Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Księżniczka Marja nie dojechała do Moskwy, jak sądził jej brat. Mogła więc być narażoną i dalej na przykre zajścia i niebezpieczeństwa w skutek wojny.
Gdy poczciwy wierny sługa wrócił ze Smoleńska, książę Bołkoński obudził się jakby z letargu. Kazał zwołać natychmiast milicją i napisał do jenerała głównodowodzącego w najbliższem miasteczku, uwiadamiając go, że postanowił zostać w Łysych-Górach i bronić się do ostatka. Jemu zaś pozostawia tę kwestję do rozstrzygnienia, w jaki sposób myśli zasłonić od zagłady miejsce — „w którem może być wziętym w niewolę przez nieprzyjaciela, nawet zabitym, najsędziwszy wiekiem i najstarszy rangą z rosyjskich jenerałów!“ — Zapowiedział następnie z wszelką uroczystością, całemu swojemu dworowi, zamiar nie opuszczania Łysych-Gór! Co się tyczy jego córki, tej rozkazywał zabrać się razem — „z małym księciem“ — do Boguczarewa. Zajął się też natychmiast wyprawieniem ich z częścią dworu. Księżniczka Marja zaniepokojona na serjo, rozgorączkowaniem starca, które nastąpiło bezpośrednio po stanie zupełnej apatji kilkotygodniowej, nie mogła zdecydować się opuścić ojca. Raz pierwszy w życiu oparła się stanowczo jego rozkazowi, i nie odjechała. Naraziła się, rzecz naturalna, na scenę najgwałtowniejszą. Ojciec pieniąc się z gniewu wyrzucał jej winy, których nigdy nie popełniła, obsypał gradem obelg, oskarżał ją, że mu wiecznie i zawsze życie zatruwała, że go z synem jedynym poróżniła, że nagadała była przed bratem na ojca rzeczy niestworzone, i tem podobnie... W końcu wytrącił ją ze swojego gabinetu, zapowiadając, że może robić co jej się rzewnie podoba, ale on jej znać nie chce i niech mu się więcej na oczy nie pokazuje. Księżniczka Marja uszczęśliwiona i z tego, że ojciec nie kazał wpakować jej gwałtem do powozu, dostrzegła w tem ustąpieniu, dowodu oczywistego, że w końcu ojciec rad jest, iż córka przy nim została. Nazajutrz, po odjeździe wnuka z Desallesem starzec przywdział mundur galowy, okrył piersi mnóstwem orderów i miał jechać w odwidziny do komendanta w najbliższem miasteczku. Powóz był już zajechał. Córka zobaczyła go idącego przez dziedziniec, aby zlustrować chłopów i dwór cały, których był uzbroił. Schowana za firanką, wytężała słuch, aby dowiedzieć się jakie im też wyda rozkazy, gdy spostrzegła kilku dworskich pędzących ku pałacowi, bladych i wystraszonych. I ona wybiegła natychmiast. Wszedłszy w aleję spotkała się z garstką milicjantów, a pomiędzy nimi zobaczyła starego księcia, którego dwóch podtrzymywało pod ramiona, niosąc prawie w powietrzu. Rzuciła się ku ojcu, tak jednak oślepiało ją słońce, odbite od piasku żółtego, którym aleja była wysypana, że z razu nie mogła sobie zdać sprawy dokładnej, co się stało właściwie? Struchlała stanąwszy tuż nad nim. Nogi wlókł bezwładnie po piasku, głowa zwisła mu na piersi, a co ją najbardziej uderzyło, wyraz twarzy zmieniony najzupełniej. Zamiast srogości i woli niezłomnej, malował się w starca fizjognomji lęk prawie. Patrzał na córkę czule i pokornie, jakby czując swoją bezsilność, zdawał się na jej łaskę lub niełaskę. Zaniesiono go do gabinetu i złożono na tem samem łożu, na którem nagabywały go co nocy takie sny straszne.
Lekarz sprowadzony z miasta najbliższego, czuwał nad chorym przez noc całą i zapowiedział, że ma bok prawy sparaliżowany. Kilka razy spozierał starzec na córkę miłosiernie, i poruszał ustami, jakby chciał jej coś powiedzieć. Z jego piersi ciężko stękającej, wychodziły tylko dźwięki stłumione i charczące... bełkotał coś niezrozumiałego językiem ubezwładnionym, jak i reszta ciała. Ponieważ pobyt w Łysych-Górach stawał się coraz niebezpieczniejszym, Marja zabrała się z ojcem do Boguczarewa, a siostrzeńca z Desalles’em, wyprawiła z tamtąd do Moskwy.
