Wielki człowiek do małych interesów/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Wielki człowiek do małych interesów
Rozdział Akt II
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT II.

(Salon pierwszego Aktu.)

SCENA I.
Jenialkiewicz, Aniela, Dolski, Pan Ignacy, Lokaj.
(Jenialkiewicz siedzi w krześle na przodzie sceny w środku — przed nim mały stoliczek, na którym kałamarz i pióro. U nóg dużo kopert, które przy podniesieniu zasłony Lokaj klęcząc zbiera; po lewém ręku Jenialkiewicza Pan Ignacy, włos siwy ale nie w czuprynę podgolony, kapota długa, trzyma w ręku dużo zapieczętowanych pakietów, które następnie podaje Jenialkiewiczowi — Jenialkiewicz zdziera koperty, rzuca na ziemię; pisma lub książki przegląda, potém oddaje Lokajowi. To zatrudnienie trwa ciągle nie przerywając rozmowy. — Dolski siedzi przy stole po lewéj stronie niby zajęty dziennikami, ale właściwie nie spuszcza oka z Anieli, która pisze przy biórze i często znajduje powód obrócenia się i rzucenia okiem na Dolskiego.)
Jenialkiewicz.

W dzień korespondencyi trudno sobie dać radę, aż się w głowie kręci.

Pan Ignacy.

Prawda... a wszystko daremnie... bo na co to się przyda? Dwa razy na tydzień płaci się poczcie

za tyle niepotrzebnych szpargałów.
Jenialkiewicz (półgłosem).

Gdyru, gdyru, gdyru, gdyru... (głośno) Tygodnik. (do Lokaja) Połóż na stół.

Pan Ignacy.

Mógłem był wczoraj przywieźć te książki i część tych listów z miasta... nie byłoby nic kosztowało.

Jenialkiewicz.

Jegomość tego nie rozumiesz.

Pan Ignacy.

Czego nie rozumiem?

Jenialkiewicz.

Że to są korespondencye. (do Lokaja) Pannie Matyldzie.

Pan Ignacy.

I na cóż to się przyda?

Jenialkiewicz.

Dolski!.. Pan Ignacy pyta się na co się przyda korespondencya. (Śmieje się — pisarz przynosi mu księgę, w któréj Jenialkiewicz podpisując mówi dalej) Nie każdy wié, nie każdy pojmie ile trzeba kółek, aby zegar szedł. O! nie tak to łatwo... Tu czytaj... tu podpisz... a wszystko kto? — Ja. (do pisarza) Przepisać i expedyować. (Pisarz odchodzi.)

Pan Ignacy.
To pisanie, istna plaga... na co to się przyda? Wszystkich swoich officyalistów trujesz, zabijasz Jegomość swoim atramentem. Już ich na pięć mil dokoła poznają po ich czarnych palcach... Daléj i nosy im poczernieją.
Jenialkiewicz (półgłosem).

Gdyru, gdyru... (do Lokaja) Na stół.

Pan Ignacy.

Jegomość jesteś wielką głową, to rzecz wszystkim znana.

Jenialkiewicz (uśmiechając się z ukontentowaniem).

O!

Pan Ignacy.

Jesteś zdatny na ministra jakiego.

Jenialkiewicz.

O! O!

Pan Ignacy.

Na jakiego kanclerza.

Jenialkiewicz.

O! O! O!

Pan Ignacy.

Ale nie na wiejskiego gospodarza.

Jenialkiewicz.

Hę?

Pan Ignacy.

Niech po miastach sobie piszą, ale nie po wsiach. Na co to się przyda? pisanina intraty nie powiększy.

Jenialkiewicz (półgłosem).

Obskurantyzm... (głośno) Jegomości zawsze zdaje się, że jeszcze żyjemy w owych czasach, kiedyś mnie uczył czytać... a tu odtąd wiele wody upłynęło... i teraz nie potrzebuję już Bogu dzięki niczyjéj nauki. (Aniela podaje list do podpisu — podpisując) Dobrze, dobrze moje dziecię... jestem kontent... ale numer zapomniałaś... Bez numeru nic z mego bióra wyjść nie może.

Pan Ignacy.

Na co to się przyda?

