Wielki świat małego miasteczka/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
UWAGI.


Chorujem na głowę.
Naruszewicz.

— Źleś pan zrobił, źle bardzo, powtarzam to raz drugi, i powtórzę wiele razy sam zechcesz. Na co ci było porywać się do pisania! Niewiesz iż przez ten postępek więcej smutku jak pociechy gotujesz sobie. Tak mówił mi jeden z moich przyjaciół, dowiedziawszy się, iż zabiéram się drukować moje pisemko.
— Szczérze mówiąc, dodał później, nie jest rzeczą naganną gdy kto pisze, ale — ale wiele przy tém należy zachować ostróżności, których pan niedopełniłeś.
— Naprzykład?
— Naprzykład, potrzeba było wystąpić na świat, nie z oryginałem, ale z naśladowaniem lub tłumaczeniem po raz piérwszy; powtóre, że, co chcę mówić, — mości dobrodzieju — to jest tego — tam — albowiem — źle zrobiłeś.
— Dla czego? zapytałem znowu. Ale mój kochany przyjaciel, niemiał mi czasu odpowiedzieć, porwał za kapelusz i powtarzając jeszcze źle! źle! wyszedł pełen radości ze swego zdania na ulicę; gdzie, jak dostrzegłem, zaczął żywą rozmowę z kimsiś, w któréj jak się domyślam musiał ważność rad swoich dla mnie wystawiać.
— Prawda! pomyślałem po chwili, więcej nieprzyjemności, jak uciechy! Dla każdego z pisarzy, sam rój nierostropnych krytyków, sprawia tyle zachodu, ile radości zasłużone zjednać mogą pochwały. Niema szczęśliwszego nad tego, który od obojga, to jest krytyk i pochwał, zostaje zabezpieczony. Ani na chwilę przypuszczać nie należy, że próżniak jaki prosi cię, o przeczytanie tego coś napisał, dla ocenienia pisma — nie wcale, każdy słuchający cierpliwie chwil parę, kupuje sobie prawo sądzenia i częstokroć tylko, dla okazania swych wiadomości, słucha, co mu czytasz.
Ani nawet w dwóch ogromnych tomach, nie spisałbym uwag, które mi wszyscy z dobrego serca dawali. Jeden naprzykład, utrzymywał że uszłoby może to pismo gdyby nie ortografija, której się trzymam. Drugi poprawiał ciągle wśród czytania wyrazy często na jednej karcie użyte; utrzymując, iż to może popsuć wszystko. Inny pytał, kogo naśladowałem; a na moją obojętną odpowiedź, ruszał ramionami, chcąc niby wyrazić, że się nie zgadza, na moje zdanie; i ani mi go popierać, ani fałszu jego dowodzić niechce.
Pewien suchy literat chwalił bardzo rozdział jeden, gdy tym czasem, dwóch tłustych, radziło mi abym go opuścił. Słowem, czytelniku, gdybym był wszystkich rad słuchał, byłbym pewno został młynarzem Lafontena! Na moje szczęście, nie odbijając rad niczyich, żadnej nie usłuchałem. Trąci to cokolwiek miłością własną, ale mię za to wymawia, rada francuzkiego bajarza. Z resztą ludzie osądzą mię jak zechcą, i mogą roztrząsać, jak im się podoba; nie popsuje mi to ani humoru, ani apetytu. Sława nadto jest wysoko, żeby się o nią niski pisarz powieści dobijał, jej wieńce zwykły tylko zdobić łyse i wysilone głowy, a że moja do tej pory, ani jednego potrzebnego włosa nie straciła — przyjaciele! jestem spokojny. Pytał mię nie jeden o powód pisania???
Nieznalazłem na to pytanie innej nad uśmiéch odpowiedzi. Wy duchy zimne, których dzieła czy bazgraniny, (jak sobie chcecie, o to mniéjsza), są skutkiem wyrachowania i rozwagi; którzy przed wzięciem się do pióra, liczycie korzyści i oklaski, wy, nieznacie co kieruje piórem tego, który pisze więcej dla siebie, jak dla drugich, więcej dla przyjemności jaką mu ta praca użycza, niżeli dla dalszych widoków.
