Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXIV.

Dwa czy trzy dni potem, skorom już jeździł parę razy do Londynu i zamówił wszystko niezbędne, miałem rozmowę z panem Poketem. Wiedział lepiej ode mnie o mej przeszłości; oznajmił, że pan Dżaggers nie kazał przygotowywać mnie do żadnego zawodu, że dla mego stanowiska dość będzie wiedzieć tyle, abym mógł „utrzymać swą godność“ i być na równym poziomie z bogatymi młodzieńcami. Zgodziłem się naturalnie, ponieważ nie rozumiałem, co można mieć przeciw temu.
Radził uczęszczać do pewnych zakładów w Londynie, abym mógł nabyć niezbędnych wiadomości i prosił, bym mu pozwolił udzielać wskazówek i kierować zajęciami. Wyraził nadzieję, że pomoc człowieka doświadczonego da mi możność łatwiejszego oryentowania się w różnych zajęciach, które inaczej mogą mnie zniechęcić. Temi rozmowami a jeszcze bardziej swem całem zachowaniem, umiał wzbudzić zaufanie; zawsze też tak honorowo i gorliwie spełniał swe obowiązki w stosunkach ze mną, iż starałem się tak samo wypełnić je względem niego. Gdyby był jako nauczyciel obojętny względem mnie i ja, jako uczeń, płaciłbym mu tem samem; nie dawał mi do tego żadnego powodu i dlatego oddawaliśmy sobie wzajemnie sprawiedliwość. W stosunkach ze mną, jako nauczyciel, nigdy niczego nie ośmieszał; bywał zawsze dobrym, poważnym i serdecznym.
Gdyśmy dostatecznie opracowali wszystkie punkty mego wykształcenia, zacząłem poważnie pracować. Wkrótce potem przyszła mi do głowy myśl czy nie byłoby dobrze wynająć sobie pokój w „Hotelu Bernarda“, co mogłoby bardzo urozmaicić me życie a i wzięcie moje poprawić dzięki towarzystwu Herberta. Pan Poket nic mi na to nie odpowiedział, ale poradził przedewszystkiem zwrócić się do mego opiekuna. Zrozumiałem, że czyni to z uczucia delikatności, wiedząc, że plan ten zmniejszy rozchody Herberta. Udałem się zatem do Dżaggersa i oznajmiłem mu swe życzenie.
— Gdybym mógł kupić umeblowanie, wynajęte dla mnie — rzekłem, — jeszcze dwie lub trzy drobnostki, czułbym się tam, jak w domu?
— Tak, tak! — mówiłem panu, że będziesz miał wydatki. No! Wieleż pan żąda?
Odpowiedziałem, że nie wiem wiele.
— Cóż wielkiego! Wiele? Pięćdziesiąt funtów’
— O nie tak dużo.
— Pięć funtów? — spytał.
Suma ta była tak małą w porównaniu z poprzednią, że z niezadowoleniem rzekłem:
— Ależ więcej.
— Więcej? Ehe! — odrzekł pan Dżaggers i przybierając oczekującą pozę, włożył ręce do kieszeni, przechylił głowę na bok i oparł się o ścianę poza mną.
— O wiele więcej? Tak mi trudno oznaczyć sumę.
— Cóż znowu? Rachujmy. Dwie pięcio-funtówki... wystarczy? Trzy... wystarczy? Cztery... wystarczy?
Odpowiedziałem, że zdaje mi się, że wystarczy.
— Cztery pięciofuntówki zatem? Dobrze. Tak? Więc tak! Cóż pan zatem zrobisz z temi czterema pięciofuntówkami?
— Go z niemi zrobię?
— Aha! A wiele to razem stanowi?
— Przypuszczam, że według pana stanowi dwadzieścia funtów.
— Nie o to chodzi, wiele to jest według mnie, mój przyjacielu. Chciałbym wiedzieć, wiele według pana?
— Rozumie się, że dwadzieścia funtów!
— Uemnik! — zawołał, otwierając drzwi do biura — Niech pan przygotuje czek dla pana Pipa i wyda mu dwradzieścia funtów.
Taki szorstki sposób załatwiania interesów wywarł na mnie silne, ale niezbyt przyjemne wrażenie. Pan Dżaggers nigdy nie śmiał się; ale nosił wielkie, połyskujące i skrzypiące trzewiki i gdy stał z pochyloną na dół głową, marszczył brwi i czekał na odpowiedź, trzewiki jego tak dziwnie skrzypiały, jakby śmiały się suchym zgryźliwym śmiechem. Przeciwnie Uemnik był w dziwnie ożywionem i rozmownem usposobieniu, dlatego też powiedziałem mu, że zupełnie nie wiem, jak rozumieć zachowanie się pana Dżaggersa.
— Powtórz mu pan to, a przyjmie pańskie słowo za komplement. Nie pragnie, by go rozumiano. O — dodał, widząc me ździwienie — to nie jego osobista sprawa tylko zawodowa... tak, zawodowa.