Jenialkiewicz (do Anieli).

Teraz włóż w koperty i zapieczętuj.

Dolski.

Może mogę pomódz?

Jenialkiewicz.

Nie, nie, ona sama najlepiéj zrobi — wzrosła pod moją ręką.

Pan Ignacy.

Jeszcze lepiéj byłaby wzrosła, gdyby ciągle atramentu nie wąchała i oczów sobie czytaniem nic psuła... Teraz, co trzeci to w okularach... ślepy... a z czego? z czytania. Na co to się przyda?

Jenialkiewicz (półgłosem).

Obskurantyzm. (do Lokaja) Pannie Anieli.

Pan Ignacy.

Ma się robić, to robić, a nie z książki. Raz, dwa, trzy i kwita.

Jenialkiewicz.

Z Przemyśla. — Zobaczymy co się tam dzieje. (czyta) „Jaśnie Wielmożny Panie, donoszę Jaśnie Wielmożnemu Panu, ze dziś nic nie mam do doniesienia Jaśnie Wielmożnemu Panu. Zostaję etc. etc.“ A! to mi się podoba!.. Nic nie ma do doniesienia!.. Piękny korespondent!.. A za cóż płacę?

Pan Ignacy.
Djabli wiedzą za co.
Jenialkiewicz.

Odmienię korespondenta... odmienię. Anielko, zapisz w księdze notat: Korespondenta w Przemyślu odmienić.

Pan Ignacy.

Ale z drugiéj strony, prawdę mówiąc, jak donosić, kiedy niéma co?

Jenialkiewicz.

Jegomość tego nie rozumiesz... niéma co? Ja się nie pytam.

Pan Ignacy.

Jużci woli nie pisać, jak pisać głupstwa.

Jenialkiewicz.

Bardzo przepraszam; rzeczy się mają zupełnie przeciwnie... (przeglądając) Gazeta... dzienniki... nie wiedzieć dlaczego tylko trzy.

Pan Ignacy.

Bagatela! Trzy! I na co się to przyda?

Jenialkiewicz (śmiejąc się).

Dolski! Dolski! Pan Ignacy pyta się na co dzienniki! (do Lokaja) Na stół.

Pan Ignacy.

Niechby każdy swego nosa pilnował a lepiéj byłoby na świecie. Piszą, piszą a w każdém słowie dwa łgarstwa.

Jenialkiewicz.

Obskurantyzm!.. Z Krakowa... Ten wié co pisze.

Pan Ignacy.
Tak, wié, że pisze.
Jenialkiewicz (czyta).

„Mamy dnie gorące...“

Pan Ignacy.

Nowina!

Jenialkiewicz (czyta).

„W tych dniach umarł tu Pau Szuster...“

Pan Ignacy.

I cóż z tego? — Szustrów nie braknie.

Jenialkiewicz (czyta).

„Na Wiśle mała woda...“ (mówi) Dolski! Dolski, słyszysz, na Wiśle mała woda.

Dolski (jak przebudzony).

A!.. Wała moda... mała woda... proszę!..

Jenialkiewicz.

Rzecz warta uwagi.

Pan Ignacy.

Mała woda, bo deszczu nie ma.

Jenialkiewicz.

Obskurantyzm. (do Lokaja) Pannie Anieli... Anielko włóż do teki obserwacyj meteorologicznych. (otwierając list) Ha! Cóż to?.. Afisz ze Lwowa. (czyta) Menażerya niewidziana dotąd w kraju. Hm hm... hm... Dwa niedźwiedzie rzadkiéj piękności... jeden biały, drugi czarny... (Podnosi okulary a afisz spuszcza na kolana — p. k. m.) Biały... i... czarny.

Pan Ignacy.

Mam się spytać Jegomości jak decydujesz, czy

bydło na łąki puścić, czy paszy kupić?
Jenialkiewicz.

Na co kupić?

Pan Ignacy.

Bo niéma... skutki utrzymywania bydła na stajni.

Jenialkiewicz.

Stare przesądy!

Pan Ignacy.

Prawda, stare, że bydłu jeść trzeba.

Jenialkiewicz (do siebie).

Biały... i... czarny.

Pan Ignacy.

