Wakacye pod namiotami/Wakacye pod namiotami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Błażek
Tytuł Wakacye pod namiotami
Podtytuł Wrażenia i notatki z czterotygodniowej wycieczki szkolnej po Wschodnich Karpatach.
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Jana Łazora
Miejsce wyd. Przemyśl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dnia 8 lipca zebrała się na dworcu przemyskim o godzinie 4 rano „wybrana“ trzynastka, a więc ilość, która stanowczo zapewniała powodzenie. Ja byłem czternasty. Mieliśmy koleją zajechać do Jaremcza, ażeby następnie używając już wyłącznie tylko naturalnych sposobów przenoszenia się z miejsca na miejsce, przebiegać wytyczoną na mapie linją mało odwiedzany, a tak piękny swą pierwotnością zakątek wschodnich Karpat.
Ostatni sygnał odjazdu, życzenia powodzenia i pogody przybyłych na dworzec przyjaciół, spiew, w którym była młodość i wszystko rwąca siła i rozpoczęła się awanturnicza na każdy sposób wyprawa.
W Jaremczu mieliśmy stanąć wieczorem, gdzie nad potokiem Żonki naznaczony był pierwszy obóz. Dłużyła się więc nam jazda koleją coraz bardziej w miarę, jak na jedno miejsce w przedziale przypadało coraz więcej podróżnych, a usłużny i dobrze wychowany konduktor, wciąż nowych zapraszał uprzejmem zapewnieniem, że „wagon jest próżny“. W końcu i my — nie chcąc się narazić na zarzut niegościnności — zaczęliśmy na wyścigi wzywać przez okno zdenerwowanych brakiem miejsca podróżnych zapewnieniem, że nasza „salonka“ chętnie ich przyjmie w swą otchłań, jeśli zgodzą się zrezygnować na marnych kilka godzin z przyjemności oddechania. I wspólnymi siłami załadowaliśmy nasz wagon tak sumiennie, że w uznaniu naszych zasług położonych w sztuce transportowania grzecznych i na wszystko zgadzających się podróżnych, dostaliśmy we Lwowie dwa przedziały wyłącznie do naszego użytku. Ale, że wszystko na świecie się kończy, skończyła się też i nasza wygoda już na pierwszej stacyi (Kulparków), gdzie równie usłużny konduktor (widocznie rodzony brat tamtego) załadował nasz przedział jakiemiś pensyonaryuszami Zakładu, którzy tłumaczyli całkiem seryo, że tam, gdzie jest miejsce dla czterech chudych, może siedzieć całkiem wygodnie ośmiu tłustych. Uwierzyliśmy i przyjechaliśmy do Stanisławowa zgnieceni jak „pufry“ po udałym karambolu i ugotowani na „pół twardo“. Ale to wszystko było jeszcze niczem wobec tego, co nas czekało na przestrzeni Stanisławów Jaremcze. Zrozumieliśmy tam dopiero, że nieprzenikliwość ciał jest głupim wymysłem uczonych, którzy musieli mieć coś w sekowaniu c. k. kolei państwowych. Na miejscu, które już było zajęte przez jakiegoś poważnego obywatela (może i radnego, bo spał całą drogę) Stanisławowa, umieściła się zupełnie wygodnie jakaś Krimhilda w. m. wraz z dwoma wrzeszczącymi bachorami i koszem wiktuałów, w kurytarzyku był tłum, który napróżno usiłował otaksować jakiś przylepiony do ściany podatkowiec, a na ławeczce w górnych regionach, opatrzonej napisem „wyłącznie dla konduktora“ rozłożyła się obozem, zadowolona ze zdobytego miejsca jakaś szanowna rodzina, złożona z ośmiu osób, nie licząc pakunków.
Około godziny 6 wieczorem wysiedliśmy w Jaremczu w stanie takim, jakbyśmy conajmniej przeszli z powodzeniem morze Czerwone. Ale już się zaczęła dla nas niczem nie krępowana swoboda, więc ruszyliśmy ze śpiewem czemprędzej naprzód, tak spieszno nam było rozbić pierwszy obóz w lesie i ugotować pierwszy polowy posiłek.
Przeszliśmy więc szybko przestrzeń do wiaduktu nad Prutem, aby następnie iść już brzegiem potoku Żonka, mającego swe ujście tuż przy wiadukcie. Ale już przy zejściu z gościńca na dobrze utrzymaną ścieżkę, zastąpił nam drogę prawdziwy bojko, domagając się haraczu za prawo wstępu do lasu. Nie pomogło tłumaczenie, że my przechodzimy tylko, dążąc w góry, czemprędzej wydarł wśród życzeń szczęśliwej drogi i zapewnień, że nikt nas już nagabywać nie będzie, czternaście kwitków z wyjętego z torby bloczka, żądając po 60 halerzy od głowy, z miną kota, który nic nie jest temu winien, że zniknęła śmietanka z garnka. Ha... trudno pomyślałem, trzeba swobodę opłacić i pierwsza pozycya w naszym rachunkowym notatniku została zaintabulowana na rzecz jaremczańskiego klubu. — I rzeczywiście doszliśmy spokojnie do miejsca, gdzie potok Jaworneński wpada do Żonki. Tam u zbiegu obu potoków, znaleźliśmy idealne miejsce na obóz, więc żwawo zabrano się do rozbicia namiotów i ugotowania wieczerzy, aby następnego dnia skoro świt ruszyć w górę Jaworneńskiego potoku na Jawornik-Gorgan. Zrazu były pewne skrupuły z kładzeniem ognia, gdyż było to miejsce jeszcze blizkie ludzkich osad, a o jakie 50 kroków stały zabudowania gajowego. Ale gdyśmy zobaczyli, że wszystko co żyło na leśniczówce zajęte jest uganianiem się za powracającymi z wycieczek letnikami, celem obdarzenia ich kuponami z bloczków po 60 hal. od głowy, z zapewnieniem już świętego spokoju do wieczora, zaczęliśmy gospodarować jak na swojem.
Wkrótce zapłonął wesoły ogień, wyznaczeni na pierwszy dzień kucharze, rozpoczęli swą pracę, a gdy góra uzbieranego na noc drzewa była dostateczną, usiedliśmy po raz pierwszy pod własnym namiotem, na którego szczycie powiewała chorągiew z wyszytym białym zygmuntowskim orłem.
Było nam ogromnie dobrze z tą świadomością, że na długie cztery tygodnie zrywamy wszelkie nici wiążące nas z cywilizacyą. Śmiechom i dowcipom nie było końca, a gdy i kucharz wywiązał się ze swego zadania znakomicie, syci i rozbawieni, wśród zasypiającego już powoli lasu, snuliśmy coraz to bardziej awanturnicze projekty na przyszłość, wobec których Don Kiszot pozieleniałby z zazdrości. I tak wśród ogólnego śmiechu i żartów, powstała viribus unitis piosenka ku czci pierwszego dnia naszej włóczęgi:

Popod lasem nad potokiem
Stoi namiot sy...
Noc zapada jak codziennie,
A w namiocie my...
Przed namiotem dwa kociołki,
A w kociołkach czaj...
Ajaj.... jaj.... ajaj.

Ogień rzuca dookoła
Jakiś marny błysk,
Coraz ciemniej, coraz ciemniej,

Ciemno choć daj w py..
Nawet straszno... może w lesie
Siedzi jaki zboj.
