Wielki człowiek do małych interesów/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Wielki człowiek do małych interesów
Rozdział Akt I
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT I.
(Salon, drzwi boczne i środkowe; po prawéj stronie od Aktorów duże bióro papierami założone — po lewéj stronie kanapa, przed nią stół.)


SCENA I.
Jenialkiewicz, Dolski.
(Jenialkiewicz mówi zwolna, poważnie, zawsze tajemniczo, stosowna, wydatna gra twarzy i gestów, któremi często myśl swoję poprzedza lub zakończa. Okulary na czoło podniesione, które w uniesieniu spuszcza czasem na chwilę — w ręku i kieszeniach papiery; te często przerzuca i przegląda, czasem coś w pulares zapisuje. Jenialkiewicz z Dolskim spotykają się na środku sceny... Jenialkiewicz podaje mu rękę w milczeniu, wyprowadza na przód sceny, wpatruje się w niego, potém mówi.)
Jenialkiewicz.

Cóż Panie Janie?

Dolski.

Nic Mości Dobrodzieju.

Jenialkiewicz.

Dobrze?... Hm?...

Dolski.

Dość dobrze.

Jenialkiewicz.

Bardzo dobrze... wszystko idzie, jak po mydle... jesteśmy prawie u celu.

Dolski.

Aż mnie dreszcz przechodzi... Ja miałbym urząd otrzymać?

Jenialkiewicz.

Ale nikomu ani słowa... ani pół słowa... bo widzisz na tym świecie. (gesta) Rozumiesz?

Dolski.

Tak dalece... niekoniecznie..

Jenialkiewicz.

Pst!.. Spuść się na mnie.

Dolski.

Ach, któż więcéj odemnie spuszcza się na ciebie, kochany Panie Jenialkiewicz. Od roku przestałeś być moim opiekunem, a ja przecież zawsze pod opieką.

Jenialkiewicz.

Czy źle na tém wychodzisz?

Dolski.

I owszem... ale...

Jenialkiewicz.
Bo co się tycze opieki mój Dolski, mnie się pytaj, ja ci powiém... miałem ich i mam nie mało... a wszystkie... (Pokazuje gestami jakby lejce trzymał i niemi kierował.)
Dolski.

Zadajesz sobie tyle pracy.

Jenialkiewicz.

Prawda. Drugi padłby pod ciężarem... ale ja Bogu dzięki umiem sobie poradzić... Od tylu lat opieka na opiekę... a jakie! fiu!.. Mój brat Antoni zostawia mi Leona... majątek zadłużony — fraszka, oczyściłem radykalnie... wszystko sprzedałem i długi spłaciłem. Leon z pod mojéj opieki wyszedł czysty jak bursztyn, ale z nim mam biedę — to panicz, z którym nie zawsze można trafić do końca. Dobre serce, dobra głowa... ale języczek!... Jak płatnie niéma co zbierać. (ciszéj) Nawet mnie samemu oberwie się czasem.

Dolski.

Czy być może?

Jenialkiewicz.

Jakem Jenialkiewicz. (odprowadzając niby na stronę i tajemnie) Co gorzéj, mówiąc między nami, nie dba o moję radę... Pst! Zarozumiały, uparty, porywczy... ale chłopiec jakich rzadko, miły, łagodny, do rany przyłożyć, potrafię mu przyszłość (gesta) zapewnić i mimo, że już dawno wieloletni, nie prędko go jeszcze z opieki wypuszczę.

Dolski.

Pan Leon, jak się zdaje, skłania się sercem...

Jenialkiewicz.

Pst!... spuść się na mnie.

Dolski.
Dobrze Mości Dobrodzieju.
Jenialkiewicz.

Z Matyldą inna sprawa. Mój brat Józef, wdowiec od dawna, zostawił z córką i znaczny majątek pod moją opieką... kapitały, wsie zagospodarowane aż miło... to wymagało... (gesta, jakby lejcami kierował) Rozumiesz? Pieniądze rozlokowałem, bardzo, bardzo łatwo rozlokowałem... Teraz exekwuję, detaksuję, licytuję... palę proces po procesie... O! ze mną żartów niéma... ja wiem, co to opieka... prawda?

Dolski.

Prawda Mości Dobrodzieju.

Jenialkiewicz.

Wioski puściłem w dzierżawę... przeszłego roku jako dobry opiekun wszystkie zwiedziłem... Ach! mój miły Boże, co się z tego pięknego majątku zrobiło!.. (gesta) zwaliska, jakem Ambroży, zwaliska... ni ściany, ni strzechy... Zabrałem się żwawo do roboty i napisałem o strzechach rozprawę.

