Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXV.

Minęło parę tygodni od czasu, gdym się widział z Uemnikiem, zanim napisałem mu, że przybędę doń. Odpowiedział, że sprawi mu to nadzwyczajną przyjemność i że będzie czekał na mnie w biurze do godziny szóstej. W naznaczonym czasie przyszedłem, miał już odchodzić i chował klucz od kasy.
— Czy pan zamierza iść piechotą do samego Uowortu?
— Naturalnie, o ile pan się na to zgadza.
— Bardzo chętnie. Cały dzień siedzę przy biurku i z przyjemnością rozprostuję nogi. No, a teraz powiem panu, co będzie u nas na kolacyę! Po pierwsze pieczeń, w domu przyrządzona i pieczona kura na zimno od kucharza. Powinna mieć delikatne mięso; właściciel jej sędzią przysięgłym w kilku naszych sprawach i prędkośmy go zwolnili z tego. Gdym kupował u niego kurę, przypomniałem mu to i rzekłem: — Niech pan dobrą wybierze, przyjacielu Brajton! Jeślibyśmy pana zechcieli zatrzymać dłużej, musiałby pan jeszcze dwa dni stracić napróżno. — Na to odrzekł: — Pozwoli mi pan ofiarować sobie najtłuściejszą kurę z całego sklepu! — Naturalnie zgodziłem się na to. To także przecież majątek i również ruchomy. Mam nadzieję, że nic pan nie będzie miał przeciw staruszkowi ojcu?
Myślałem, że wciąż mówi o tej kurze, ale dodał: — Mam w domu czcigodnego ojca. — Odpowiedziałem mu na to tak, jak wymagała delikatność.
— Czy pan nie był jeszcze u pana Dżaggersa na obiedzie? — spytał.
— Jeszcze nie.
— Mówił mi dziś o tem, gdy słyszał, że pan będzie u mnie. Myślę, że jutro pana zaprosi. Ma zamiar zaprosić też pańskich towarzyszów. Ma pan ich trzech, nieprawdaż?
Choć nie miałem zwyczaju zaliczać Drummela do ich liczby, odrzekłem: — Tak!
— A więc chce zaprosić cała szajkę.
Słowo to mi niezbyt pochlebiło. — Czemkolwiek panów uraczy, dobrze uraczy. Nie spodziewajcie się nadzwyczajnej rozmaitości, ale wszystko będzie doskonałe. W domu jego jest jeszcze jedna rzecz ciekawa: nigdy nie zamyka na noc drzwi ani okien.
— I ani razu go nie okradli?
— W tem właśnie leży cała sztuka! Mówi to przy wszystkich: — „Chciałbym widzieć człowieka, który ośmieliłby się mnie okraść!“ — Mój Boże! Ja sam setki razy słyszałem, jak u nas w biurze mówił znanym nicponiom: — „Wiecie, gdzie mieszkam, wiecie, że niczego na klucz nie zamykam, dlaczego nie spróbujecie u minie popracować? Czyż nigdy mi się nie uda pożartować z was? —Żaden z nich, panie, pomimo całego pociągu do pieniędzy nie odważa się na tę próbę.
— Tak się go boją?
— Tak! Oczywiście boją się go. A on o tem wie i dlatego ich wyzywa. Srebra u niego niema, panie! Wszystko z angielskiego metalu, każda łyżka.
— To znaczy, że niebardzoby się obłowili, jeśliby nawet....
— Zato ma większą wygodę — przerwał mi Uemnik. — Trzyma ich życie w swych rękach; dziesiątki, setki ludzi zawisło od niego. Może zrobić wszystko, co zechce. Trudno dociec, czegoby nie mógł zrobić, gdyby zechciał.
Zadumałem się nad potęgą swego opiekuna, ale Uemnik znowu przemówił:
— Co się tyczy braku srebra, wie pan, to już zależy od głębi jego duszy. Rzeka ma swą głębię, no i on ma swą głębię. Niech się pan przyjrzy jego łańcuszkowi przy zegarku. Masywny.
— Bardzo masywny.
— Masywny — powtórzył pan Uemnik. — Ja też tak myślę. Zegarek jego złoty wart ze sto funtów, ani o pensa mniej. Wiesz pan, jest tu u nas w mieście ze siedmiuset złodziei a wszyscy wiedzą o istnieniu tego zegarka i niema między nimi ani jednego mężczyzny, ani jednej kobiety, ani jednego dziecka, któreby nie znało najmniejszego ogniwa jego łańcuszka, a gdyby wpadło choć jedno ogniwo im do rąk, odrzuciliby je od siebie, aby się nie sparzyć.