Cóż?

Jenialkiewicz.

Co? Trzeba... (gesta jakby lejcami kierował) Rozumiesz Jegomość?

Pan Ignacy.

Już dosyć się za łeb turbuje, ale cóż to pomoże?

Jenialkiewicz.

Nie mówię, żeby kogo za łeb targać... ale mówię, żeby interes prowadzić dzielnie, raźnie.... z energią.

Pan Ignacy.

Energia nie pasza.

Jenialkiewicz.

Dałem przepisy własnoręczne.

Pan Ignacy.
I wlasnoręczne nie nakarmią.
Jenialkiewicz.

Obskurantyzm! — Biały... i czarny... Dolski usiądź tu bliżéj... wielka myśl we mnie powstała... wielkie pytanie do rozstrzygnienia... czy biały i czarny niedźwiedź tak jak my z Murzynami są jednego pochodzenia, czyli téż zupełnie innego? — Co? Czy biały dlatego biały, że w śniegach żyje, a czarny, że w jodłowych lasach przebywa? — Co? Jak ci się zdaje?

Dolski.

Wyznam szczerze, że nie czuję się na siłach stanowczego zdania udzielić w téj mierze.

Jenialkiewicz.

Rzecz arcyciekawa... Jeżeli są jednego rodu... któryż był pierwéj? biały czy czarny?.. Któryż maść zmienił?

Pan Ignacy.

Jakże Jegomość decydujesz?

Jenialkiewicz.

O! o! o! Jegomość myślisz, że to tak łatwo... bo jeżeli biały...

Pan Ignacy.

Ależ ja mówię o bydle.

Jenialkiewicz.

Dajże mi pokój Jegomość...

Pan Ignacy.

Ależ bo Jegomość...

Jenialkiewicz.

Jegomość psujesz dyskusyą.. Chodźmy Dolski do biblioteki... Tam spokojniéj tę rzecz zgłębimy. (odchodząc) I względem ludzi nie jest to jeszcze dowiedzione.

Dolski (we drzwiach oglądając się na Anielę).

W saméj rzeczy Mości Dobrodzieju! (Lokaj odnosi krzesło i stolik.)

Pan Ignacy (patrząc za nimi).

Koniec świata... im kto mędrszy tém głupszy... O książki! książki!..





SCENA II.
Aniela, Pan Ignacy.
Pan Ignacy.

Panienko!.. chodźno Panienko... coś powiem. Pan Dolski człowiek stateczny, godny kochania, prawda?

Aniela.

Zapewne... ale dlaczego?..

Pan Ignacy.

Miarkuje to się... hm!.. hm!

Aniela.

Co się miarkuje?

Pan Ignacy.

No... no... wiem, rozumiem... Jego Marcin powiadał, że u nich dom de noviter się restauruje... A wiesz Panienka co to znaczy?

Aniela.
Jakże mogę wiedzieć... zresztą cóż mnie to obchodzi?
Pan Ignacy.

Hm... hm... co obchodzi?.. mnie się zdaje, że będzie coś trochę obchodzić... Pan Dolski ma się żenić.

Aniela.

Ma się żenić? z kim?

Pan Ignacy.

Z kim, nie wiem, ale wiem, że nad jego łóżkiem wisi obrazek przez niego samego malowany... jakiéjś Świętéj...

Aniela.

Cóż mnie to obchodzi.

Pan Ignacy.

A ta Święta... podobna do kogoś... Hę, hę, hę... No, no. Dobrze, dobrze... Pan Dolski człowiek stateczny... lubię go...

Aniela (na stronie).

Poczciwy staruszek.





SCENA III.
Aniela, Pan Ignacy, Matylda.
(Matylda wchodzi bocznemi drzwiami i otwierając środkowe.)
Matylda.

Pan Karol wrócił?

Lokaj (z przedpokoju).

Nie jeszcze.

Matylda.
Nieznośnie!.. sama pojadę.
Pan Ignacy.

Jeżeli Panienka chcesz, to ja z nią pojadę.

Matylda (wstrzymując się od śmiechu).

Dziękuję Jegomości.

Pan Ignacy.

Wsiądę na szłapaka.

Matylda.