Pan Uemnik siedział przy biurku i jadł śniadanie... to znaczy, gryzł kawałek czerstwego suchara; łamał go po kawałku i rzucał w swe szerokie usta, jakby w skrzynkę pocztową.
— Zdaje się, że ma on w pogotowiu pułapkę, za którą bacznie śledzi. Trzask i jesteś złapany.
Odrzekłem, że pułapki nie można zaliczyć do przyjemności życiowych i że pan Dżaggers prawdopodobnie jest bardzo zręczny w swych zajęciach.
— Głęboki, jak Australia — rzekł pan Uemnik, wskazując piórem na podłogę, jakby chcąc przez to wyrazić, że go tak trudno przeniknąć, jak dojechać do Australii, która znajduje się na drugiej stronie kuli ziemskiej. — Jeśli jest na świecie co głębokiego, to on — dodał Uemnik, zabierając się do pisania.
Spytałem, czy rzeczywiście dużo zarabia, a Uemnik odrzekł: — „ka — pi — tal — nie!“ Potem pytałem, czy wielu ma koncypientów? Na to odpowiedział:
— Nie bardzo rujnujemy się na koncypientów, bo u nas tylko Dżaggers i nikt nie chce, by sprawy przechodziły przez inne ręce. Jest nas tylko czterech. Chcesz pan ich zobaczyć? Pan, można powiedzieć, jest z naszych.
Zgodziłem się na tę propozycyę. Gdy pan Uemnik złożył cały suchar w skrzynkę pocztową i wypłacił mi pieniądze, wyjęte z ogniotrwałej kasy, której klucz chował na plecach, wyciągając go z za kołnierzyka, wezwał mię ze sobą na górę. Dom był ciemny i brudny, a plamy tłuste, jakie widziałem na ścianie w gabinecie pana Dżaggersa, w ciągu całych lat potworzyły się wzdłuż schodów. W pierszym pokoju, siedział koncypient, przypominający coś pośredniego między szynkarzem a myszołowem; był to blady, jakby nalany człowiek, który uważnie rozprawiał z jakimiś czterema bardzo niepokaźnymi ludźmi, traktując ich tak bez ceremonii, jak obchodzono się tu ze wszyskimi, którzy przyczyniali się do zwiększenia kasy pana Dżaggersa. — „Wydobywa zeznanie ze świadków dla sądu“ rzekł pan Uemnik, gdyśmy wyszli. W drugim pokoju ponad tym znajdował się pomocnik maleńkiego wzrostu, — rodzaj foksterriera z długimi, zwisającymi włosami. Pomocnik ten, był również zajęty z jakimś człowiekiem z choremi oczami. Pan Uemnik przedstawił mi tego ostatniego jako gisera, którego kocioł zawsze kipi i może roztopić wszystko, co potrzeba; sam giser był pokryty kroplami potu i można było pomyśleć, że do siebie samego rówmież stosuje swą sztukę. W tylnym pokoju siedział koncypient z wysoko podniesionemi ramionami i z opuchniętym policzkiem, obwiązanym brudną flanelą; miał na sobie stary, czarny surdut, świecący się tak, jakby był pokryty woskiem. Siedział zgięty nad stołem i przepisywał dla pana Dżaggersa akty, napisane przez dwóch pierwszych.
Zwiedziwszy zakład pana Dżaggersa, zeszliśmy na dół, gdzie Uemnik zaprowadził mnie do gabinetu mego opiekuna i rzekł:
— Ten gabinet już pan widział.
— Może mi pan powie, kto pozował do tych posągów? spytałem, spoglądając na wstrętne dwa odlewy, na które już poprzednio zwróciłem uwagę.
To? zapytał pan Uemnik i stanąwszy na krześle, zaczął ścierać z nich warstwę pyłu. — Są to dwie znakomitości. Nasi klienci, którzy nas wsławili. Ten na przykład (czyż schodziłeś w nocy na dół i zaglądałeś do kałamarza, że masz taką plamę nad okiem, ty łotrze jeden?) zabił swego pana i tak zręcznie sprawę poplątał, że w żaden sposób nie mogli jej wyjaśnić w sądzie.
— Czy podobny do tego? — spytałem z przestrachem cofając się, gdy pan Uemnik z zimną krwią wycierał rękawem plamę.
— Czy podobny? Zupełnie jak w rzeczywistości.
Odlew zrobiono w Niuget natychmiast po ukaraniu go. Czułeś szczególną miłość do mnie nie prawda, stary oszuście? — Znaczenie tego zwrotu wyjaśnił mi, wskazując na broszkę, przedstawiającą damę i płaczące wierzby nad mogiłą z urną. — Umyślnie zamówił dla mnie — dodał.
— Czy była wmieszana w to jaka dama?