Rozmawiając w ten sposób przeszliśmy niespostrzeżenie całą drogę i znaleźliśmy się wreszcie w Uolwort, który stanowiła grupa ponurych zaułków, kanałów i maleńkich ogródków. Uemnik mieszkał w maleńkim drewnianym domku, okrążonym jakby kawałkami ogrodu, którego górna część była czemś w rodzaju fortu, wzmocnionego armatami.
— Własnej roboty — rzekł Uemnik. — Pięknie wygląda... nieprawda?
Zdawało mi się, że nigdy jeszcze nie widziałem tak małego domku, z dziwnemi gotyckiemi oknami i drzwiami, przez które zaledwie przecisnąć się było można.
— A tam widzi pan prawdziwe drzewce do chorągiewki, w niedzielę zaś na niem wisi prawdziwa chorągiew. Teraz niech pan uważa. Gdy przechodzę przez most, podnoszę go... ot tak... i całe połączenie się przerywa.
Most składał się z deski, przerzuconej przez kanał cztery stopy szeroki, a dwie głęboki. Ciekawym był widok jego dumy, z jaką podnosił deskę i przymocowywał ją; czynił to z uśmiechem, lecz uważnie i z rozmysłem, bez pośpiechu.
— O dziewiątej wieczorem, według południka Grinicz wystrzał z armaty. Oto ona, widzi pan? Kiedy pan ją usłyszy, sam pan się przekona, że to prawdziwa broń.
Armata, o której mówił, znajdowała się w osobnej twierdzy. Chroniła ją przed deszczem sztuczna mała tarcza, urządzona w kształcie parasola.
— Postawiłem ją z tyłu, aby nie była na widoku i nie dawała powodu do podejrzeń, że istnieje wzmocnienie... Trzymam się zasady, że jeśli raz ma ktoś jakąś ideę, niech ją wypełnia i obstaje przy niej... Nie wiem, czy pan ma to samo przekonanie pod tym względem...
Odpowiedziałem, że zgadzam się z jego pojęciem.
— Tam dalej, z tyłu mam pomieszczenie dla świń, kur i królików. Sam też urządziłem sobie cieplarnię i hoduję ogórki a podczas kolacyi będzie pan miał sposobność osądzić, jaką sałatę u siebie wyhodowałem. Tak panie — ciągnął Uemnik, uśmiechając się tym razem dość poważnie i kiwając głową — uzna pan tę małą osadę za dobrze urządzoną i przekona się pan, że może wytrzymać oblężenie dyabli wiedzą jak długo, dzięki wielkiemu zapasowi prowizyi. Sam jestem dla siebie inżynierem, cieślą, ślusarzem, ogrodnikiem i majstrem od wszystkiego, — rzekł w odpowiedzi na moje pochwały. — Wspaniałe to dzieło, czy pan uwierzy, że ściera ono cały brud Niugetu i podoba się memu ojcu. Czy nie chce pan się zapoznać ze starcem?
Wyraziłem gotowość poznajomienia się z nim i obaj udaliśmy się do domu, gdzie przy kominku zastaliśmy sędziwego starca we flanelowym surducie, bardzo czystego, niezwykle miłego i wesołego, który doskonale się trzymał, ale był zupełnie głuchy.
— No, drogi ojcze, jak się miewasz?
— Bardzo dobrze, Janie, bardzo dobrze.
— To jest pan Pip, chciałbym, byś słyszał jego imię, niech mu pan kiwnie głową, bardzo to lubi. Niech pan jeszcze raz kiwnie, dobrze?
— Ślicznie tu u mego syna, panie! — rzekł starzec, gdym starał się mu kiwać, ilem tylko mógł. — Prawdziwa przyjemność! Powinno państwo po śmierci syna utrzymywać zamek wraz ze wszystkiemi ozdobami i mogłoby tu urządzić miejsce rozrywki dla ludzi.
— Jesteś dumny, ojcze, jak paw, nieprawda? — rzekł pan Uemnik, nie spuszczejąc oczu z ojca, a wyraz jego twarzy znacznie zmiękł przy tem. — Składam ci ukłon — i drugi — wykonał przy tem jeszcze parę nizkich ukłonów. — Lubisz to, nieprawdaż? Jeśliś pan się nie utrudził, panie Pip... wiem, że to męczy nieznajomych... niech mu pan jeszcze raz kiwnie. Nie może pan sobie wyobrazić, jak mu się to podoba.
Parę razy jeszcze ukłoniłem się i to wprawiło starca w doskonały humor. Pozostawiliśmy go, gdy się zabierał do karmienia kur a sami poszliśmy do altanki i zasiedli przy ponczu. Tu Uemnik opowiedział, ile to lat nieustannej pracy kosztowało go przyprowadzenie swego domku do obecnego wspaniałego stanu.