Tego kaszlącego?

Pan Ignacy.

No, kaszlący... bo dychawiczny.

Matylda.

Bagatela.

Pan Ignacy.

Ale ma jeszcze fantazyę za katy!

Matylda.

Fantazujcieże sobie razem, ale bezemnie. (miarkując się) Ale bardzo jestem wdzięczną Jegomości... nie chcę go fatygować.

Pan Ignacy.

No, niech i tak będzie... z Panem Karolem lepiéj jeździć... Ja wiem... (Odchodzi śmiejąc się.) Hę, hę, hę! Ja wiem...





SCENA IV.
Matylda, Aniela.
Matylda (patrząc za P. Ignacym p. k. m.).

Czego on się śmieje?..

Aniela.
Dobry staruszek...
Matylda.

Dobry, ale nie do konia — śmieje się! Ja powinnabym śmiać się z jego propozycyi... ale takam zła!.. takam zła!

Aniela.

Słuchajno Matyldo.

Matylda.

Zupełnie o mnie zapomniał... Cóż mam słuchać?

Aniela.

Ponieważ dostrzegłaś i powiadasz, że tak jest niezawodnie, to ja nie będę się zapierać... Wszystko ci powiem... Może dasz mi dobrą radę.

Matylda.

Co ty mała pleciesz?.. Co ja dostrzegłam? Co ja mówię, że jest niezawodnie?

Aniela.

No... o Panu Dolskim...

Matylda.

Ja mówiłam?

Aniela.

Przed chwilą.

Matylda.

O Dolskim?.. nic nie wiem... co?.. jak? gdzie?

Aniela.

Ach, jesteś bez litości... Nie powiedziałażeś: on cię kocha... ty się kochasz.

Matylda.

A! o tém mowa?.. żarty nic więcéj... albo raczéj zniecierpliwiona na Karola powiedziałam coś bez sensu, sama nie wiem dlaczego... Przepraszam cię... ale hola! pójdźno tu... patrz mi się w oczy... do czego, powiédz, wolisz się przyznać?

Aniela (ocierając oczy).

Prawdziwie, to się nie godzi.

Matylda (ściskając ją i pieszcząc).

O, o, łzy!.. Moja Anielko, moja ty luba, droga.. Ja nie chciałam cię zasmucić... ja cię tak kocham. Jakże? powiedz? (ocierając jéj oczy) Tylko nie płacz... powiedz... coś wprawdzie powinna była dawno uczynić. — Cóż? Dolski kocha cię? (Aniela potakując głową.) A ty?.. niby?.. trochę?.. ale słuchajno moje dziecię, pomówmy rozsądnie... (siadając) Opowiedzże mi, jak, co, kiedy?

Aniela.

Ach, kochana Matyldo, nie tak to łatwo, jak ci się zdaje powiedzieć, jak to się zaczęło i kiedy... ja sama nie wiem.

Matylda.

Ale z czego przecie miarkujesz, że cię kocha?

Aniela.

Najpierwéj z oczów.

Matylda.

Mruga, co?

Aniela.

Otóż tego się bałam... żartów... wiecznych z wszystkiego żartów... wolę nic nie mówić.

Matylda.

Przepraszam cię, przepraszam, już nie będę żartować... zatém z jego oczu wyczytałaś miłość..

dobrze... ale cóż dalej?
Aniela.

Przytém stara się zawsze do mnie zbliżyć, zawsze usłużyć. On zawsze pierwszy mnie usłyszy, zrozumié... zgaduje mnie prawie.

Matylda.

Hm! to coś niby trochę więcéj jak wejrzenia.

Aniela.

Tak, ale jakie wejrzenia!.. to trudno opisać... wejrzenia więcéj mówią jak usta... i lepiéj i wyraźniéj.

Matylda.

Proszę! jak ona to w cichości ducha pojęła... na tém przecie nie koniec?

Aniela.

Przed godziną zostaliśmy tu sami, przypadkiem.

Matylda.

Przypadkiem.

Aniela.

