Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXVI.

Tak się stało, jak mówił Uemnik i prędzej niż się spodziewałem, miałem sposobność porównać prywatne życie opiekuna z życiem jego kasyera i pomocnika. Opiekun znajdował się w swoim gabinecie i mył ręce pachnącem mydłem, gdym wszedł do kancelaryi. wracając z Uolwortu; wezwał mnie do siebie i zaprosił na obiad wraz z przyjaciółmi. — „Bez ceremonii — rzekł, — jutro i bez żadnych obiadowych strojów“. — Spytałem, gdzie mamy się stawić, ale według swego zwyczaju uchylił się od jasnej odpowiedzi i rzekł: — „Przyjdźcie tu, a potem pójdziemy razem“. — Muszę zaznaczyć, że miał zwyczaj myć ręce po każdej rozmowie z klientem, jak czynią doktorzy i dentyści. W pokoju jego była w tym celu urządzona maleńka umywalnia, cała przesiąknięta zapachem wonnego mydła, jakby jakiś sklep z kosmetykami. Na drzwiach jej wisiał niezwykłych rozmiarów ręcznik; Dżaggers mył ręce a następnie długo wycierał je ręcznikiem, gdy wrócił ze sądu lub załatwił sprawę z jakimś klientem. Kiedy następnego dnia wraz z przyjaciółmi stawiłem się u niego o szóstej po południu, widocznie dopiero co skończył pracę z kimś, brudniejszym niż zwykle, bo zastaliśmy go myjącego się, przyczem tym razem nie zadowolił się jedynie myciem rąk, ale umył głowę i twarz i wypłukał usta. Ukończy wszy, wytarł sobie ręce, wyjął scyzoryk i starannie wyczyścił paznokcie.
Kiedyśmy wyszli na ulicę, zastaliśmy kilku ludzi czekających na rozmowę z nim, ale w zapachu mydła, który rozchodził się na wszystkie strony, było widocznie coś odstraszającego, bo wszyscy od razu zrzekli się na ten dzień swego zamiaru.
Zaprowadził nas na Gerard-Strit i zatrzymał się przy domu po południowej stronie ulicy. Dom był na zewnątrz wspaniały, ale niezbyt ozdobny i z brudnemi oknami. Weszliśmy do pustej, ponurej sieni, stąd po ciemnych, kamiennych stopniach do trzech mrocznych pokoi pierwszego piętra. Ściany ich były ozdobione u góry rzeźbionemi girlandami, które wydały mi się podobne do łańcuchów szubienic.
Obiad przygotowano w wielkim i pięknym pokoju; w drugim była garderoba a w trzecim sypialnia. Opiekun oznajmił nam, że zajmuje cały dom, ale mieszka tylko w tych trzech pokojach. Stół był dobrze obstawiony, ale srebra nie było; obok jego krzesła stał bardzo ładowny stolik a na nim rozmaite butelki i karafki oraz cztery naczynia z owocami. Zauważyłem, że lubił to mieć pod ręką i sam zawsze częstował.
W pokoju była też biblioteka; po oprawach książek poznałem, że to prawo karne, biografie przestępców, procesy, akta parlamentu i tym podobne rzeczy. Umeblowanie sali ładne i czyste nosiło charakter urzędowy, poważny, bez ozdób. W kącie stało małe biurko, na niem lampa z abażurem; była tu widocznie jego domowa pracownia, gdzie wieczorami pracował.
Dotychczas Dżaggers nie zwrócił uwagi na mych przyjaciół — przez cały czas szedł ze mną oddzielnie, teraz zadzwonił, stanął przy kominku i pytająco popatrzył na nich. Z wielkiem zdziwieniem zauważyłem, że najwięcej a może nawet wyłącznie zainteresował się Drummelem.
— Pip, — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu i prowadząc mię do okna — nie znam żadnego z nich. Kto jest ten pająk?
— Pająk?
— Ten opryszczony, nadęty chłopiec, który się rozsiadł tam?
— To Bentlej Drummel. A ten, który ma taką delikatną twarz, Startop.
Nie zważał na Startopa.
— Bentlej Drummel, tak się nazywa? Podoba mi sie.