Joj.... ojoj.... joj.

Może nawet, któż zaręczy?
Może siedzi dwóch...
Więc odważnie na pół z płaczem
Natężamy słuch...
Pst... coś słychać... E... to w willi
Ujadają psi,
Ihi.... hi.... ihi.

Już było dobrze po dziewiątej, gdy ucichły wreszcie śmiechy w namiotach, a zmieniające się co dwie godziny straże nocne, rozpoczęły swą opiekuńczą czynność nad uśpionym obozem.
Chmury, które zbierały się już wieczór po dniu niezwykle upalnym, sprowadziły w nocy burzę, ranek jednak wstał pogodny i odświeżony, a ponieważ pochód na dzień pierwszy wyznaczony, przedstawiał się wcale pokaźnie, byliśmy nawet radzi z ochłodzenia się powietrza. Straże miały wprawdzie noc mokrą, ale spokojną i obóz nie był alarmowany ani razu, a oprócz szmeru pobliskiego strumienia, który czasem „naprawdę mruczał bardzo nieprzyjemnie“ i wałęsających się po lesie cieni od ogniska, które „całkiem wyraźnie podkradały się ostrożnie pod namioty“, nic nie wystawiło na próbę determinacyi i odwagi naszych nocnych opiekunów.

Obóz nad Żonką.

Mgły jeszcze walały się wszędzie, choć na świecie było już biało, lecz do wschodu słońca daleko, gdy ostatnie straże zbudziły obóz do gotowego już śniadania. Zaczęły się więc z namiotów wysuwać zwolna rozespane postacie, jakby w pierwszej chwili zdziwione, skąd się tutaj znalazły tak rano po dobrze i smacznie przespanej nocy, ale ostry chłód wczesnego ranka nie bardzo zapraszał do opuszczenia ciepłego legowiska.
Od ogniska tymczasem dolatywały już głośne rozmowy i śmiechy, a nachylony nad kotłem kucharz owinięty w jakąś pstrokatą kapę, pocukrowaną obficie popiołem, przysięgał uroczyście, o ile mu na to poranny hymn, wydzwaniany zębami pozwalał, że kto się nie pospieszy i nie stawi się zaraz ze swoim kubkiem, nie dostanie śniadania, bo mu tymczasem jego własna porcya wystygnie. I rzucał na nią od czasu do czasu spojrzenia takie, jakby jej chciał dodać otuchy, by jeszcze wytrwała kwadransik i niepozbywała się ożywczego ciepła tak prędko. Coraz więc ludniej było przy ognisku, a gdy już wreszcie nadciągnęli i śpiochy, którzy chcieli choć chwil kilka wykorzystać wolne miejsca w namiotach, kierownik naszej intendantury, wielki krajczy i pierwszy spiewak w jednej osobie, poobdzielal karawanę kromkami, na widok których rozwiązały się języki milczącej, a raczej dzwoniącej dotychczas gromady.
Podsycany wciąż ogień nie wiele wprawdzie dawał ciepła, zato mnóstwo dymu z przemoczonych ulewą gałęzi, ale dobry kubek gorącej herbaty i ruch zrobił niebawem swoje. Dopiero teraz zaczęły wychodzić powoli na jaw tajemnice nocy. Już była, dowiedzieliśmy się, i narada wojenna, czy nie zaalarmować obozu, gdy zaraz na początku nocy jakiś spóźniony, lub ulewą na połoninie zatrzymany letnik przechodził obok namiotów. (Ten się już stanowczo wymknął jaremczańskiemu klubowi). Przemogło jednak zdanie biernej obserwacyi intruza. Środkowe zaś straże, pełniące służbę od jedenastej do pierwszej, nie mogły w żaden sposób ustalić autora rzuconej w nocy do rozstrzygnięcia kwestyi, czy bardziej prawidłowo jest usadowić się stale przy ognisku, więc blisko wejścia do namiotów, czy też należy zajść i do naszych worków, które złożone opodal pod drzewem i zabezpieczone przed zmoknięciem, były w zupełnym cieniu. Wynik narady, bardzo zresztą niedługiej, był jasny i prosty, że gdzie są worki i co się w nich znajduje, to tylko my wiemy, nikt więc ich szukać nie będzie, a straże zawsze czuwają przy ogniu. Gdyby zaś doszedł jakiś szmer z tamtej strony, to się zaalarmuje obóz i wtedy pójdą już wszyscy razem, jak należy. Wobec tak jasnej i naturalnej decyzyi obaj już do końca nie ruszyli się krokiem od ogniska; obudziwszy zaś następców, przykazali im święcie, że powinni także od czasu do czasu zajrzeć i do naszych worków. Lecz ci przeszli już samorzutnie jeszcze z wieczora ten sam syllogizm, a doszedłszy do tego samego wniosku, postanowili czas do śniadania skrócić kubkiem herbaty, w której posiadaniu byli, jako wyznaczeni na drugi dzień kucharze. Lecz, gdy już ogień był podłożony należycie i buchnąwszy wysokim słupem oświecił brzeg potoku, przypomniano sobie, że cukier jest w worku i to niewiedzieć czyim.
Zgodnie jednak i bez zastrzeżeń zapewniali wszystkich pełniący służbę tej nocy, że się zachowali bez zarzutu i nie bali się „nic a nic“.
Dzień tymczasem robił się coraz większy, więc nagliłem do pospiechu. Po obmyciu się w zimnej, czystej wodzie potoku, zwinięto namioty, wymyto i spakowano naczynia kuchenne, a o godzinie piątej trąbka sygnałowa wezwała już do pochodu.
Droga prowadziła zrazu brzegiem Jaworneńskiego potoku nie bardzo stromo pod górę, pięknym szpilkowym lasem, od którego szedł chłód jeszcze nocny i woń rozpalonej dnia poprzedniego żywicy. Całe pasmo Jawornika, rozciągające się przed nami ośmiokilometrowym grzebieniem o ostrych, niespokojnych konturach, skryte jeszcze było i tylko środkowa, najwyższa jego część odsłoniła się zupełnie, gdyśmy po półgodzinnym marszu wyszli na pierwsze połoniny. Stąd, zwykle uczęszczana przez jaremczańskich gości ścieżka, opuszcza potok Jaworneński, dopływ Żonki i biegnąc następnie między obu Jaworneńskimi potokami, (drugi na wschód od pierwszego, wpada wprost do Prutu) dochodzi do pierwszego wklęśnięcia grani na wschód od szczytu. Myśmy postanowili pożegnać się na połoninie z uczęszczaną ścieżką i idąc stale ku południowemu zachodowi, wejść grzbietem Bahrowca, stanowiącym dział wodny między potokiem tej samej nazwy, a potokiem Jaworneńskim, na grań Jawornika.