Jak cię kocham przypadkiem, bo nie słyszałam jak wujaszek wyszedł... Otóż wtenczas z powodu słowa, którego odczytać nie mogłam, Pan Dolski zaczął mówić tak ładnie, takim głosem, z takiém wejrzeniem... O Matyldo, ja nie umiem tego opisać... ale to wiem, że serce biło mi coraz prędzéj i gdyby się był zapytał: kochasz mnie Panno Anielo? byłabym może odpowiedziała: w saméj rzeczy Panie Dolski.

Matylda.

Pojmuję, pojmuję... cóż daléj?

Aniela.
Daléj... nic... przerwał mowę i wyszedł nagle.
Matylda.

Dobrze, wiem wszystko... Słuchajże ty mnie teraz, bo tu nad wszystkiém zastanowić się trzeba i rozważyć rozsądnie. — Powiadasz, że Dolski kocha się w tobie. Nie ma nic dziwnego... ale z drugiéj strony jak wytłomaczyć, że przed chwilą stryjaszek, jego przyjaciel a więc i powiernik, częstował mnie mężem... a tym mężem...

Aniela.

Dla Boga! On?

Matylda.

On.

Aniela.

Cóż odpowiedziałaś?

Matylda.

Nie przyjęłam, ale o mnie niech nie będzie mowy; gdybym ginęła z miłości jak georginija po pierwszym mrozie, twoją rywalką nie będę.

Aniela.

Ciebie, ciebie kocha, niema wątpienia... jakżeby mógł ciebie nie kochać... ale ze mną postąpił sobie niegodnie... Bawił się i ten Pan Ignacy plótł bez sensu... to prawdziwie niegodziwie...

Matylda.

Powoli, powoli, bądź spokojna, rzecz wyjaśnię i krzywdy nie dam ci zrobić... A teraz na koń!
(Leon wchodzi)

Aniela.

Sama? bez Karola?

Matylda.
Czemu nie? — piękny mentor, co po polach lata.
Leon.

Jeżeli trzeba koniecznie, to ja pojadę.

Matylda.

Jest i drugi.. trudny wybór... już odmówiłam...

Leon.

Komu?

Matylda.

Panu Ignacemu... mógłby się urazić...

Leon (na stronie).

Żądełko!.. (spoglądając na Anielę) Pewnie wolałbym nie jechać, ale, aby Matylda miała sama jechać, na to nie pozwolę.

Matylda.

Nie pozwolę!.. Ha, ha, ha!.. do zobaczenia Panie Niepozwalam — jadę, a ty zostań z Panem Ignacym w piechocie. (Odchodzi)





SCENA V.
Aniela, Leon.
Leon.

Dziwna istota! co za spływ złego i dobrego, pociąga ku sobie i odtrąca razem. Co chwila trzeba się pytać samego siebie, czy się ją kocha czy się nienawidzi.

Aniela.

Nienawidzieć Matyldę? Leonie!

Leon.

Za ostrego może użyłem wyrazu, ale przyznaj

sama, że bolesne często zadaje razy.
Aniela.

Z wesołości.

Leon.

Nie mniéj przez to bolą.

Aniela.

I jakież to te razy?

Leon.

Języczek ostry.

Aniela.

Wszak nie masz wyłącznego przywileju.

Leon.

Różyczka świeżo rozkwitła... ale ostrożnie, w środku osy żądło.

Aniela.

Jeżeli żądło, to pszczółki. Nie tykaj, nie ukole.

Leon.

Ja się nie zbliżam, ja zawsze zdaleka. (Aniela śmieje się skrycie.) Ale z Panną Matyldą...

Aniela (sens kończąc).

Trudno trafić do końca.

Leon.

Cóż chcesz przez to powiedzieć?.. Wiem... wiem... (Śmieje się z przymusem.) Kocham się w niéj skrycie... szalenie... Co?.. nieprawdaż?

Aniela.

O, nie, nie kochasz się.

Leon.

Chciałbym się z nią ożenić, wszak tak? (Aniela milczy.) I tyż to Anielo, mnie o te myśli posądzasz?.. tegom się nie spodziewał... Ty, któréj towarzystwa zawsze szukam... któréj zdanie najczęściéj podzielam... łagodność charakteru podziwiam...

Aniela (grożąc mu).

Panie Leonie! Panie Leonie! (Śmiejąc się wybiega.)