Zaraz zaczął rozmawiać z Drummelem i nie zniechęcał się jego leniwemi odpowiedziami, widocznie postanowił mówić z nim, mimo wszystko. Uważnie śledził ich, aż przyszła gospodyni i postawiła pierwsze danie na stole.
Miała około czterdziestu lat, choć sądziłem, że jest młodsza. Dość wysokiego wzrostu, zręczna i giętka, z niezwykle bladą twarzą, wielkiemi wyblakłemi oczami i ślicznymi włosami, spadającymi na ramiona. Nie wiem, czy straszny jakiś ból, czy rozpacz nadały jej wargom taki wyraz okropnej męczarni a twarzy odcień obłąkania i strachu, wiem tylko, że przypominała mi jedną z twarzy, wynurzających się z kotła czarownic, gdym dwa dni temu był w teatrze i widział Makbeta.
Postawiła potrawę na stole, dotknęła palcem ręki mego opiekuna, dając mu znak, że obiad podany i bez szmeru zniknęła. Zasiedliśmy do stołu, opiekun posadził obok siebie z jednej strony Drummela, z drugiej Startopa. Pierwsze danie stanowiła doskonała ryba, drugie baranina, trzecie dziczyzna. Różne sosy, wina, przyprawy i dodatki, jakich tylkośmy sobie życzyli, chętnie podawał nam gościnny gospodarz; wszystko to brał ze stołu, stojącego obok niego a poczęstowawszy wszystkich, stawiał na poprzednie miejsce. Sam także podawał talerze, noże i widelce a gdyśmy kończyli potrawę, składał je do kosza, stojącego obok na podłodze. Prócz gospodyni nie było — widocznie żadnej innej sługi. Ona podawała każdą potrawę i zawsze patrząc na nią, widziałem twarz, wychylającą się z kotła. Wiele lat potem, przypomniałem sobie straszny wyraz tej kobiety, gdym w ciemnym pokoju zapalonym spirytusem oświecił inną jakąś twarz, podobną do niej tylko z rozpuszczonych włosów.
Przygotowany poprzednio słowami Uemnika i uderzony powierzchownością gospodyni, uważnie patrzyłem na nią i zaraz spostrzegłem, że, będąc w pokoju, badawczo śledzi za mym opiekunem i że ani razu nie odejmuje rąk od naczynia, widocznie bojąc się, że każe jej wrócić, gdy odejdzie i powie coś nieprzyjemnego. Zdawało mi się z jego wyrazu, że doskonale to widział.
Obiad mijał wesoło i chociaż opiekun nie uważał na przedmiot rozmowy i nie poddawał go sam, potrafił rozpoznać słabe strony naszych charakterów. Co się mnie tyczy, dałem się złapać na wędkę i nie zdążyłem nawet ust otworzyć a już wyjawiłem swą skłonność do blagi i chęć protegowania Herberta, a potem zacząłem się przechwalać, czekającemi mnie wielkiemi nadziejami. To samo stało się ze wszystkimi, nie wykluczając Drummela, którego skłonność do wyszydzania innych, złośliwy i zazdrosny charakter wyszły na jaw, jeszcze zanim zjedliśmy rybę.
Po obiedzie, gdy podano ser, zaczęliśmy rozmowę o wyścigach łódek i o tem, że Drummel, jakby jakieś ziemnowodne stworzenie, wciąż trzyma się w ciemnościach zdala za nami. Wysłuchawszy to Drummel oznajmił Dżaggersowi, że woli trzymać się zdaleka od nas i gdyby chciał, mógłby nauczyć nas wioślarstwa, a jest tak silnym, że jednem uderzeniem pięści, mógłby rozpędzić nas na cztery wiatry. Zupełnie niespostrzeżenie opiekun potrafił tak rozdrażnić go, że nagle wpadł we wściekłość; zakasał rękawy i zaczął pokazywać, jak silnie ma rozwinięte muskuły, a następnie i my zakasaliśmy rękawy, dając ze siebie śmieszne widowisko.