Dolski (półgłosem).

Czy może nie lepiéj było kazać naprawić.

Jenialkiewicz (przy biórze).

Pokażę ci wykaz stosunku produkcyi słomy jednego sążnia kwadratowego ziemi do zużycia téjże w jednym sążniu strzechy; rzecz arcy ciekawa... (Szuka.)

Dolski (na stronie).

Ach, któż bez ale.

Jenialkiewicz.
Gdzieś zatraciłem no... dam ci potém... Takim to ja jestem opiekunem... brat po bracie, opieka po opiece.
Dolski.

A opieki po siostrze Pan nie wspominasz? Pana Karola i Pannę Anielę.

Jenialkiewicz.

O! téj opieki nie liczę... Karola i Anielkę uważam za własne dzieci... A jakie dzieci mój kochany!... Karol złoto, klejnot... trochę długów narobił... (skrobiąc się za ucho) No!... A taż Anielka! dobra, luba, rozsądna, Anioł nie dziewczyna.

Dolski (z zapałem).

Ach prawda, Anioł, Anioł!

Jenialkiewicz.

Hę?

Dolski (spuszczając oczy).

Anioł, powtarzam słowa Wać Pana Dobrodzieja.

Jenialkiewicz (na stronie).

Miałżeby?... Chciałżeby?... Nie, inaczéj rzecz ułożyłem. On dla Matyldy prawdziwy mentor, tego jéj potrzeba... Anielka musi zostać duchem opiekuńczym Leona... Ach do stu!... zapomniałem. (dzwoni) Tyle interesów na głowie. (Bierze z bióra listy zapieczętowane i oddaje w głębi lokajowi, kończąc ciche zlecenia słowem: Galopem. Tymczasem Dolski na przodzie sceny mówił.)

Dolski.
Zdaje się niekontent... przeczułem... układ familijny... a ja miałbym wkradać się... nadużywać gościnności... ja? jego przyjaciel?... Nie... to byłoby zdradą... ale Panna Aniela... tak ładna, tak miła, o la Boga!
Jenialkiewicz.

A Matylda, co mówisz? To skarb Panie... prawda?

Dolski (obojętnie).

Skarb, w saméj rzeczy.

Jenialkiewicz.

Z nią sprawa nie tak łatwa jak się zdaje... to mały djabełek, djabełek jakem Ambroży! Ale charakter anielski... serce złote... Nie uwierzysz, ile ona dobrego czyni, ile jałmużny rozdaje... O! rzadkiéj dobroci dziewczyna.. A zuch! fiu!.. przeszłego roku wracała konno, sama od jednéj choréj staruszki... w tém, w lasku jakiś hultaj czy pijak wyskakuje z gąszczy i za cugle chwyta. Myślisz, że się zlękła? że krzyczała albo zemdlała? Wcale nie, widząc, że słowa nie pomagają, jak nie przeciągnie harapem przez łeb hultaja, aż się zatoczył... a ona w nogi... Ha, ha, ha! Rzadkiéj dobroci dziewczyna!

Dolski.

W saméj rzeczy.

Jenialkiewicz.

Ale wróćmy do twoich interesów.

Dolski.

Tak wróćmy.

Jenialkiewicz (bierze go pod rękę, wpatruje się w niego czas jakiś, potém mówi).

Pojutrze będziesz wybrany Dyrektorem w Towarzystwie kredytowém.

Dolski.

Och! Aż mi tchy zapiera, bo wiesz dobrze, kochany Panie Jenialkiewicz, że jedyném mojém życzeniem, jedyną myślą od samego dzieciństwa było i jest, abym mógł kiedyś jaki urząd piastować.

Jenialkiewicz.

Będziesz piastował, jakem Ambroży.. spuść się na mnie.

Dolski.

Dobrze. Ale pozwól mi łaskawie jedną uwagę.

Jenialkiewicz.

Dwie, jeżeli ci się podoba.

Dolski.

Dlaczego nasze zamiary okrywamy tajemnicą?

Jenialkiewicz.

Ty tego nie rozumiesz?

Dolski.

I to dla téj tajemnicy, przynajmniéj tak wnoszę, każesz mi tu bawić od kilku tygodni.

Jenialkiewicz.