Niebawem więc zaszyliśmy się znów w las wilgotny, postępując raźno pod górę, bo i siły były świeże, i obciążenie nieznaczne, bo tylko na trzy dni dźwigaliśmy zapasy żywności. Dzień wydał się niezmiernie długi z powodu wcześnie rozpoczętego marszu, tak, iż, gdy zgodnym chórem zaczęto się domagać jedzenia, nie chciało się oczom wierzyć, była dopiero dziewiąta. Zniknęły więc znowu dwa potężne bochenki chleba i pokaźna ilość słoniny pod czarodziejskiem dotknięciem krajczego, który wprawdzie drobny postawą, ale krajał kromki bez zarzutu.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, wciąż lasem. Niebawem wychodzimy na grzbiet Bahrowca, a stąd docieramy pod samą grań Jawornika, gdzie łączymy się z opuszczoną na połoninie ścieżką. Na nieco wolniejszem miejscu natrafiamy na stół sklecony, od siekiery i dwie na wpół rozwalone ławeczki. Jeszcze cywilizacya! Więc gdy się ma dookoła cudny wonny las, pod nogami trawę niemal wpas, ty cywilizowany człowiecze siadaj ostrożnie i według form na brudnych ławeczkach i tylko wtedy podziwiaj przyrodę, kiedy ci ręka barbarzyńcy z dolin wytnie kilka świerków „dla widoku“.
Rzucamy się w trawę, w której pełno krzaków dojrzewających borówek, i znów słyszę: „jeść“.
Wejście na sam szczyt nie wiele już nam zabiera czasu. Stajemy na niem około godziny jedenastej. Odświeżone burzą i ulewą wymyte powietrze było czyste i takie jasne, że nawet najdalsze widoczne szczyty występowały w niezwykle ostrych konturach. Całe pasmo Czarnohorskie od Pietrosza aż do Popa Iwana, iskrzące się w słońcu bogato rozsianymi łatami śniegu, leżało przed nami. A tuż... tuż, iż zdawało się, że tylko ręką sięgnąć, wychylała się z koronki czarnych lasów łysina Chomiaka. To nasza najbliższa droga, ten siny, poważny wał, który nas witał z daleka w najpiękniejszych, jakie miał, szatach, nie zalotnie, lecz poważnie i z godnością, jak na ojca tych gór przystało. Znamy się już od tak dawna. Jeszcze jako czternastoletni chłopiec pierwszą z nim zawarłem znajomość, a ile razy wracam do niego z dołów, zawsze mię wita tą samą niezmienioną twarzą przyjaciela, który dawne przypomina losy i przygody z uśmiechem rozbawionego dzieciaka.
— A pamiętasz ty... było was trzech wtedy... e to już dawno było... jageście się to nocą darli od Zaroślaka, aby mi w twarz zajrzeć pierwej niż słońce? Albo tę noc nad Niesamowitem jeziorem, taką ogromnie jasną i księżycową..., albo tę burzę w Gadżynie... wtedy było was już więcej..., albo to koczowisko nad Iłcią, kiedy to wielkie wody zamknęły dalszy pochód..., albo ten beznadziejny marsz z pod Popa-Iwana lasami nad Czeremosz, albo to drapanie się po wszystkich żebrach Szpyci... a źródła Cisy... a wodospady Prutu... a....
....Pamiętam, wszystko pamiętam... mój stary.
I długo by się tak stało jeszcze wobec dawnych wspomnień i dawnych wysiłków i żadnemu z nas nie chciało się szczytu opuszczać, taki przed nami roztaczał się świat daleki i tak przepojony słońcem.
Ale przed wieczorem jeszcze musieliśmy zejść nad potok Żeniec, gdzie według programu miał być nasz najbliższy nocny obóz.
Zejście przeciwnym stokiem Jawornika jest już zupełnie nieuczęszczane, a skakanie po olbrzymich, lecz ruchomych głazach wymagało nie tyle turystycznej wprawy, ile cyrkowych zdolności linoskoczka. Południowe słońce zaczęło prażyć niemiłosiernie, a blask wybielonych kamieni drażnił bezkarnie oczy, las bowiem rozpoczynał się dopiero u dołu, a wyżej rosły tylko na skąpej glebie suchotnicze świerki, lub kępy poszarpanej wichrami i spieczonej słońcem kosówki.
Droga nasza miała prowadzić łukiem silnie wygiętym ku wschodowi aż do granicy lasów i dalej w tym samym kierunku nieznacznie się zniżając na potok Jawornik, a potem już jego brzegiem nad Żeniec. Zaraz ze szczytu wyznaczyłem punkt oryentacyjny na skraju lasów, wiedząc, że po tych kamieniskach gromadą iść nie będziemy.
I rzeczywiście rozsypaliśmy się niebawem w długi sznur, a podczas gdy jedni już znikali w lesie nawołując się i zbierając w umówionem miejscu, drudzy, wysoko jeszcze w górze, wykonywali ucieszne ruchy równoważne, podobni do dyrygientów jakiejś niewidocznej kapeli... Więc najpierw przysiad pełen gracyi, na dwa takty nie dłużej, potem energiczny rzut naprzód na najbliższy upatrzony kamień i przez chwilkę nieruchoma pozycya z ciałem lekko w łuk ku przodowi wygiętem, potem postawa prosta i sztywna przez mgnienie oka z rękami rozłożonymi do poziomu, potem ostrożny krok naprzód i ruchy rąk zrazu mało widoczne, potem coraz gwałtowniejsze, wreszcie głęboki ukłon w stronę reumatycznie wykręconego świerka i... zniknięcie z kamiennej estrady w jakąś za późno dostrzeżoną szczelinę...
Nie dziw więc, że po takiej pracy zebrana nad potokiem drużyna sapała przez dobrą chwilę jak rozwydrzony automobil, zanim ścieżką co chwila gubiącą się i zjawiającą się znowu, poczęła schodzić w dół starym i pięknym już lasem. Niebawem jednak las się urwał, a jego miejsce zajął dawny zrąb, zarosły krzewami i pasa sięgającą trawą. Oczywiście o jakiejś ścieżce nie mogło być tutaj mowy. Skierowałem się dlatego w najsilniejsze wgłębienie terenu, gdzie, jak się spodziewałem, natrafiłem na starą ryzę, którą już niby chodnikiem zeszliśmy nad Żeniec.
Była godzina trzecia po południu, a po dziesięciogodzinnym marszu należał się nam już i objad i spoczynek.
Z założeniem jednak obozu był kłopot.
Żeniec płynie, szczególnie w górnym swoim biegu, bardzo wązką doliną, a strome zbocza górskie pokryte mięszanym lasem opadają niemal wprost w wodę; z lewego brzegu nadto biegnie droga leśna, przeznaczona do zwózki drzewa, w znacznej swojej części zawalona butwiejącymi kłodami, wszelkie zaś wolniejsze i bardziej płaskie miejsca są szutrowiskiem, powstałem z wiosennych rozlewów. — Dolina rozszerza się dopiero w dalszym biegu rzeczki u samego już niemal ujścia, tamtędy jednak nie prowadziła nasza droga, więc koniecznie gdzieś w pobliżu musiało się znaleść miejsce możliwe do rozbicia namiotów. Podzieliliśmy się więc na dwa oddziały i podczas, gdy jedna część idąc w górę potoku przeszukiwała oba jego brzegi, druga w odległości pół kilometra czyniła to samo w dole. — Wynik jednak bardzo sumiennie robionych poszukiwań był bardzo dla nas przykry, nigdzie bowiem nie znaleziono łączki, a jeśli tu i ówdzie natrafiono na płat zielonej płaszczyzny, to pod ogromnymi liśćmi łopucha, którymi były oba brzegi obficie porosłe, kryło się tyle ostrych potężnych kamieni, że nawet najmniej z naszej gromady wybredni, robili na widok takiej pierzyny minę nosorożca, który ma za chwilę zaprodukować prysiudy.