Gospodyni zbierała w tej chwili ze stołu. Opiekun, jakby nie zwracając na nią uwagi, śledził ją z boku i oparty na poręczy krzesła, gryzł paznokcie, okazując niezrozumiały dla mnie interes do wszystkiego, co mówił Drummel. Nagle zupełnie niespodzianie chwycił rękę gospodyni w chwili, gdy wyciągnęła ją po coś na stół. Uczynił to tak nagle i tak zręcznie, żeśmy zamilkli ze zdziwienia.
— Rozmawiacie o sile pięści — rzekł — to wam pokażę pięść. Molli, pokaż im swą pięść.
Schwytaną w pułapkę rękę gospodyni pozostawiła na stole, ale drugą swobodną schowała za plecy.
— Niech pan da pokój, — rzekła cicho, kierując na Dżaggersa wytężony wzrok.
— Chcę wam pokazać pięść — powtórzył. — Molli, pokaż im swą pieść.
— Panie, zlituj się!...
— Molli — rzekł Dżaggers, nie patrząc na nią, tylko uparcie spoglądając na przeciwległą ścianę — pokaż im obie swe pieści. Pokaż! Prędzej!
Wyswobodziła rękę i złożyła ją w pięść na stole. Wysunęła potem drugą rękę z poza pleców, zacisnęła ją również i położyła obok pierwszej. Kułak drugiej był zupełnie zniekształcony i pokryty we wszystkich kierunkach głębokiemi bliznami i szramami. Trzymając w ten sposób ręce powoli odwróciła się od pana Dżaggersa i popatrzyła na każdego z nas po kolei.
— Ot gdzie siła — rzekł pan Dżaggers, chłodno wskazując palcami muskuły Molli; — mało jest na świecie mężczyzn, mających taką siłę w pięściach, jak ta kobieta. Siła — uścisku tych rąk nieprawdopodobna. Miałem możność przyjrzeć się wielu rękom, ale nigdy nie widziałem silniejszych mężczyzn lub kobiet.
Gdy to mówił z trochę drwiącym, trochę żartobliwym odcieniem, gospodyni, jak poprzednio przenosiła swój wzrok z jednego z nas na drugiego. A kiedy przestał mówić, znów spojrzała na niego.
— Wystarczy, Molli! Dosyć się na ciebie napatrzyli, możesz iść.
Zdjęła ręce ze stołu i wyszła z pokoju, a pan Dżaggers wziął ze stołu karafkę, napełnił szklankę i poczęstował nas po kolei winem.
— O pół do dziewiątej, panowie, musimy się rozejść. Nie traćcie napróżno czasu. Bardzo rad jestem, że was widzę. Pańskie zdrowie, panie Drummel.
Jeśli zaszczycając w ten sposób Drummela miał zamiar jeszcze lepiej odkryć jego charakter, udało mu się to w zupełności. Tryumfując ze swego zwycięstwa nad nami, Drummel zdołał wyjawić swe nieprzyjazne dla nas usposobienie i coraz bardziej nas obrażał, stając się w końcu zupełnie nieznośnym. Pan Dżaggers z niezwykłem zainteresowaniem śledził go. Można było mniemać, że takie badanie służy mu za najlepszą przyprawę do wina.
Zachowywaliśmy się jak dzieci, pili nad miarę i gadali nad miarę. W końcu pozbawiło nas równowagi szyderstwo Drummela, że rozrzucamy pieniądze. To skłoniło mnie do zaznaczenia, że nader nietaktowne są z jego strony takie uwagi, zwłaszcza, iż sam tydzień temu pożyczył pieniędzy w mej obecności u Startopa.
— To i cóż z tego? otrzymał je z powrotem.
— Nie chciałem przez to powiedzieć, żebyś ich nie zwrócił — odrzekłem — ale powinieneś trzymać język za zębami i nie mówić o nas i o naszych pieniędzach.
— Tak myślisz? ale powiedz ze swej łaski....
— Chcę rzec, — ciągnąłem, starając się utrzymać powagę — że ty nigdybyś nami nie dał najdrobniejszej monety, jeśliby nam było potrzeba.
— Masz słuszność, nie dałbym wam ani jednego pensa... ani jednego!
— Nie mogę uznać brania pieniędzy w takich okolicznościach za honorowe.
— Nie możesz uznać! — powtórzył Drummel, — O, Boże!