Stary książę spędził trzy tygodnie w domu syna, w stanie jednakowym. Leżał na wznak, bezwładny, nieprzytomny, prawie bez życia. Czasem coś bełkotał, ale nie można było domyśleć się co chce wyrazić. Cierpiał na tem widocznie, że go nikt nie rozumie. Czy w tem był tylko kaprys chorego? Czy na prawdę umysł jego jeszcze pracował? Czy chciał mówić z córką o sprawach czysto osobistych, czy też o wojnie toczącej się obecnie?
Lekarz stale utrzymywał, że ten niepokój u chorego jest bez znaczenia, Marja jednak wiedziała doskonale, że ojciec chce jej o czemś powiedzieć, a nie może. Ile razy bowiem wchodziła, starzec patrzał na nią dziwnie przenikająco, i zaraz zaczynał coś bełkotać.
W wieku tak podeszłym, nie można było spodziewać się polepszenia, nie można było również myśleć o przewiezieniu chorego do Moskwy, mógłby był bowiem skonać w drodze.
— Czy nie lepszą byłaby śmierć sama, od takiego stanu opłakanego? — pytała się czasem w duchu księżniczka Marja. Nie opuszczała wprawdzie ojca, ani w dzień, ani w nocy i śledziła bacznie każde jego poruszenie. Czy pragnęła dostrzedz polepszenia? Nie, wcale. Radaby była przeciwnie, zobaczyć już symptom, zapowiadający skon rychły. Co było jeszcze straszniejszem, a czego nie mogła jednak ukryć sama przed sobą, to, że choroba ojca zbudziła w jej duszy dziwne pragnienia, dziwne nadzieje, dotąd głęboko ukryte, gdzieś na samem dnie serca spoczywające od tylu lat. Marzyła o życiu niezawisłem, uwolnionem z pod ciężkiego jarzma ojcowskiego. Przypuszczała, że jeszcze i dla niej mógłby promień słońca zabłysnąć, że mogłaby zostać żoną męża kochającego, i któregoby ona nawzajem ubóstwiała. Myśli podobne mózg jej rozpierały, niby pokusy przez szatana podszeptywane. Mimo wysiłków nadludzkich, żeby je odpędzić od siebie, co chwila do nich wracała. Częstokroć nawet wyłapywała sama siebie, na układaniu planu całego, w jaki sposób żyć zacznie, skoro „jego“ nie stanie! Aby uciec od tych pokus piekielnych zaczynała się modlić. Wybijała pokłony przed Ikonostasem, wlepiając wzrok w święte wizerunki. Czuła jednak, że modli się li ustami, bez serca i żywej wiary. Unosił ją gwałtownie prąd inny. Wyobrażała sobie życie czynne, najeżone wprawdzie trudnościami, ale wolne. Nie będzie jej odtąd otaczała atmosfera duszna, w której trzymano ją, niby ptaka w klatce uwięzionego. Wtedy modlitwa była dla niej jedyną pociechą. Obecnie jej nie wystarczała; serce bowiem rwało się do innego życia, bardziej ziemskiego; może i nie bez trosk i trudów, ale pełnego również ziemskich rozkoszy. Pobyt w Boguczarewie nie przedstawiał wielkiego bezpieczeństwa. Francuzi przybliżali się co dzień bardziej. Już kilka wsi sąsiedzkich zostały napadnięte i zrabowane przez maroderów.
Lekarz nastawał, żeby jechać z chorym do Moskwy. Marszałek szlachty przyjechał osobiście do Boguczarewa, namawiać Marję do wyjazdu. Nieprzyjaciel był już tylko oddalony o czterdzieści wiorst. Nie odpowiadał za nic, jeżeliby natychmiast nie odjechała.