Nie było rady i trzeba było koniecznie zmniejszyć wymagania, zadowalając się nawet nieco twardszą pościelą, byle tylko równą, a przynajmniej do równej zbliżoną. Poczęto więc przeszukiwać szutrowiska, lecz i tutaj nie bardzo się nam szczęściło.
Wtem partya szukająca w dole potoku wraca z tryumfem, że jest miejsce na obóz i to znakomicie zabezpieczone, iż nawet nocne straże będą niepotrzebne. Idziemy więc we wskazanym kierunku i spostrzegamy rzeczywiście dosyć obszerne, prawie zupełnie równe szutrowisko z drugiej strony rzeki, oddzielone od lesistego stoku wiosennym zalewem rzeczki, pełnym kamieni i butwiejących pni, które dyskretnie usiłowały zasłonić olbrzymie liście łopianu.
Nie było wyboru. W dół rzeki nie pójdziemy, bo nałożylibyśmy niepotrzebnie drogi, a zresztą nadzieja rychłego, ciepłego posiłku kazała nam widzieć w łysym, jak gromadzki las, szutrowisku najidealniejsze miejsce na nocleg. Potok był jednak w tym miejscu dosyć głęboki i wartki, ale dookoła tyle było porozrzucanych belek rozmaitej grubości, że zbudowanie mostu nie przedstawiało żadnych trudów. W mig więc powierzono kierownictwo budowy jednemu z naszej gromady, który wraz z dobranymi towarzyszami miał dać dowód inżynierskich zdolności. Reszta zaś rozłożywszy się na belkach opodal, roztrząsała ważną dla nas w obecnej chwili kwestyę, czy smaczniejszą jest zupa grzybowa, czy grzybowo-ryżowa. Jeszcze nie było pod tym względem ustalonej decyzyi, a zapas argumentów za i przeciw dalekim był jeszcze od wyczerpania, gdy nasz techniczny kierownik budowy mostów oznajmił, że ukończył już powierzone mu dzieło. Na misternie ułożonych podporach z dużych bloków kamieni, wspierały się trzy długie świerkowe krąglaki unieruchomione kamiennymi przyczółkami. Most był nawet wygodny, bo półmetrowej szerokości i brakowało mu tylko poręczy i tabliczki z napisem: „Jechać stępo pod karą“, ażeby sprawiał wrażenie rzeczywistej komunikacyi między obu brzegami rzeczki.
Wśród przeciągłego Aaa... wyniesiono natychmiast jednogłośnie budowniczego do godności szlacheckiej z dodaniem przydomka: „belik“. (Na tarczy, kształtu nakrywy od kociołka, we wieńcu z liści łopianu, nadłamany krąglak).
Pozostało jeszcze oczyszczenie i zrównanie szutrowiska, z czem załatwiono się bardzo szybko. Jedni zbierali i odrzucali większe kamienie, drudzy skopywali saperskimi łopatami nierówności tak, iż w przeciągu pół godziny dostateczna przestrzeń pod dwa namioty była gładką niemal jak stół. Niebawem obóz był gotów. Worki złożono razem i zabezpieczono przed zmoknięciem w razie deszczu, a z boku stanęła kuchnia polowa. Drzewa naniesionego z gór wiosennymi jeszcze wodami było wszędzie poddostatkiem, tak iż wystarczyło zebranie tego co leżało pod ręką. Kucharze stanęli do swojej roboty, a reszta wyścielała namioty olbrzymimi liśćmi łopianu i trawą. Do godziny piątej było wszystko już na noc przygotowane, a kucharz nie tylko nie potrzebował zwoływać i zapraszać do obiadu, ale raczej musiał się opędzać powagą swego wysokiego urzędu od natrętów, którzy co chwila kontrolowali kotły, czy wre już woda i czy już czas zasypać rosół. To też, gdy zdjęto z ognia kociołki, odrazu już dziesięć rąk z dziesięciu czarkami wyciągnęło się ku nim niecierpliwie. Z biedą wystarczyła ugotowana ilość rosołu, który smakował wyśmienicie i tylko ten i ów uskarżał się, że nie dostał ze spodu, gdzie gęsto osiadł ryż i przyprawy. Po rosole rozdano mięso i chleb, poczem zabrano się zaraz do czyszczenia naczyń, by były gotowe na wieczorną herbatę.
Dzień był jeszcze wielki, chociaż w kotlinę, w której obozowaliśmy, padały już wieczorne cienie, ale dookoła góry i lasy kąpały się w pełnym słońcu, które powoli bardzo zaczęło nabierać czerwonego odblasku zbliżającego się wieczoru.
Używał więc każdy wypoczynku na swój sposób: Czysta i głęboka dosyć woda potoku znalazła zwolenników kąpieli, lecz zbyt niska jej temperatura pozwalała raczej na dokładne obmycie się tylko niż na kąpiel.
Nie oddalano się jednak zbyt daleko od obozu, gdyż i zapowiedziany był wczesny spoczynek i na pogodnem dotychczas niebie zaczęły się zbierać chmury, grożąc ulewą, a dalekie grzmoty nie wróżyły zbyt spokojnej nocy. Gęsto więc było na obozowem szutrowisku, gwarno i wesoło.
W tem najdosłowniej skamieniałem.
Wysoko, na tle czarnego lasu, zobaczyłem w powietrzu piłkę footbalową. Tak dokładnie rewidowałem każdego, wyrzucając z plecaków każdą najdrobniejszą rzecz wziętą niepotrzebnie, aby potem w drodze na potrzebne rzeczy nie zabrakło w nich miejsca, a mimo to przemycono piłkę footbalową, którą teraz puszczono w ruch wobec mojej już bezradności. Nie zważano nawet na potok rozdzielający grających i rozpaczliwe okrzyki kucharza, dbałego o całość ogniska i herbaty. Są, pomyślałem, rozmaite choroby nagminne, uporczywe i nieuleczalne, ale ta chyba niema sobie równej. Wybierać się na cztery tygodnie na włóczęgę po zupełnych bezludziach, być zmuszonym nosić na plecach po kilkanaście nieraz godzin dziennie ciężar niemal ponad siły, a mimo wszystko pamiętać o footbalowym trenningu, do tego trzeba już koniecznie być nałogowym! Ale, jeżeli miałem dotychczas jakieś obawy, czy wszyscy podołają trudom wyprawy, to prysły one z tą chwilą. Jeżeli po dziesięciogodzinnym marszu górskim na przełaj, pomyślałem, możecie prawie bez wypoczynku grać zaraz potem w piłkę nożną, na karkołomnym w dodatku terenie, to mogę już spać spokojnie. — Wytrwacie do końca!...
I szła już partya piłki i przed herbatą i podczas herbaty i po herbacie aż do zmroku. Straży postanowiliśmy nie rozstawiać tej nocy, obóz był bowiem jakby warowny, odludzie zupełne, a zwierzyny w tych lasach nie wiele i nie szkodliwej zwłaszcza w lecie. Do ogniska tylko włożono kilka grubych polan, aby się tliły przez noc i na rano był już gotowy żar do ugotowania śniadania. Dolina Żeńca coraz bardziej otulała się w cień, a stoki górskie po obu jego brzegach zdawały się zbliżać ku sobie, zostawiając tylko od wschodu szyję nieco szerszą i jaśniejszą. Słońce zapadało już za czarny wał lasu zamykający dolinę od zachodu, ale z wolnego jeszcze od chmur skrawka nieba, samo już niewidzialne, kładło na czarnych już u spodu szczytach, ostatnie plamy. Te na tle niespokojnie przewalających się ciężkich chmur płonęły zrazu pełnym szkarłatem, potem nabierały odcienia fioletu, posunąwszy się nieco wyżej ku górze, potem w stal przeszły, aż wreszcie zczerniały zupełnie jak wszystko wokoło.