Leon (sam).

Prawdę powiedziała... trudno trafić do końca... Udaję się do téj, aby tamtéj nie spłoszyć... aby mieć czas ułaskawić, ugłaskać srogą amazonkę... wszystko nadaremnie... przed ich naiwnym rozsądkiem topnieje moja dyplomacya. (Po długiém milczeniu.) Dolski... fraszka. Gdzie ona pójdzie za szlachcica o jednéj wiosce... jéj zdaje się, że ma cały świat pod nogami.





SCENA VI.
Leon, Dolski.
Dolski.

Czegoż tak dumasz, kochany Leonie?

Leon.

Wszyscy teraz tylko dumamy.

Dolski.

Może odgadłbym przyczynę.

Leon.
Wątpię. Ale słuchaj... ty chcesz mnie wybadać z wielką oględnością, a ja ci naprzód odpowiem otwarcie; na co czasu tracić: ktokolwiek sięgnie po rękę Matyldy, niech będzie przekonany, że we mnie rywala nie znajdzie.
Dolski.

Ale pozwól, pozwól... moje spostrzeżenia...

Leon.

Twoje spostrzeżenia są mylne... i aby zupełnie cię przekonać, powiém, że mojém przedsięwzięciem jest, nigdy się nie żenić.

Dolski.

Nigdy?

Leon.

Nigdy... choćby i z córką królowej Pomary.

Dolski.

Muszę wyznać, że mnie to bardzo cieszy.

Leon.

Cieszy? dlaczego?

Dolski.

Wkrótce się dowiesz.

Leon (na stronie).

Prawda, wkrótce się dowiem; nieborak!

Dolski.

Ale pozwól się zapytać, dlaczego jesteś zawsze tak smutny, tak zamyślony, może mógłbym ci w czém pomódz?

Leon.

Dziękuję ci... ty mi nie pomożesz... finansowe kłopoty.

Dolski.

Potrzebujesz pieniędzy?

Leon.
Potrzebuję.
Dolski.

Chętnie ci pożyczę.

Leon.

Ty? — Masz do pożyczenia?

Dolski.

Mam.

Leon.

Kilkaset dukatów?

Dolski.

Dobrze.

Leon.

Prędko oddać nie obiecuję.

Dolski.

Nic nie szkodzi, masz u mnie pieniądze, daję ci słowo.

Leon.

Długów nie robię, bo nadto jestem bardy, ale okoliczność jest taka; podałem się na Dyrektora w Towarzystwie kredytowém.

Dolski.

Na Dyrektora? (na stronie) A to piękny interes!

Leon.

Mam wiele głosów przyrzeczonych, ale pomimo tego pamiętam przysłowie: Pomagaj sobie, a Bóg ci pomoże. Pieniądz jest to dźwignia...

Dolski.

O la Boga! nie zechcesz przecie...

Leon.
Przekupywać? Nie. Ale mając pieniądze miałbym środek zjednania sobie przychylności różnemi, małemi, dozwolonemi sposobami.
Dolski.

Jakież są te sposoby?

Leon.

Na przykład, mając pieniądze jadę jutro, wchodzę do Pana N* N*, któremu, dajmy na to, mój ojciec został winien kilkadziesiąt dukatów, wchodzę i płacę dług. Pan N* N*, który się nigdy nie upominał, dziwi się, chwali i pojutrze daje mi głos niezawodnie.

Dolski.

Być może.

Leon.

Pan M* M* ma parę starych koni... żona życzy sobie lepszych... ja kupuję konie... Pan M* M*, który wziął dwa razy tyle ile były warte, da mi pojutrze dla zaspokojenia swojego sumienia, swój głos niezawodnie.

Dolski.

Być może.

Leon.

Pan R* R* źle gra w bilard a lubi wygrać — gram z nim, przegrywam... Pan R* R*, aby gracza nie stracił, da mi pojutrze swój głos niezawodnie.

Dolski.

Pieniądze ci dam chętnie, ale wolałbym, abyś je na co innego obrócił — mojém zdaniem wybory powinny być wolne od wszelkiego wpływu. Między uczciwymi powinien być wybrany najzdatniejszy.