Zdecydowała się nareszcie. Postanowiła odjechać piętnastego września. Przygotowania, polecenia i rozkazy stosowne do tej wyprawy, zabrały jej cały dzień poprzedzający. Noc mimo tego przepędziła jak zwykle, nie rozbierając się wcale, w pokoju obok ojca sypialni. Nie mogła usnąć, podchodziła więc do drzwi kilkakrotnie nadsłuchując. Słyszała z częsta ojca stękającego i jęczącego żałośnie, podczas gdy lekarz z Tykonem poprawiali mu poduszki i podnosili na pościeli. Radaby była wejść, a nie mogła się na to odważyć. Wiedziała ze smutnego doświadczenia, jak jest ojcu niemiłym każdy objaw mimowolnego przerażenia z jej strony. Odwracał się od niej z gniewem i niechęcią, ile razy oczy jego spotkały się z wzrokiem wystraszonym, który w niego wlepiała prawie bezwiednie. Jej ukazanie się wśród nocy o tak niezwykłej godzinie, mogłoby tembardziej wywołać u chorego gwałtowne rozdrażnienie... A nigdy jednak nie wzbudzał w jej duszy serdeczniejszego politowania! Nastąpiła w niej nagła zmiana. Teraz lękała się go stracić, a przechodząc w myśli długie lata razem spędzone, odkrywała w każdem ojca słowie, w każdej czynności, dowód czułego do niej przywiązania. Jeżeli wśród tego wśliznęło się niepostrzeżenie przypomnienie planów snutych na przypadek ojca śmierci, odtrącała je od siebie, z najwyższym wstrętem, jako nagabywanie złego ducha. W końcu nie słysząc już niczego w ojca pokoju, usnęła strudzona nad ranem, i obudziła się dopiero około południa.
Miała ona tę właściwość w swojem usposobieniu, że skoro oczy otworzyła, przypominała sobie najdokładniej myśli, które zajmywały ją zanim usnęła. Zaczęła pilnie nadsłuchiwać, ale nie mogła niczego połapać, w pokoju chorego panowała zwykła, ponura cisza. Westchnęła z pewnem smutnem znużeniem:
— Zawsze jedno i to samo! — powiedziała w duchu. — Czegóż ja sobie jednak życzę? Cóż to ma nastąpić? — Wstrzęsła się z odrazą. — Przecież nie pragnę ojca śmierci?!... Byłoby to czemś nadto potwornem!
Zerwała się na równe nogi, ubrała szybko, a pomodliwszy się wyszła na ganek. Zaprzęgano konie do powozu i bryk pod rzeczy, pakując resztę manatków. Pogoda była niepewna, powietrze mgłą przesiąkłe. Zbliżył się do niej lekarz:
— Ma się cokolwiek lepiej dziś rano — oznajmił córce. — Szukałem właśnie panią. Można go nawet zrozumieć cokolwiek. Głowa mniej zajęta, i zdaje się odzyskiwać przytomność. Idźmy do niego. Pragnie panią zobaczyć.
Pobladła, opierając się o jeden ze słupów, ganek podpierających. Serce zaczęło jej bić gwałtownie; na samą myśl, że ma ojca zobaczyć, ma z nim mówić, gdy jej dusza pełna zdrożnych pragnień i chęci zbrodniczych... Odczuwała radość z polepszenia stanu ojca, zmieszaną z bólem za serce ściskającym.
— Pójdźmy — lekarz powtórzył.
Poszła z nim i zbliżyła się do łoża ojca. Chory leżał na wznak, z głową opartą o stos poduszek. Ręce chude, kościste, pokryte siecią suchych żył sinych i grubych jak postronki, leżały bezwładnie przed nim na kołdrze. Lewe oko spozierało bezmyślnie i nieruchomie; prawe natomiast poruszało się nerwowo, wyglądało strasznie i wywierało ponure wrażenie na patrzących. Twarz była okropnie zmieniona, niby szarym prochem przysypana, i musiała zbudzić w każdym litość najgłębszą. Córka zbliżyła się do łóżka, całując ojca w rękę. Lewą ręką ścisnął natychmiast jej dłoń. Czekał na nią widocznie. Powtórzył ten ruch, ściągając brwi i usta otwierając niecierpliwie.
Spojrzała na niego przerażona... Czegóż pragnął? Stanęła tak, żeby mógł patrzeć na nią okiem lewem... Uspokoił się natychmiast, robiąc wysiłek nadludzki, aby do niej przemówić. Poruszył językiem, usłyszała zrazu jakieś niewyraźne bełkotanie, nareszcie wymówił słów kilka, zwolna, nieśmiało, wpatrując się przytem w córkę, tak błagalnie i bojaźliwie... Lękał się widocznie, że go nie zrozumie! Trudność śmieszna prawie, której doświadczał, chcąc słów kilka wymówić, zmusiła Marję do spuszczenia wzroku, aby ojciec nie spostrzegł jej wzruszenia, i aby mogła stłumić łzy gwałtem do ócz się cisnące. Powtórzył kilka razy te same sylaby, ona jednak nie mogła domyślić się ich znaczenia. Lekarzowi zdawało się że ojciec pyta ją czy się trworzy o niego? Gdy to przypuszczenie głośno wypowiedział, chory potrząsł głową przecząco.