W namiotach było już ciemno i cicho.
Tylko obficie płonący ogień, szarpany wzmagającym się wiatrem, wyginał fantastycznie płonące języki i raz pełzając po ziemi, to znowu strzelając górze, był jedynie czemś widocznie żywem pomiędzy wszystkiem, na co już padło odrętwienie nocy.
Groźne warczenie burzy, które ucichło z wieczora dało się znów słyszeć, lecz znacznie bliżej i w krótszych odstępach czasu, w towarzystwie ciepłych podmuchów wiatru, który stoczywszy się w dolinę napróżno szukał wyjścia w jakieś przestronne i otwarte miejsce. Niebawem wielkie krople deszczu zapowiedziały zaczynającą się ulewę. Dorzuciwszy do ognia jeszcze kilka suchych szczap i upewniwszy się, czy worki są dobrze otulone przed deszczem, weszli pod namioty ostatni z gromady, których więził dotąd na wolnem powietrzu, ten pierwszy raz może odczuwany bezwzględny spokój w przyrodzie, usypianej wytrwale monotonnym szmerem potoku, jakby na przekór usiłującym ją zbudzić grzmotom.
Coraz częstszy miarowy odgłos płótna namiotu wskazywał, że to, czego uniknęliśmy z wieczora, czeka nas teraz; wreszcie wszystko zlało się w jeden nieprzerwany szum, w którym nie można było odróżnić, ani jednostajnego wciąż pomruku Żeńca, ani podmuchów wiatru, ani szumu zadąsanego, bo z pierwszego snu zbudzonego lasu, ani uderzeń deszczu, ani odgłosu spływających w dół strumieni....
Na dworze szalała ulewa....
Schroniska nasze nie były wprawdzie okopane, bo trudno było tego dokonać na szutrowisku, ale też było to zupełnie niepotrzebne. Przepuszczalny jak gąbka teren, zabezpieczał zupełnie wnętrze namiotów przed wtargnięciem tam wody, a zresztą miarowe oddechy spiących wskazywały, że gdyby nawet Żeniec mógł zmienić swój bieg i płynąć, tak starannie pod nocleg przygotowanem szutrowiskiem, nie zdołałby przerwać snu zapracowanego tak dobrze.
Dziesięciogodzinny marsz i partya footbalu zrobiły swoje.
Okryłem się i ja kocem i wtulony w kąt namiotu nadsłuchiwałem zrazu zgiełku dochodzącego z zewnątrz, starając się zoryentować w poszczególnych odgłosach, straży bowiem nie było, a wiatr mógł zerwać płótno drugiego namiotu. Ale zwolna zaczęły się mi wygładzać wszystkie głosy i tracić z początku coraz rzadziej, potem częściej swą ciągłość... zasnąłem.
Obudził mię przykry brak oddechu i uczucie zimnej wilgoci na twarzy. Płótno namiotu wysmagane wiatrem i zwilżone deszczem stało się ciężkie, a nie dosyć silnie napięte obwisło mi na twarz. Nie chcąc budzić spiących, wyrwałem jeden kołek napinający płótno i wypełzłem na zewnątrz. Deszcz już był ustał zupełnie, ogień jednak był zupełnie zalany i nawet w popiele nie mogłem się dogrzebać węgli. Trzeba więc było rozpalić go na nowo, wyszukując w naniesionej z wieczora stercie co suchsze gałęzie. Namioty trzymały się dobrze i tylko tu i ówdzie trzeba było poprawić napięcie.
Była godzina trzecia rano.
Chmury, zagnane przez wiatr jeszcze z wieczora, nie mogąc się wydostać z zamkniętej zewsząd kotliny, pokryły się zrazu po źlebach, smagane silnymi podmuchami, a gdy się już nieco uciszyło na świecie, wypełzły ostrożnie z bezpiecznych komyszy na lesiste zbocza i trawami pokryte dawne zręby. Wziąwszy je w wyłączne posiadanie, rozpierały się coraz pewniej i śmielej, aż wreszcie okryły wszystko ciężką wilgotną zasłoną.
Dlatego też, pomimo rannej już godziny, panował wszędzie jeszcze mrok, prawie że nocny i tylko tu i ówdzie widniały z rzadka porozrzucane czarne plamy na blado-szarem ruchliwem tle, zmieniając ustawicznie swą wielkość i kontury. Tylko bliżej, samotnie stojące na zrębie drzewa, czerniały stale, chociaż niepewnym zarysem, a przysłaniane co chwila wałęsającymi się wszędzie mgłami, cofały się w oczach raz bardziej wstecz, to znowu zbiegały aż nad brzeg potoku, niby topielec napróżno wyglądający ratunku. U góry tylko było nieco jaśniej, co wskazywało na blizki już ranek.
Dzień zatem nie zapowiadał się najlepiej. — Wprawdzie nie długa czekała nas dzisiaj droga, bo tylko do Jabłonicy, ale część jej prowadziła na przełaj lasem stromo pod górę, pod kopiec Chomiaka, więc wobec spodziewanej mgły, dosyć łatwa w normalnych warunkach orjentacya, stawała się wcale poważną. Ale od czegoż mamy precyzyjną busolę Bezarda!
Do budzenia obozu było jeszcze za wcześnie, więc tą samą drogą, którą wydostałem się na zewnątrz, wpełzłem znowu pod namiot i przygnębiony nieco spodziewaną słotą i przymusową kąpielą, pełen żalu na jakiegoś domniemanego referenta od pogody, którego względami nie będziemy widocznie się cieszyli, ułożyłem się na dawnem swem miejscu. I już myślałem nad jakąś hekatombą, nie wiedzieć z czego złożoną, gdy pod wpływem przyjemnego ciepła i monotonnego szmeru Żeńca, usnąłem po raz drugi.
Gdy się zbudziłem, byłem już sam w namiocie, a przez odsłonięte wejście zaglądał dzień już wielki i nie tak rozpaczliwie zadąsany, jak się tego spodziewałem. Kociołki stały już na ogniu, który szczelnie był otoczony, siedzącymi w kuczki, rozczochranymi postaciami, owiniętymi w peleryny i koce. — Brakowało tylko kogucich czy orlich piór we włosach i krążącej „fajki pokoju“, aby to wszystko sprawiało wrażenie obozowiska jakichś „bawolich ogonów“ lub „niedźwiedziej wątroby“, bo „tomahawki“ były u boku, w postaci toporków, przypiętych do skautowych pasów. Wcisnąłem się i ja w ten żywy wieniec, trochę dzisiaj senny, mimo niezbyt już wczesnej godziny, i mało gadatliwy. Brakowało nam słońca i tego tysiąca wciąż zmieniających się barw, w które przyroda stroi się co rana.
Co chwila któryś zadarłszy głowę do góry i goniąc oczyma przelewające się obłoki, mówił tonem lekarza, mającego również przedsiębiorstwo pogrzebowe: „może to się jakoś przetrze“.
— A może — odpowiedział ten lub ów, ziewnąwszy przytem tak serdecznie, jak nieboszczyk, nie mogący się już doczekać końca pogrzebu.