Myślałby kto, żem go zamknął na cztery zamki... Ależ mój Jasiu, tobie widzę nie łatwo dogodzić... Dwie śliczne panienki, dwóch młodzieńców do rzeczy, stół niezły, polowanie dobre.

Dolski.

O la Boga! Z tego względu jestem jak w raju... ale WPan Dobrodziéj często odjeżdżasz, ja tu sam zostaję z rodzeństwem, któremu nieraz muszę być natrętnym.

Jenialkiewicz.
Czy ci kto uchybił?
Dolski.

Ach przeciwnie! Ich uprzejmość zawstydza mnie często... bo wiesz kochany Panie Jenialkiewicz... taki mój charakter... niczego tak się nie lękam, jak żebym gdzie nie zawadzał, nie był komu natrętnym.

Jenialkiewicz.

Ba, ba, ba!

Dolski.

Te Panie i ci Panowie mogliby słusznie zapytać się dlaczego... bo wszystko musi mieć swoję przyczynę... dlaczego Pan Dolski, mając dom własny, bawi tu u naszego stryja, który najczęściéj przesiaduje w mieście? A jak są razem, co znaczą te schadzki, te tajemne narady, te że się tak wyrażę podziemne obroty.

Jenialkiewicz.

Koszałki, opałki... koszałki opałki... Bawisz w domu przyjaciela, niegdyś swego opiekuna... masz z nim wiele interesów do załatwienia, nikt się dziwić nie może i nikt się nie dziwi... spuść się na mnie... Ale jeżeli nie chcesz być Dyrektorem...

Dolski.

O la Boga! Rób zatém kochany przyjacielu, jak ci się zdawać będzie najlepiéj, bylem tylko mógł kiedyś urząd piastować.





SCENA II.
Jenialkiewicz, Dolski, Aniela.
Aniela.

Co rozkażesz kochany wujaszku?

Jenialkiewicz.

Co rozkażę?

Aniela.

Kazałeś mnie zawołać.

Jenialkiewicz.

Kazałem cię zawołać... A tak... tak... kazałem zawołać. (Bierze ją pod rękę, wyprowadza na przód sceny, wpatruje się w nią w milczeniu — potem mówi:) Cóż?

Aniela.

Co wujaszku? (Krótkie milczenie.)

Jenialkiewicz.

Dobrze? Hę?

Aniela.

Dobrze.

Jenialkiewicz.

Wszystko dobrze? co?

Aniela.

Nic złego przynajmniéj.

Jenialkiewicz.

Kochane dziecię!

Aniela.
Jest pewnie coś do przepisania?
Jenialkiewicz.

A prawda, prawda... tyle mam na głowie... teraz już wiem... przepiszesz mi list do Pana... Pana... już ja sam zaadresuję... siadaj, pisz. (do Dolskiego) Dobrego mam sekretarza.

Dolski (z zapałem)

Ach do zazdrości. (spuszczając oczy i spokojnie) Do zazdrości.

Jenialkiewicz (do Anieli).

Oto masz... duża ćwiartka... tak, teraz pisz. (do Dolskiego) Kto ma tyle interesów na głowie, nie może. (pokazuje wolne pisanie) Rozumiesz?

Dolski.

Rozumiem.

Jenialkiewicz.

Musi czasem powierzyć pióro komu innemu. (tajemniczo) Jestem jéj pewny.

Dolski.

Och! nie wątpię.

Aniela.

Prawdziwie kochany wujaszku, że daléj twojego pisma nikt nie przeczyta.

Jenialkiewicz.

Cóż tam?

Aniela (wstając).

To słowo.

Jenialkiewicz.

To słowo?

Aniela.
Tak, to.
Jenialkiewicz.

To, to?

Aniela.

Tak jest, to to...

Jenialkiewicz.

Jakem Ambroży nie wiem.

Aniela.

A któż będzie wiedzieć?

Jenialkiewicz.

Dolski, zobacz no.

Dolski (czytając przez ramię Anieli).

„Ztrzeszczony“.

Jenialkiewicz.

Prawda... ztrzeszczony... wyraźnie... ztrzeszczony... nowy wyraz pochodzi od treści... ztrzeszczony, ztrzeszezony... djable mi jednak w uszach trzeszczy.

Aniela (wracając do bióra)

Trzeba więc zgadywać?

Jenialkiewicz.

Słuchaj no, ja nie mogę pisać, tak jak ty piszesz twoje wyciągi z historyi powszechnej. Wielkie pomysły, jak się czasem w głowie zatarasują, strach by jéj nie rozsadziły, jeżeli im drogi nie otworzy się czém prędzéj... wtenczas to pisze się. (gesta) Rozumiesz?