Było tego za wiele, nie czułem sił do dłuższego panowania nad soba i nie zwracając uwagi na przestrogi Herberta, rzekłem:
— Przestań, panie Drummel! Kiedyśmy poruszyli tę kwestyę, mogę pana zapewnić, że zauważyłem z Herbertem, jakeś wydarł te pieniądze!
— Nie pragnę o tem wiedzieć, coś pan zauważył wraz z Herbertem — ordynarnie odpowiedział Drummel. I słyszałem, że półgłosem posłał nas obu do dyabła.
— A jednak, czy pan chcesz, czy nie chcesz, powiem, że byłeś bardzo zadowolony, mając możność schowania tych pieniędzy do kieszeni a potem wyśmiewałeś się z niego, że jest zbyt słaby, aby mógł ci odmówić.
Drummel roześmiał się na całe gardło, włożył ręce do kieszeni, podniósł ramiona w górę i zuchwale patrzył nam w twarz, ciągle śmiejąc się. Jasno tem dawał do zrozumienia, że wszystko to prawda i że nas lekceważy.
Wówczas Startop podszedł do niego, wziął go za rękę i niezwykle delikatnie starał się go uspokoić. Startop był bardzo żywym, wesołym chłopcem, Drummel zaś stanowił zupełne jego przeciwieństwo i dlatego uważał postępek Startopa za ujmę dla siebie. Odrzekł mu bardzo ordynarnie, Startop udał, że tego nie zauważył i powiedział jakiś żart, który wszystkich pobudził do śmiechu. Rozjuszony tem Drummel, milcząc, nie uprzedziwszy nikogo o niczem, wyjął ręce z kieszeni, opuścił ramiona, zaklął i schwyciwszy wielką szklankę, chciał rzucić w głowę Startopa, lecz opiekun porwał go za rękę i powstrzymał.
— Dżentelmeni — rzekł, spokojnie stawiając szklankę na stole i patrząc na złoty zegarek — bardzo mi przykro, lecz muszę wam oznajmić, że już pół do dziesiątej.
Wstaliśmy i zabieraliśmy się do odejścia. Zanim wyszliśmy na ulicę, Startop łagodnie, jakby się nic nie stało, nazwał Drummela „starym przyjacielem“. Ale „stary przyjaciel“ był tak daleki od chęci odpowiedzi, że cały czas do Hammersmit, szedł z drugiej strony ulicy. Ja z Herbertem pozostaliśmy w mieście i dlatego widzieliśmy zdala, jak szli po dwóch przeciwnych stronach ulicy, Startop cokolwiek naprzód a Drummel z tyłu w cieniu domów, tak jak to czynił na łódkach.
Ponieważ drzwi nie były jeszcze zamknięte, pozostawiłem na chwilę Herberta i pospieszyłem na górę, by pomówić słów parę z opiekunem. Zastałem go w umywalni, myjącego się po naszej wizycie.
Rzekłem, że przybyłem, by mu wyrazić swe ubolewanie z powodu tego, co się stało, i nadzieję, że nie będzie mnie surowo oceniał.
— Tfu! — rzekł, myjąc twarz i parskając wodą na wszystkie strony. — Wszystko to głupstwa, Pip! Bardzo mi się podoba ten pająk.
Zbliżył się do mnie; kiwając głową i sapiąc wycierał twarz ręcznikiem.
— Bardzom zadowolony, jeśli się panu podoba! Ale ja nie...
— Nie, nie, miej z nim jak najmniej stosunków. Trzymaj się od niego, jak można, najdalej. Ale młodzieniec ten mi się podoba. Z lepszego gatunku. Jeślibym był prorokiem....
Wyglądnął z za ręcznika i popatrzył na mnie.
— Ale nie jestem prorokiem — rzekł, wycierając głowę ręcznikiem i przesuwając nim za uszami. — Wiesz przecież, kim jestem, nieprawdaż? Dobranoc, Pip!
— Dobranoc panu!
Miesiąc potem skończył się czas przebywania „pająka“ w domu pana Poketa i ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich, z wyjątkiem pani Poket, wrócił na własne swe śmiecie.






Koniec tomu pierwszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.