Tymczasem zwolna zaczęło się przecierać rzeczywiście. Chmury opadały coraz niżej co cięższe, a szara powłoka dotychczas zasłaniająca słońce, bielała coraz bardziej. Czyniła wrażenie coraz to cieńszej zasłony, która powoli zaczęła i żywszych dostawać kolorów, czerwieniąc się nieśmiało od wschodu. Już i otaczające kotlinę szczyty otrząsały po kolei swe łyse lub lesiste czuby z mgły, a wprawdzie tym drugim szło to nieco trudniej, bo wplątane w czupryny lasów chmury, strącone z jednego miejsca starały się usadowić na drugiem, ale niebawem tylko niewiele z nich świeciło kosmykami siwizny, które znikały szybko. — Wreszcie ukazała się pierwsza przerwa na niebie, przez którą zajrzał na świat porannem słońcem zaróżowiony błękit.
— Zdaje się, że będziemy dziś przecież mieli pogodę — odezwał się milczący dotychczas, a świeżo uszlachcony „Belik“.
— Będzie ładny dzień — poprawił najmłodszy z naszej gromady Adaś, zwany ogólnie „Bazylim“, jeden z tych nałogowych, którzy brali najczynniejszy udział w przemyceniu piłki footbalowej.
— Kto wie jak będzie. To dopiero da się widzieć wieczorem — zadysponował jeden z bystrzejszych astronomów, ubrany w jakąś starą zarzutkę koloru zwietrzałej tabaki, przepasaną z wierzchu zwykłym paskiem, splunąwszy od niechcenia przez zęby w sam środek ogniska.
Na przekór jednak tej uwadze meteorologicznej ważnego członka wyprawy, Ceśka puszkarza, piastującego stale u boku nasz karabin Mauserowski, po jednej przerwie na chmurnem dotychczas niebie, pojawiła się druga i trzecia, a potem, to już rwało się wszystko jak pajęczyna, aż wreszcie dość już wysoko stojące słońce, rzuciło w kotlinę odrazu takie bogactwo światła i kolorów, że aż zbytek. — Mleczno białe dotychczas wody Żeńca poczęły się iskrzyć jak roztopiony metal, barwiąc równocześnie dziesiątkami odcieni, bezładnie na dnie porozrzucane olbrzymie złomy kamieni. Ostatki mgieł, czując, że nie mają już co robić tutaj, gdzie tyle jest barw i światła, zabierały się niechętnie do odwrotu, dążąc długim, sennym korowodem w dół potoku. Zatrzymywały się jednak co chwila, jakby wstecz oglądając, czy może przecież nie uda im się pozostać w kotlinie. Ale słońce gnało już przed sobą ostatnich, gdzieś po załomach pokrytych maruderów, więc posuwał się ten pochód żałobny zwolna wprawdzie i niechętnie, lecz ustawicznie, aż wreszcie wszystko tak było zlane światłem i tak słońca pełne i tak rozweselone od razu, że i nasz obóz marudzący i na pół senny dotychczas, zawrzał życiem od razu, gotując się szybko do pochodu.
Jedni więc zwijali namioty, otrzepując je z nocnej ulewy, drudzy porządkowali plecaki, przytraczając do nich nocne okrycia, inni myli się pospiesznie w potoku, bo śniadanie było już gotowe i pokrajane racje chleba czekały na właścicieli. Niebawem kociołki były już próżne, a po wolnem już szutrowisku snuły się wszędzie postacie szukające sposobnego miejsca do spożycia śniadania. Ten niósł ostrożnie kubek pełny gorącej herbaty i dmuchał na nią zawzięcie, próbując od czasu do czasu napróżno dotknąć wargami wrzątku. Gdy się to nie udawało zagryzał kilka uchwyconych kropli potężnymi kęsami chleba, trzymanego w drugiej ręce; ów ujął swoją blaszankę palcami obu rąk za górną krawędź, gdzie metal był najmniej rozegrzany, a potężną kromkę chleba niósł w braku trzeciej ręki od razu już w zębach. Lecz nie mogąc wskutek tego dmuchać równocześnie na ukrop, po kilku już krokach stawał bezradny, a oglądnąwszy się pospiesznie dookoła, czy nie zawadzi o kogo, przysiadał powoli i ostrożnie stawiając swoje śniadanie na szutrowisku tam gdzie stał. Potem prostował się pospiesznie, strzepując żar z palców. Bardziej pomysłowi poustawiali kubki do potoku, kończąc się tymczasem zbierać do drogi.
Było już dobrze po szóstej, kiedy się rozległ pierwszy sygnał trąbki, wzywający do ukończenia ostatnich przygotowań, a o godzinie pół do siódmej ruszyła w drogę cała karawana.
Postępowaliśmy zrazu w dół Żeńca, jakie pół kilometra od miejsca obozowania, aby następnie niedaleko ujścia Roskilskiego potoku zboczyć na czyste południe ścieżką znaczoną na mapie, a dążącą z dalszym swym ciągu na szczyt Chomiakowa (1340). Myśmy jednak dali się nią zawieść zaledwie jakie tysiąc kroków na niższe połoniny, a stąd darliśmy się dosłownie już na przełaj, nie zmieniając kierunku nad potok Roskilski, aby go także minąć w poprzek i chwycić ostatnią serpentynę wygodnej i bardzo przez letników uczęszczanej ścieżki od ujścia Żeńca na Chomiak.
Już zaraz z początku dawały się odczuwać następstwa nocnej ulewy. Teren był u dołu grzązki, a przed rozpoczęciem pochodu wprost do góry, trzeba było minąć nadto znaczny szmat lasu sąsiadujący z połoniną i to wybitą przez bydło drogą leśną. Ta część lasu już z samego swego położenia dosyć mokra, teraz przedstawiała jedno bagnisko. Wprawdzie gęsto przy sobie ułożone krąglaki miały odgrywać rolę jakby chodnika, ale mokre od deszczu i oślizłe, a spoczywające w dodatku na bardzo niestałem podłożu dawały tylko sposobność do stwierdzania pewnika, że w razie utraty równowagi i chęci upadku, chwytanie się powietrza jako jedynej deski ratunku, jest zabiegiem nie zawsze prowadzącym do celu.
Z wielką więc ulgą poczęliśmy się drzeć na przełaj pod górę, zboczem zrazu nie bardzo stromym, lecz zawalonem butwiejącymi pniami, na które trzeba się było wspinać co chwila. Często jednak wysoki na kilka metrów wykrot tak zagrodził drogę, że musiało się go obchodzić, nie mogąc ani przejść, ani podleść pod zwichrzone i poplątane gałęzie i korzenie. Droga stawała się ciężka. Co kilkadziesiąt kroków trzeba było dawać wypoczynek zmęczonym płucom, a chociaż cień był zupełny i wilgotny chłód panował niepodzielnie, po godzinnym już marszu byliśmy zlani potem zupełnie. Na domiar, zbocze stawało się coraz bardziej strome, że iść można było zakosami tylko, lub bokiem, wtłaczając silnie w ziemię obcas na ostro kutego buta. Przed nami biegła w górę zwarta ściana lasu, nie przeświecająca nigdzie, więc niewiadomo jak jeszcze wysoka. Minęła w ten sposób i druga godzina wspinania się i trzeba było bardzo uważać, aby przy wymijaniu drzew i wykrotów nie zboczyć zanadto na wschód lub zachód. Co chwila więc kontrolowałem kierunek busolą i powstrzymywałem bardziej niecierpliwych, którzy darli się w górę niemal bez wytchnienia, aby dojść wreszcie do końca, lub z wolniejszego nieco miejsca zobaczyć, czy daleko jeszcze do podnóża pasma, na którem usiadły wieńcem Gorgan, Syniak i Chomiak. Las jednak był wciąż jednakowo zwarty, zawalony zwłokami drzew, oślizły i wilgotny.