— To pańska własność, panie Uemnik?
— O tak! Od czasu do czasu dokupywałem po małym kawałku. Tak, to wynik mego wyłącznie trudu, mogę przysiądz na św. Jerzego!
— W rzeczy samej? Spodziewam się, że i panu Dżaggersowi podoba się pański dworek?
— Nigdy ani domku ani starca nie widział i nigdy o nich nie słyszał. Nie! Biuro swoją drogą, a prywatne życie swoją. Gdy idę do biura, mój zameczek pozostaje z tyłu a kiedy do zameczku, biuro zostaje poza mną. Jeśli nie byłoby to zbyt przykre dla pana, bardzoby pan mnie zobowiązał, jeśliby pan też tak postąpił. Ja, że tak powiem, rozdwajam się i inaczej zachowuję się w domu, inaczej w biurze.
Od razu poczułem, że powinienem święcie spełnić jego prośbę. Piliśmy poncz i gawędziliśmy do dziewiątej.
— Nadszedł czas wystrzału — rzekł Uemnik, odkładając na bok fajkę. — Jest to przyjemność dla ojca.
Wróciliśmy do zameczku, gdzie zastaliśmy starca przy kominku, rozpalającego pogrzebacz: oczy jego błyszczały z zadowolenia z powodu mającej się odbyć wielkiej ceremonii. Uemnik trzymał w ręce zegarek i nie spuszczał z niego oczu, póki nie nastąpiła chwila, w której wziął od starca rozpalony do czerwoności pogrzebacz i udał się na bateryę. Wkrótce po jego wyjściu rozległ się tak silny wystrzał, że cały maleńki dworek drgnął, gotów rozwalić się i zadźwięczały znajdujące się w nim kubki i szklanki. — Starzec, który jak mi się wydawało, mało nie spadł z krzesła, ledwie przytrzymał się zań rękami, zawołał z zachwytem:
— Wystrzał! Słyszałem go!
Pomiędzy wystrzałem a kolacyą, Uemnik pokazał mi swą kollekcyę rzadkości. Wszystko to było po największej części karnego pochodzenia; znajdowało się między niemi pióro, którem sporządzono sławny sfałszowany dokument, dwie brzytwy, kilka pasm włosów, rękopisy ze spowiedzią skazanych na śmierć, o których pan Uemnik rzekł, że „wszystko to do ostatniego słowa blaga!“
Wszystkie te rzeczy były rozmieszczone między ładnie ułożonymi wyrobami z chińskiej porcelany i szkła, różnymi drobiazgami, zrobionymi przez samego właściciela muzeum i prętami do czyszczenia cybucha, wytłoczonymi przez jego starego ojca. Muzeum to znajdowało się w pokoju, do którego mnie wprowadzono zaraz po przybyciu, a który był nie tylko pokojem gościnnym, ale zarazem i kuchnią, jak mogłem wnosić z kotła, stojącego na blasze pieca i rożna, wiszącego obok.
Posługiwała w mieszkaniu schludnie ubrana dziewczynka, podlotek, która cały dzień pielęgnowała starca. Kiedy nakryła stół do kolacyi, spuszczono dla niej most, aby mogła odejść, a potem podniesiono go na całą noc. Kolacya była doskonała i choć czuć było w mieszkaniu wilgoć i zapach zgnilizny a chlewy można było według mego zdania pomieścić trochę dalej, niemniej byłem zupełnie zadowolony z serdecznego przyjęcia. Wszystko w mym pokoiku w małej baszcie, podobało mi się również, mimo że między mną a drzewcem chorągiewki był tak nizki i słaby sufit, że miałem wrażenie, gdym leżał w łóżku, że drąg drzewca tylko patrzeć, jak wbije mi się w czoło.
Uemnik wstał bardzo rano i obawiam się, że sam czyścił mi buty. Potem poszedł do ogródka i ze swego gotyckiego okienka widziałem, jak, chcąc sprawić przyjemność swemu szanownemu ojcu, pilnie kiwał mu głową. Śniadanie okazało się tak dobrem, jak kolacya a o pół do ósmej poszliśmy na Littl-Briten. W miarę zbliżania się Uemnik stawał się coraz suchszym i surowszym i umilkł zupełnie na miejscu. Gdy wreszcie weszliśmy do jego gabinetu i wyjął z za pleców kluczyk, zapomniał widocznie o zameczku, mostku zwodzonym, altance, o stawie, fontannie i o starcu, jakby to wszystko rozpadło się w proch i pył z ostatnim wystrzałem armaty.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.