Dolski.

Rozumiem. Prędko.

Jenialkiewicz.
Fiu! kursa, wyścigi pióra z myślą... a jak się pióro rozmacha.. bryzg, bryzg... rozumiesz?
Dolski.

Rozumiem.

Jenialkiewicz.

Ale cóż chciałem powiedzieć... cóż chciałem powiedzieć? (Zdejmuje tekę z bióra i przenosi na stół.) Mnóstwo mam własnoręcznych rękopisów arcy ciekawych... ale na nieszczęście sam już ich odczytać nie mogę... Może ktoś, kiedyś, przysiadłszy poły... czemu nie?.. wszak odczytano i hieroglify... chcesz spróbować? Co?

Dolski.

Nie czuję się na siłach Mości Dobrodzieju.

Jenialkiewicz.

Pokażę ci arcy ciekawą moję rozprawę o działalności każdej litery w naszéj mowie... to była praca!.. Postanowić jak się ma A do J, I do M, B, P etc. etc... Ile sobie na przykład przypominam, J w 2000 słowach powtarza się w przecięciu 2046 razy, kiedy B tylko 896. Rzecz arcy ciekawa. (Do kilku officyalistów, którzy weszli z rejestrami i księgami.) Zaraz, zaraz... proszę do kancelaryi gospodarczéj... (do Dolskieqo) Sesya... u mnie zawsze sesya, bo ja wszystko... (gesta, jakby kierował lejcami) Jak Febus ze swojego rydwana... rozumiesz? (Odchodzi z officyalistami.)





SCENA III.
Aniela, Dolski.
Dolski (mówi na stronie, Aniela pisze).

Niéma co wątpić... tysiące szczegółów staje mi przed oczy... Leon kocha Pannę Anielę... Jakże nie kochać Panny Anieli?! O śliczna! o miła! o dobra Panna Aniela!

Aniela.

Nie, nie... tego nie przeczytam. (Odczytując zbliża się powoli ze spuszczoną głową ku Dolskiemu, biorąc go za Jenialkiewicza.) Proszę Wujaszka...

Dolski (czytając przez jéj ramię).

„Miłość“.

Aniela.

Ach!

Dolski.

O la Boga! przestraszyłem Panią... przepraszam.

Aniela.

Niéma czego... moja wina.

Dolski.

Och, nie — Pani winną być nie możesz.

Aniela.

Mogłam patrzeć przed siebie.

Dolski.

Ja powinienem był ostrzedz, usunąć się, wyjść nareszcie, ale przyznać się muszę, że jakaś niepojęta władza trzymała mnie w miejscu... tak mi tchy zaparło, że nie byłbym wymówił słowa, gdyby było szło i o życie, a cóż dopiero żeby ciebie Pani oddalić od siebie.

Aniela.

Nie mniéj byłabym pomocy wezwała.

Dolski.

Ach, ale nie tak, nie z takiém poufném zbliżeniem się, nie takim dźwiękiem głosu... O! to była chwila błoga, niepojętego uroku, ona stanie się mojem najdroższém wspomnieniem... Ach, Pani nie pojmujesz tego.

Aniela.

W istocie trudno pojąć.

Dolski.

Chciałaś Pani odczytać koniecznie słowa, które najczęściej odgadnąć trzeba.. im szczersze tém głębiéj w sercu.

Aniela.

Ale ja nie w sercu tylko na papierze czytałam.. to zdaje się łatwiéj.

Dolski.

Ach i w sercu łatwo, byle tylko trochę dobréj woli... ale nie, nie woli... sercem czyta się w sercu... sercem jedynie.

Aniela.

A jak się tam znajdzie takie pismo jak wujaszka?

Dolski.

Prawda, prawda, trafia się czasem, że jest niewyraźne, bo są niestety obowiązki, względy, okoliczności, które niezrozumiałém czynią to, co tak czyste, tak jasne... jak twe oczy Pani. (na stronie) O zdrajco! co ty mówisz?... uchodź nieszczęśliwy!

(Odchodzi spiesznie.)

Aniela (sama).

Może mnie kocha. A ja? Czemu nie odgadnie, kiedy tak pięknie umie o tém rozprawiać. Okoliczności — które? Obowiązki — jakie?... Względy — na co?... mógł był wyraźniéj powiedzieć.





SCENA IV.
Aniela, Matylda.
(Matylda w amazonce, kapelusz na głowie, harapniczek w ręku.)
Matylda.