— Chce mi powiedzieć, że cierpi jego dusza! — wykrzyknęła Marja, a na to ojciec ścisnął jej dłoń ponownie, przykładając ją do piersi wyschniętej, to tu, to tam, jakby szukał miejsca najstosowniejszego.
— Myślę ciągle o tobie — przemówił prawie tonem zwykłym, uszczęśliwiony, że go w końcu zrozumiano. Pogłaskał ręką lewą córkę po włosach, ruchem pieszczotliwym. Pochyliła głowę, aby ukryć łzy.
— Przywoływałem cię przez noc całą! — szeptał dalej.
— Gdybym była wiedziała!... — odrzuciła. — Lękałam się wejść...
Podziękował jej czułem spojrzeniem:
— Więc nie spałaś?
— Nie — potrząsła głową. Oddziaływał na nią tak silnie stan chorego, że i ona czuła się niejako ubezwładnioną, i nie umiała myśli ubrać w słowa.
— Moja duszyńko — szepnął ojciec, z czułością niezwykłą, używając do niej po raz pierwszy w życiu, tego słówka pieszczotliwego. — Dla czegóż nie przyszłaś?
— A ja niegodziwa, pragnęłam jego śmierci! — pomyślała biedna córka.
— Dziękuję ci, moje dziecię najdroższe, moja przyjaciółeczko, dziękuję... za wszystko!... przebacz mi... dziękuję!... — Z ócz chorego trysnęły łzy palące. — Zawołaj Andruszki! — wykrzyknął nagle, z wzrokiem błędnym.
— Odebrałam wczoraj list od niego — rzekła cicho Marja.
Spojrzał na nią zdziwiony:
— A gdzież on?
— W armji ojcze kochany, pod Smoleńskiem!
Milczał przez dłuższą chwilę, z powiekami przymkniętemi. Otworzył je nareszcie i skinął głową, jakby chciał dać córce do zrozumienia, że odzyskał pamięć, i że wie o wszystkiem.
— Tak, tak — rzekł zwolna i wyraźnie — Rosja zgubiona, zgubiona przez nich! — i załkał głucho.
Uspokoił się po chwili, przymknął oczy, robiąc słaby ruch ręką. Tykon poczciwy zrozumiał jego znaczenie, i otarł choremu oczy łzami zwilżone. Znowu wyksztusił słów kilka niewyraźnych. Czy tyczyły się Rosji, syna, wnuka, czy też córki? Nikt nie mógł pojąć ich znaczenia. Jednemu Tykonowi błysnęła myśl szczęśliwa, niby objawienie z góry! Odgadł czego chory pragnie!
— Ubierz się biało... tak lubię tę sukienkę!...
— To, to!... — chory zwrócił się do córki z czułością niewymowną. Nie mogąc dłużej zapanować nad wzruszeniem, załkała tak gwałtownie, że lekarz musiał ją wyprowadzić na werandę, żeby ochłonęła cokolwiek na świeżem powietrzu i przygotowała się ostatecznie do podróży. Stary książę mówił dalej, coraz głośniej i wyraźniej, o synu, o wojnie, o carze, z brwiami groźnie zmarszczonemi. Naraz, ruszył go paraliż po raz drugi i... ostatni!
Mgła opadła. Pogoda była prześliczna, słońce rozsiewało w koło złote blaski, księżniczka Marja jednak, nie zdawała sobie sprawy z niczego, nie myślała o niczem, i czuła jedno tylko: Zdwojoną czułość i miłość bezgraniczną dla ojca! Nigdy go nie kochała tak, jak w tej chwili! Zeszła po stopniach ganku, kierując się ku stawowi, aleją lipową, którą był jej brat świeżo zasadził.