Zewsząd słychać było przyspieszone i zmęczone już wspinaniem się oddechy. Plecaki, nie bardzo już naładowane zaczęły przecież zawadzać, nie tyle swoim ciężarem, ile z powodu ustawicznego zawadzania nimi o gałęzie przy podłażeniu pod powywracane bezładnie pnie. Odpoczynki, wprawdzie minutowe zaledwie, musiały być coraz częstsze, a krwią nabiegłe twarze zlewał pot coraz obficiej. — Ucichły też rozmowy i śmiechy, jak przy ciężkiej pracy, którą się musi odrobić.
W tem idący najbardziej na przodzie daje znać towarzyszom radosnym okrzykiem, że stanął już na ścieżce. Jeszcze kilka minut wysiłków i odpoczywamy już wszyscy na wspaniałej, jakby parkowej drodze leśnej, która nas zawiedzie pod sam już kopiec Chomiaka. Robimy też szybko ostatnią chwyconą serpentynę i w dwadzieścia minut jesteśmy na łączce, gdzie wita nas gościnnie nowe schronisko oddziału Czarnohorskiego towarzystwa tatrzańskiego, postawione w miejsce starej, walącej się altany w drodze na Syniak.
Stanęliśmy wreszcie u celu, ale równocześnie spostrzegamy z żalem, że pięknie zapowiadająca się z rana pogoda, zaczyna się psuć widocznie, bo przez sam Chomiak sunęła poważnie ciężka czarna chmura.
Miał racyę nasz puszkarz, utrzymując przy śniadaniu, że jak będzie dzisiaj z pogodą, da się najlepiej widzieć dopiero wieczorem. — Zaledwie też pozrzucaliśmy plecaki i rozgościli się jako tako w schronisku, gdy lunął deszcz.
Zaczęło nas wyraźnie prześladować szczęście.
Byliśmy wprawdzie dopiero trzeci dzień w drodze, ale mimo wciąż niepewnej pogody nie zmokliśmy dotychczas ani razu. Prawda, że to dopiero był początek naszej włóczęgi i to najlżejsza jej część i że czekał nas jeszcze niejeden trud i wiele jeszcze dni niepewnych i trudniejsze warunki terenowe, ale jakoś spoglądaliśmy już pewniej w przyszłość. — A może się nam będzie tak częściej udawało! — Deszcz jakby czekał, abyśmy się znaleźli pod dachem, bo obfitymi od razu strugami, bez jakiejkolwiek zapowiedzi wylała się od razu cała zawartość chmur na nie oschłą jeszcze zupełnie ziemię z nocnej ulewy. Zrobiło się od razu przenikliwie zimno, co odczuwaliśmy tem wyraźniej, że byliśmy wszyscy odbytą dopiero co drogą porządnie spoceni.

Przy obiedzie.

Więc, chociaż nie nadeszła jeszcze nasza zwykła pora obiadowa, była bowiem dopiero dwunasta, postanowiliśmy dziś odstąpić od zwyczaju przyjmowania głównego posiłku już po ukończonym dziennym marszu, i zabrać się zaraz do gotowania. Nie minęła jeszcze dobrze pierwsza ulewa, gdy nagromadzony żwawo stos suchych jako tako gałęzi buchnął jasnym płomieniem, który po długiej dopiero chwili zdołał się wydobyć z pod przygniatającego go ciężaru dymu. Wnet stanęły na ogniu oba kociołki, a cała drużyna, czekając na kubek gorącego rosołu, w braku innego zajęcia, dzwoniła zawzięcie zębami.
Deszcz jednak nawalny, nie trwał długo i wnet ogromna łąka, rozścielająca się przed schroniskiem, poczęła lśnić tysiącem blasków, zapalonych przez odsłaniające się już słońce, w uczepionych trawy kroplach spadłego co dopiero deszczu. Było właśnie południe, zrobiło się tedy od razu ciepło, więc ukryta po kątach schroniska nasza banda rozbiegła się dookoła, grzejąc się do słońca i obserwując kopiec Chomiaka, którego łysina powoli otrząsała się z mgieł, gotowa już na nasze przyjęcie. Uchwaliliśmy jednak zjeść najpierw objad, który już niebawem miał być gotów, potem dopiero bez plecaków wejść na szczyt, a po powrocie natychmiast udać się w dalszą drogę do Jabłonicy, aby w niej stanąć jeszcze przed wieczorem.
Kiedy więc z odkrytych kotłów buchnęła para i rozeszła się miła woń soczewicowej zupy, stanęli wszyscy do apelu odrazu, jakby już z tydzień nic nie jedli. Chleba nie żałowaliśmy tym razem zupełnie, gdyż za kilka godzin mieliśmy stanąć już w ludzkiej osadzie, gdyby tam niewiedzieć co było, bo droga prowadziła najpierw wygodną ścieżką sześć kilometrów w dół, lesistem zboczem, a potem drugie tyle gościńcem. Dwanaście tylko kilometrów dzisiaj przed nami jeszcze, toć to tak, jakbyśmy już byli u celu! Nie trzeba się więc było spieszyć zbytnio. To też, gdy oba kociołki już były próżne, postawiono je znowu na ogień, gdyż ci, którzy dwa kubki wypili, objawili apetyt na trzeci, a ci, którzy zdołali wlać w siebie już trzy porcye wrzątku, wyrażali koleżeńską gotowość pomagania towarzyszom w wypróżnieniu nowego kociołka nie tyle ile sił jak raczej ile miejsca starczy.
Zwalono więc w dogasające ognisko nowe naręcza chrustu, a tymczasem, ponieważ niebawem mieliśmy już zejść na węgierską stronę, powtarzano w kółko kilka, wyuczonych jeszcze podczas jazdy koleją, słów i zwrotów, z kupionego przed wyjazdem, węgierskiego rozmównika. Poprawiał przytem wciąż jeden drugiego, wygłaszając coraz to nowe i bardziej zasadnicze prawidła wymowy węgierskiego języka, który, gdyby słyszał, jakiś dokładnie sadłem wysmarowany Czikos, toby z pewnością zaczął wyć tak, jak niczego nie przeczuwający obywatel z tej strony Karpat, po przełknięciu pierwszej łyżki, na papryce gotowanego, prawdziwie węgierskiego rosołu.
Na kwestyę jednak porozumienia się z obcymi, zasadniczo inaczej zapatrywał się „międzynarodowy“ członek naszej gromady, Janek, przedstawiciel władających międzynarodowym językiem „Ido“.