A wiesz Anielko, że twój brat jest grzeczności prawdziwie tegoczesnéj... Wczoraj wieczór mówiłam mu wyraźnie, że dziś konno pojedziemy, a on do dnia ze strzelbą poleciał... Co to za nieszczęśliwa pasya tych mężczyzn, to obrzydłe polowanie.

Aniela.

Czy tylko nie przypadek jaki.

Matylda.

Gdzież tam!

Aniela.

Wszak zawsze tak grzeczny dla ciebie.

Matylda.

Twój Dolski grzeczniejszy.

Aniela.

Jakto mój?

Matylda.

Oho!.. Myślisz, że nie widzę... kocha się... ty się kochasz...

Aniela.

Matyldo!

Matylda.

O kochajcie się... kochajcie, ale do Karola przez cały dzień słowa nie przemówię.





SCENA V.
Aniela, Matylda, Jenialkiewicz.
(Jenialkiewicz staje między niemi, bierze za ręce i wpatruje się w nie.)
Jenialkiewicz.

Cóż?

Matylda.

Źle.

Jenialkiewicz.

Jakto? Co źle?

Matylda.

Piękny opiekun ze stryjaszka, och!.. Pupile ładnie wychowane... jeden zawsze się czai, a drugi zawsze lata.

Jenialkiewicz.

Co, co ta plecie? piękny opiekun... A wiesz ty, wiele ja już w życiu opiek miałem? Hm?

Matylda (obojętnie, bawiąc się harapnikiem).

Pięćdziesiąt cztery. (p. k. m.) Co?.. więcéj?

Jenialkiewicz (spuszczając okulary na nos).

Żebym miał i sto cztery, nie miałbym pewnie drugiego takiego kozaka jak Wać Panna. (podnosząc okulary) Czemu Wać Panna bez Pani Moczybłockiej wyjeżdżasz z domu?

Matylda.

Bo nie mam konia pod Panią Moczybłockę... Pani Moczybłocka za gruba.

Jenialkiewicz.
To... to... to... to...
Matylda (z przymileniem).

A fe stryjaszku! gniewać się... piękny przykład nam dajesz... opiekun?.. No no... nie gniewaj się stryjaszku.

Jenialkiewicz (łagodniéj — p. k. m.)

Mam z tobą pomówić... Anielko zostaw nas samych.(Aniela odchodzi.)





SCENA VI.
Matylda, Jenialkiewicz.
(Matylda całą tę scenę gra z spokojną wesołością.)
Jenialkiewicz.

Matyldo, z tobą w długie rezonowanie wdawać się nie można... zatém krótko powiem... Matyldo czas przyszedł... mam dla ciebie męża.

Matylda.

A miłego? słodkiego? rumianego?

Jenialkiewicz.

Ja nie żartuję.

Matylda.

Jego imię, herb, przezwisko?

Jenialkiewicz.

Imię: Jaś.

Matylda.

Wolałabym Kleofaś. A daléj?

Jenialkiewicz.

Jedném słowem, Dolski.

Matylda.
Jedném słowem, nie chcę. (Chce odejść.)
Jenialkiewicz (zatrzymując ją).

Jakto, nie chcę?

Matylda.

Nie chcę.

Jenialkiewicz.

Dlaczego?

Matylda.

Bo mi się nie podoba.

Jenialkiewicz.

Ależ moja Panno, i mnie opiekuna spytać się trzeba, czy się podoba czy nie.

Matylda.

Nie widzę koniecznéj potrzeby.

Jenialkiewicz (spuszczając okulary).

Co... co?.. Dziewczyno, nie wyzywaj mnie.

Matylda (całując go w ramię).

A choćby... lepiéj strzelam jak stryjaszek.

Jenialkiewicz.

O wiem, wiem... koń, harap, pistolet, brak jeszcze fajki.

Matylda.

Nie lubię.

Jenialkiewicz.

Zatém słuchać mnie nie chcesz?

Matylda (bez zapału).

Na co się stryjaszek pytasz, kiedy wiesz dobrze, że nigdy nie słuchałam i słuchać nie będę.

(Jenialkiewicz chodzi poprawiając okulary, Matylda bawi się harapniczkiem.)
Jenialkiewicz (wprowadzając ją na przód sceny).

Matyldo, córko mojego ś. p. brata Józefa, któréj opieką Pan Bóg raczył mnie nawiedzić, pytam ci się bez żartu, pytam ci się solennie: Będziesz mi posłuszną, albo nie?