Ileż chwil oparty na moim małym stole, przy gasnącej świécy, mile spędziłem w świecie, którego twórcą sam byłem. Wszystko co mię odraża czasem od obcowania z ludźmi, w obrazach mej imaginacyi ustawało. W moim umyśle, na jeden tylko rozkaz stawały roje dziwacznych, miłych i śmiesznych osób, rozmawiałem z niemi, bawiłem się, płakałem; a wszystko to zależało tylko od mojej woli. Jedno zmarszczenie brwi, lub uczucie nieprzyjemności, niszczyło com utworzył, ukazując mi co nowego do wyboru. Żyłem w mojej wyobraźni, żyłem w tym kraju, gdzie jedynie spokojnym być można — a ty krytyku, pytasz mię o powód pisania??
Ach! jakże krótko zbiegnie życie tego człowieka, który nigdy nie żył w imaginacyi! ten który każdą godzinę mógł podzielić na lata, i w jednéj chwili żyć wieki — żył tylko jedną godzinę.
Teraz, krytycy i czytelnicy, zważcie proszę, czemu pisałem? chciałem wam to życie krótkie, osłodzić, uprzyjemnić, przedłużyć.
— Ale poczekaj! odezwał mi się z za ramienia głos, którego właściciel czytał nakreślone przezemnie myśli, poczekaj hardy pisarzu! któż ci zaręczy, żeś tego dopełnił, co uczynić chciałeś? Piękna wymówka, źle zrobiwszy, dobremi pobudkami się zastawiać?
— Pióro wypadło mi z ręki na te słowa, i nić myśli moich się przerwała, a ów ciekawy pełen roskoszy uszedł głosić zwycięstwo swoje nademną. Ale niemyślcie czytelnicy, iż mię tém od pisania odstręczył — o bynajmniej! nielada siła potrafi z tego wyprowadzić nałogu!
— Owszem zrobił mię śmielszym, siadłem i pisałem daléj.
— Lecz.
— Mydła, pomady, szczotki! odezwał się głos we drzwiach.
— Piszę przemowę, odpowiedziałem, proszę nie przeszkadzać; i znowu wziąłem pióro. — Lecz tylko co napisałem dwa wiersze, znowu nowy odgłos o moje nieszczęśliwe obił się uszy.
— Śledzie hollenderskie! sér szwajcarski.
— Piszę przemowę! rzekłem poważnie, a drzwi się zamknęły. — Umoczyłem pióro, potarłem czoło, piszę znowu.
— Czapków bobrowych! odezwie się nowy natręt.
— Piszę przemowę! rzekłem raz jeszcze, i rozumiejąc, że się już przebrały te nieszczęsne wizyty, zacząłem co prędzéj ciąg dalszy.
Jeżeli się zgodzim na to, iż życie nasze, tém jest dłuższe im więcej w niém znajdziemy wypadków, uczuć, i nareszcie im częściéj w nim się poplotły róże z kolcami; jeśli się na to zgodzim, wyznać będziem musieli, iż ten żył najdłużej, kto prócz swoich istotnych przypadków i uczuć, umiał tworzyć w potrzebie nowe, imaginacyjne, lub cudze za swoje uważać. Ten nowy rodzaj życia, o którym się może nikomu nie śniło; składa właśnie ciąg dalszy snów, marzeń i. t. d.; a do tej liczby należy życie które czerpiemy w czytanej książce. Serce nasze przenosi się w jedną z głównych osób; milcząc i siedząc spokojnie, gramy jednakże w własnym umyśle rolę jakiejś obranej osoby — a co więcej, przenosim się według żądania.
— Szopy! kalanki! niedźwiedzie!
— Piszę przemowę! powtórzyłem znowu, usiłując zebrać myśli tak łatwo się rozpraszające.
— Zapewne iż....
— Szuwaks doskonały!
— Piszę przemowę! zawołałem w końcu zniecierpliwiony, i napróżno siliłem się zacząć nanowo, gdy wtém niespodziany przerwał mi wykrzyknik.
— Pantofle, pistolety, obarzaneczki!
— Już nie piszę przemowy! krzyknąłem z gniewem, dokazaliście swego, kładnę pióro i przestaję.
Bodaj licho wszystkie przemowy i wszystkich natrętów!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.