— Nie. — To tylko żart i nic więcej. (Lubiłeś pożartować, nieprawdaż?) Nie! Damy nie było, panie Pip! Była, prawda!... Ale nie z tych, co spoglądają na urny... jeśli w nich niema czego do wypicia. — Uwaga Uemnika obecnie skupiła się na broszce, ustawił więc odlew na półce, i zaczął chustką czyścić broszkę.
— A ten drugi skończył tak samo? Ma podobną minę.
— Ma pan słuszność, można powiedzieć: ma bystry wyraz. Jedno nozdrze podniesione do góry, jakby schwycone haczykiem na wędkę. Zajmował się podrabianiem testamentów i sam wyprawiał na drugi świat podstawionych testatorów. (Byłeś dżentelmenem przyjacielu! Mówiłeś, że umiesz pisać po grecku. Samochwalco! Fałszywy łgarzu! Nigdym nie spotkał takiego łgarza, jak ty!) — Zanim położył na półce biust swego zmarłego przyjaciela, Uemnik dotknął największego swego żałobnego pierścionka i rzekł:
— Posłał umyślnie, by go kupiono w przeddzień kaźni.
Kiedy stawiał na półce odlew i zstępował z krzesła, wyobraziłem sobie, że wszystkie swe kosztowności otrzymaj w tych samych warunkach. Widząc, że nie uchyla się od tej rozmowy, zdecydowałem się go o to zapytać, gdy stał przede mną, wycierając ręce.
— O tak, wszystko to dary tego samego gatunku. Jedno przynosi drugie, jak pan widzi — tak się to zwykle dzieje. Zawsze je przyjmuję. Są, to swojego rodzaju rzeczy ciekawe, wysokiej ceny, stanowią majątek i można je nosić. Dla pana z taką wspaniałą przyszłością niema to znaczenia, ale moją gwiazdą przewodnią było prawidło: — zbieraj jak najwięcej ruchomego majątku.
Pochwaliłem jego pogląd a on przyjacielskim tonem ciągnął:
— Jeśli pan będziesz miał chwilę wolną i nic lepszego do roboty, może będziesz pan łaskaw odwiedzić mnie z Uolworcie. Mogę przygotować panu nocleg i będę uważał to za zaszczyt dla siebie. Wiele nie mogę pokazać, ale są u mnie dwie lub trzy rzeczy, które pana zainteresują. Mam niewielki ogródek i oranżeryę.
Odpowiedziałem, że z prawdziwą radością przyjmuję jego miłą propozycyę.
— Dziękuję panu. Niech pan przyjedzie w dogodnym dla siebie czasie. Czy pan był kiedy na obiedzie u pana Dżaggersa? Niech pan zwróci uwagę na jego gospodynię.
— Czy ciekawa to postać?
— Tak, zobaczy pan poskromnione dzikie zwierzę. Nic nadzwyczajnego, powie pan. To zależy od charakteru dzikiego zwierzęcia i od sposobu jego poskromienia. Nie powinno to jednak obniżać pańskiego pojęcia o potędze pana Dżaggersa. Niech się pan tylko dobrze przypatrzy.
Jego uwaga podrażniła moja ciekawość. Już miałem odchodzić, gdy zapytał mnie, czy nie mogę poświęcić paru minut na zobaczenie pana Dżaggersa przy pracy?
Z wielu przyczyn, ale nie wyłącznie dlatego, abym nie wiedział, jakim był pan Dżaggers „przy pracy“ zgodziłem się. Udaliśmy się do City i weszli do oddziału policyjnego, gdzie było pełno ludzi. Tu przy drzwiczkach stał strażnik i o czemś rozmyślał, podczas gdy mój opiekun zapytywał i badał jakaś kobietę, przerażając ją i sędziego i wszystkich obecnych. Jeśli ktokolwiek ośmielał się rzec choć jedno słowo przeciw niemu, prosił o zamieszczenie tego w protokole. Jeśli ktokolwiek nie chciał składać świadectwa, mówił: „już ja je z pana wyciągnę!“ — Jeśli przeciwnie, dawał świadectwo — mówił: „no, więc postawiłem na swojem!“ — Sędziowie drżeli za najmniejszym ruchem jego palca. Złodzieje, i ci, którzy ich połapali, ze strachem śledzili każde jego i wzdrygali się całem ciałem, gdy wzrok swój skierował się w ich stronę. Nie mogłem dojść której strony bronił i wydawało mi się, że jest kamieniem młyńskim mielącym wszystkich, nie szczędząc nikogo. Wiem tylko, że gdym na palcach wychodził z posiedzenia, nie był on po stronie sądu, bo stary dżentelmen, na miejscu przewodniczącego, konwulsyjnie przebierał nogami pod stołem, słysząc skierowane przeciw sobie obwinienia, że nie prowadzi się tak, jak powinien się prowadzić przedstawiciel angielskich praw i sprawiedliwości.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.