Matylda.

Jak stryjaszka serdecznie kocham: nie. (Idzie do bióra i harapniczkiem strzepuje kurz z papierów.)

Jenialkiewicz (przyszedłszy z zadziwienia).

Ale dziewczyno, co ty poczniesz bez mojéj rady?

Matylda (zawsze strzepując papiery).

Ja sobie poradzę... i lepiéj niż stryjaszek... Ja stryjaszka bardzo kocham, ale stryjaszek nie tęgi do rady... na honor nie tęgi.

Jenialkiewicz.

A to... to... jakem Ambroży...

Matylda.

Jakem Matylda, prawda. Bo cóż mi stryjaszek radzi? Iść za Dolskiego?

Jenialkiewicz (półgłosem do siebie).

Nie tęgi do rady...

Matylda.

Ale Pan Dolski mnie się nie podoba, ale Panu Dolskiemu ja się nie podobam.

Jenialkiewicz.

Spuść się na mnie...

Matylda (kończąc sens).
A dobrze wyjdziesz.
Jenialkiewicz.

Zapewne, że dobrze.

Matylda.

Wątpię.

Jenialkiewicz.

Kogoż ty chcesz?

Matylda.

Nikogo.

Jenialkiewicz.

Chcesz zostać starą panną?

Matylda.

Cóż złego?

Jenialkiewicz.

Winszuję.

Matylda.

A stryjaszek stary kawaler, a przez to wszyscy go kochają.

Jenialkiewicz.

Ale dlaczego nie tęgi do rady... nikt mi jeszcze tego nie powiedział, jakem Ambroży.

Matylda.

Dlatego, że ile mi razy stryjaszek co poradził, ja zawsze przeciwnie zrobiłam, a mimo tego doszłam do lat dziewiętnastu i jestem zawsze zdrowa, wesoła... i dość ładna. Co? nie prawdaż?

(Jenialkiewicz chce odpowiedzieć, ale spuszcza okulary kiwa ręką i odchodzi.
Matylda (zadzwoniwszy — do Lokaja).
Pan Karol wrócił?
Lokaj.

Nie jeszcze. (Odchodzi)

Matylda.

Ha! Panie Dolski, mistrzu niezgłębionych tajemnic, chcesz się ze mną żenić? Zobaczymy. (do przechodzącego) Panie Dolski!

Dolski.

Pani?





SCENA VII.
Matylda, Dolski.
Matylda.

Proszę mi powiedzieć, którego dziś mamy?

Dolski.

Dziewiątego.

Matylda.

Dziewiątego... liczba kabalistyczna, przyjazna wróżbie. Ja umiem czytać w przyszłości. Chcesz Pan doświadczyć mojéj sztuki?

Dolski.

Bardzo chętnie... piękna wróżka, wróżba dobra.

Matylda.

Proszę mi dać rękę.

Dolski.

Cieszy mnie, że widzę Panią w tak dobrym humorze.

Matylda.
O w bardzo dobrym humorze. (wpatruje się w rękę) Hm! hm! hm! Pan masz różne zamiary.
Dolski.

Któż ich nie ma?

Matylda.

Zwłaszcza jeden, główny — Pan starasz się pokryć swój zamiar jak najciemniejszą tajemnicą.... Ale niestety!..

Dolski.

Cóż złego?

Matylda.

Obowiązkiem moim mówić otwarcie... ten plan zakreślony nadaremnie... ziszczonym nigdy nie będzie.

Dolski (ironicznie).

Wielkie nieba!

Matylda (na stronie).

Jaka zarozumiałość! (głośno) Ale to ja, ja, Panu powiadam, że jego zamiar nigdy spełnionym nie będzie. Nigdy, raz jeszcze powtarzam.

Dolski (na stronie).

Miałażby co wiedzieć o wyborach. (głośno) Nie rozumiem dlaczego nie miałbym otrzymać...

Matylda.

Nie rozumiem, dlaczego Pan masz otrzymać.

Dolski.

Bo chcę piastować... (urywa)

Matylda.

Piastować? (p. k. m) Nie rozumiem.

Dolski.
Bogu dzięki.
Matylda.

Mów Pan tajemniczo, jak się podoba, ale proszę pamiętać, co Panu dziś powiedziałam — Nigdy! (przy drzwiach odwracając się) Nigdy!

(Odchodzi Dolski zdziwiony spogląda za nią.)


Koniec aktu I.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.