— Tak, nie ma co ukrywać tego! pragnęłam jego śmierci — mówiła głośno w nadmiarze wzruszenia. — Chciałam żeby się wszystko skończyło jak najprędzej, abym mogła spocząć... I na cóż mi się przyda ów spokój, gdy jego nie będzie? — Obeszła w koło ogród, a zbliżając się do domu, spotkała się oko w oko z panną Bourrienne i z tym samym marszałkiem szlachty, który przyjechał powtórnie pożegnać ich i naglić do odjazdu. Słuchała go bezmyślnie, ani słowa nie zrozumiawszy. Zaprosiła do sali jadalnej, kazała podać śniadanie, i usiadła obok, jakby we śnie, prawie nieprzytomna. Zerwała się nagle, przeprosiła gościa, zostawiając z Francuzką, a sama udała się do ojca pokoju. Na progu spotkała się z lekarzem, który ją gwałtem zatrzymał:
— Nie możesz wejść w tej chwili księżniczko! — rzekł uroczyście. — Proszę oddalić się... koniecznie!
Wróciła do ogrodu, i usiadła nad stawem na ławeczce... Nie można jej było z domu dopatrzeć. Nigdy później nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, jak długo tam siedziała. Usłyszała nagle za plecami czyjeś kroki przyśpieszone. Te ją zbudziły z zadumy. Była to jej stara „niania“, którą wysłano na zwiady, aby odszukała Marję.
Stanęła jak wryta, zobaczywszy swoją drogą „pannuncię“, zadyszana i przerażona:
— Pójdźmy „pannunciu“ moja — bełkotała niewyraźnie. — Jaśnie oświecony nasz pan!...
— Lecę! biegnę! — zerwała się Marja, nie pozwoliwszy jej dokończyć frazesu.
— Księżniczko! — przemówił do niej lekarz, czekający na nią w progu domu. — Spełniła się wola Boża!... Schylmy przed nią czoła w pokorze!...
— To nie prawda! Puszczajcie mnie! — krzyknęła, czując ból serce rozdzierający.
Lekarz próbował ją zatrzymać, ale wyrwała mu się i wpadła do ojca pokoju:
— Dla czego mnie zatrzymują? Dla czego wyglądają wszyscy tacy wystraszeni? — pytała w duchu. — Nie potrzebuję nikogo... Co oni tam robią?...
W ojca sypialni okna były na oścież pootwierane i zalewały ją blaski słoneczne. Struchlała, nie zastawszy tam owego pomroku, panującego zwykle w pokoju ciężko chorych. Kilka kobiet służebnych otaczały łóżko. Cofnęły się, ją spostrzegłszy, odsłaniając twarz ojca z wyrazem surowym, ale dziwnie spokojnym i uroczystym; z wyrazem śmierci... Stanęła jak wryta.
— Nie, nie! on nie umarł! — krzyknęła przeraźliwie.
Starając się zapanować nad trwogą mrożącą krew w żyłach, pochyliła się nad zmarłym, przykładała usta do jego czoła. Na to jednak dotknięcie drgnęła i w tył odskoczyła. Uleciała gdzieś nagle czułość niewymowna, która przed chwilą serce jej rozpierała. Ustąpiła przed uczuciem wstrętu i lęku nieokreślonego, ale który zapanował wszechwładnie w jej duszy.
— Nie ma go już, nie ma! a natomiast widzę przed sobą coś strasznego, lodowatego, tajemniczego, co mi krew ścina i odtrąca od siebie! — szeptała bezprzytomna. Nareszcie zakrywając sobie twarz dłońmi, z krzykiem serce rozdzierającym padła zemdlona w objęcie lekarza, który szedł za nią, oka z niej nie spuszczając...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W obecności lekarza i Tykona, kobiety służebne zajęły się zwłokami, według odwiecznego zwyczaju. Umyły całe ciało, a następnie ubrały w mundur jeneralski, przyozdobiony mnóstwem dekoracji. Trumna znalazła się jakby na zawołanie, jeszcze tego samego wieczora. Tem wszystkiem, smutnem, a niezbędnem, zajął się lekarz z marszałkiem szlachty, synem najserdeczniejszego druha zmarłego księcia. Skoro ciało złożono na wysokim, wspaniałym katafalku, popy i djaki okoliczni, zaczęli wywodzić w koło zwłok żałobne psalmy, głosem monotonnym. Niebawem zaczęło się zjeżdżać i obywatelstwo z bliska i z daleka, aby oddać ostatnią posługę najstarszemu rosyjskiemu jenerałowi, tak rangą jak i latami. Zbliżali się do ucałowania twarzy i rąk zmarłego, z drżeniem mimowolnem i twarzą bladą jak ściana. Tak samo konie rżą żałośnie i stają dęba na widok konia zabitego. Szli jednak jedni za drugimi, trochę z ciekawości, a zresztą, bo tak im nakazywał obyczaj odwieczny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.