Leon (śmiejąc się).

Najzdatniejszy? — A któż ci da dyplom na najzdatniejszego, jeżeli nie ty sam sobie? Milcz zawsze, a ludzie mijać cię będą; ale rozgłaszaj ciągle twoje zalety... kładź je ciągle w każde ucho, jakie ci się nastręczy, małe czy duże, pod hełmem czy pod kornetem, słuch poda pamięci, pamięć rozumowi, a rozum nareszcie uwierzy, bo powié: Vox populi, vox Dei.

Dolski.

Ale koniec końców brak zdolności odkryje się kiedyś.

Leon.

I cóż z tego? — Rozumni zamilczą o twojéj nicości ze wstydu, że się wcześnie na tobie nie poznali, intryganci, bo zechcą z niéj korzystać, a ogół, dlatego, że sądzi ludzi podług ich stanowiska.

Dolski.

Hm! hm! Ale pozwól zapytać się, czy Pan Jenialkiewicz wie, żeś się podał na ten urząd.

Leon.

Nie odemnie przynajmniéj. Mój stryj najlepszy człowiek, ale namiętnie lubi piętrzyć przeszkody na najgładszéj drodze, o które sam w końcu się rozbija. — Wracając zaś do interesu, widzisz, że pożyczone pieniądze stawiłbym poniekąd jak na kartę... niech więc mowy o tém nie będzie; twoja możność nie odpowiada dobréj chęci.

Dolski.

Dlaczego?

Leon.

Nie jesteś majętny.

Dolski.
Wszak téj zimy znaczny majątek po ciotce odziedziczyłem.
Leon.

Znaczny majątek? Odziedziczyłeś?





SCENA VII.
Leon, Dolski, Karol.
Karol (wchodząc).

Co odziedziczył? gdzie? Kto odziedziczył? Czy nie ja przypadkiem?

Dolski.

To ja Panie Karolu — ciotka zmarła, o któréj nawet nie wiedziałem, dziś mnie robi bogatym.

Karol.

O, ta ciotka kochana! Gdybyśmy i my Leonie poszukali, może znaleźlibyśmy także oddawna zmarłą kochaną jaką ciotunię.

Leon (na stronie).

Odkrywa się więc powoli plan stryja... Zaprosił go... zatrzymuje, ażeby... niegodziwie!

Dolski.

Chcesz, abym ci zaraz przyniósł?

Leon.

Dziękuję... już nie chcę. (na stronie odchodząc) Przeklęcie!





SCENA VIII.
Karol, Dolski.
Karol (rozciągając się na kanapie).

O, tak, tak, niéma ciotuni... ani babuni... ani prababuni... Pies płoszy mi bekasy... kuzynka się gniewa... a na pociechę niéma ciotuni... ś. p. ciotuni... Ach, jakżebym ją kochał!

Dolski (na stronie).

Nie chce się żenić... ale ja chcę... przyzwoiciéj byłoby jako Dyrektor... Dyrektor?.. A jak Leon mnie ubiegnie?.. A ba! Jenialkiewicz czuwa... Nie chce się żenić, nic mi już zatém nie przeszkadza... Ubiorę się i oświadczę się Pannie Anieli... zdaje mi się, że nie będę odmówiony.

Karol.

Wiesz co Dolski — dziś przy obiedzie wypijemy zdrowie téj twojéj ciotuni.

Dolski.

Dziękuję... nigdy nie piję.

Karol.

Wiem, wiem, że nie jesteś biegłym w téj sztuce, ale kieliszek ze mną wypróżnisz.

Dolski.

Jak żyję, nie wypiłem kieliszka.

Karol.

Niepodobna! I dla czegoż?

Dolski.

Od dzieciństwa mam wstręt do wina.

Karol.

Wstręt do wina?.. I ten odziedzicza! Ja przeciwnie...

Dolski (odchodząc).
Pozwól...
Karol.

Idę z tobą... opowiesz mi jak się to stało, że ciotka, któréj nie znałeś, która dawno zmarła, dziś robi cię bogatym. Ach gdybym miał taką ciotunię, wypiłbym za jéj zdrowie i butelkę całą... droga ciotunieczka!



Koniec aktu II.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.