Chodził on od jednego do drugiego, pytając się wciąż w kółko, po dziesięć razy każdego: „aestimata signoro, kat tu comprenas Ido linquo?!“ co według niego miało znaczyć: „Czy mówisz pan po idońsku?“ Ale, że każdy odpowiadał mu na to mniej lub więcej dobitnie w swoim własnym macierzystym języku, nabrał głębokiego przekonania, że w naszych dalszych wędrówkach, będzie jedynym tłumaczem między nami, a madyarami lub rumunami, z którymi mieliśmy się odtąd wyłącznie spotykać. Co do Sasów siedmiogrodzkich, to mniej był pewnym ich lingwistycznych pod tym względem zdolności, natomiast wspólnie z resztą towarzyszy wyrażał pewne uzasadnione obawy co do możności porozumienia się wogóle z tymi przybyszami z zachodu.
Uzupełnienie obiadu było niebawem gotowe, załatwiono się zaś z niem tem pospieszniej, że mimo wciąż niepewnej pogody, — Chomiak odsłonił się już zupełnie, i trzeba było ten czas wykorzystać, aby mieć ze szczytu jaki taki przynajmniej widok. Wycięta w kosówce ścieżka była wyraźna i bez żadnych zboczeń, pozostałem więc sam na straży złożonych w schronisku naszych pakunków, w których i tak już nic nie było wobec naszych apetytów, reszta zaś udała się ochoczo w górę długim wężem, który mi niebawem zniknął w gęstych zaroślach.
Chmury przewalały się wciąż niespokojnie, nie chcąc zejść zupełnie i mocując się z rozganiającym je wiatrem. Temperatura, która spadła nagle podczas deszczu, a potem znów się podniosła, utrzymywała się stale, mimo popołudniowej już pory, co niezbyt dobrą było wróżbą.
Na powrót towarzyszy czekałem niezbyt długo. W jakie pół godziny po odejściu rozległy się krzyki i nawoływania w gąszczach, a niebawem zaczęli wybiegać z nich jedni po drugich, zmoczeni wprawdzie trochę od bujnych traw i sutego mchu, który sięga samego szczytu, ale zadowoleni ze zrobionej wycieczki i rozbawieni schodzeniem, który odbywał się w kangurowych susach po miękkiej i głębokiej wyściółce kamieni.
Ale już czas był w dalszą drogę.
Pospiesznie więc porządkowano plecaki i w kilka minut była już cała drużyna gotowa do drogi. Las od strony południowej był znacznie młodszy od tego, którym darliśmy się rano. Więcej było krzewów i miejsc wolnych zupełnie, gleba też była znacznie płytszą i nagi, jałowy kamień na znacznej nieraz przestrzeni wydzierał się na zewnątrz z pomiędzy mchu i krzaków borówek. Ścieżka, też serpentynami przerzucająca się z jednej ściany jaru na drugą, nie była ani tak szeroką, ani tak dobrze utrzymaną, jak od północnej strony. Widocznie tędy mniej często robiono na szczyt wycieczki. Zresztą i teren w górnej swej części przeważnie kamienisty, większe przedstawiał trudności w wyrobieniu ścieżki. Na każdy sposób zejście było bardzo wygodne, posuwaliśmy się też szybko naprzód. Z początku wytrzymywało jakoś bez deszczu, ale niedługo poczęło najpierw mżyć dyskretnie, a uporczywie, ale już w pół drogi z góry, musieliśmy naciągać peleryny i co tam kto miał z okrycia, aby nie zmoknąć zupełnie.
Z jaru, który zbiegał aż do gościńca, zaczęło dymić coraz bardziej i co chwila odrywała się z dna olbrzymia kula mgły, podnosiła się ciężko do góry, a targana następnie wiatrem w różne strony rozpływała się zwolna, zasłaniając wszystko raz zupełnie, że się szło w jakiejś mleczno białej masie, to znów ukazując tu i ówdzie poszczególne partje zboczy dziwnie w tył cofnięte, lub wreszcie przysłaniając cały widok lekką, na pół przejrzystą gazą. Nie można było widzieć, czy to zaczyna się dłuższa słota, czy ostatki już deszczu spadają na ziemię. — W niespełna godzinę byliśmy już na gościńcu i pa krótkim wypoczynku ruszyliśmy w stronę Jabłonicy.
Powoli zaczęło się wyjaśniać i gdy mijaliśmy tartak na rozdrożu gościńców do Tatarowa i Jabłonicy, deszcz ustał zupełnie, a nawet zaczęło się nieśmiało pokazywać i słońce. Mieliśmy do zrobienia dzisiaj jeszcze jakich sześć kilometrów wszystkiego, a że była dopiero trzecia po południu, nie było powodu się spieszyć nawet wobec konieczności wyszukania kwatery we wsi, gdyż zanadto uśmiechał nam się nocleg na suchem świeżem sianie, abyśmy rozbijali namioty gdzieś na uboczu na kilkugodzinnym deszczem zmoczonej trawie. Zresztą worki nasze były już prawie zupełnie puste, gdyż oprócz herbaty i konserw Maggiego nie było w nich nic więcej, więc trzeba było uzupełnić we wsi nasze zapasy przynajmniej jako tako. Dopiero bowiem jutro na południe mogliśmy zdążyć do Körösmezö, gdzie nasze przenośne spiżarnie miały być naładowane na nowo i to po same brzegi, na marsz przez całą długość czarnohorskiego pasma.
Wobec tego został więc w mig przyjęty przez wszystkich projekt, z pełnem nawet uznaniem, że bynajmniej nie rozchorujemy się z przejedzenia, jeżeli wstąpimy do przydrożnej karczmy, którą mieliśmy minąć właśnie, na mleko i świeży chleb, a może... może... nawet szabasowe bułki, lub placki z cebulą... Ha... jak bal to bal! Śniadanie, objad, podwieczorek, kolacya... Żyjemy dzisiaj jak króle.
Wysunął się więc rychło naprzód Janek, wielki znawca Ido i w postawie pełnej gracyi, o ile mu nato zabłocone kute buty i zmoczone po kolana ubranie pozwalały, zagadnął siedzącą na progu właścicielkę o silnie czerwonych oczach, zajętą właśnie „podejmowaniem zgubionego oczka“ w robionej pończosze, słowami, które umieliśmy już wszyscy na pamięć:
— Aestimata signoritta, kat tu comprenas Ido linquo?...
...Chwila milczenia, potem zagadnięta tak znienacka „signoritta“ opuściła powoli ręce z pończochą na kolana i... w najczystszym żargonie dała się słyszeć jakaś odpowiedź od... „cholery“...
Skonsternowany tem Janek, zwątpiwszy w powszechność międzynarodowego języka, zrejterował czemprędzej na flanki, a już cała nasza gromada wtłoczyła się do zastawionej gratami izdebki, porozumiawszy się wprzód od razu w zwykły sposób, że będziemy tu mogli dostać „wszystko“.
Prędko jednak zabrakło słodkiego mleka, więc dolewano kwaśnym; chleba natomiast i szabasówek było pod dostatkiem.
Pogoda robiła się tymczasem coraz piękniejsza, więc załatwiwszy się z podwieczorkiem, ruszyliśmy niebawem dalej, aby już raczej odpocząć na miejscu po całodziennych trudach. Cztery kilometry, które były jeszcze do zrobienia gościńcem, zajęły nam niespełna pół godziny czasu i jeszcze było daleko do zachodu, gdy stanęliśmy w Jabłonicy, dużej wsi górskiej, o chałupach stojących częściowo przy gościńcu, częściowo rozrzuconych po okolicznych wzgórzach. Trzeba się było zabrać od razu do wyszukania kwatery. Wydzieliłem więc z drużyny czterech kwatermistrzów, którym było polecone poobchodzić zagrody i nie wracać bez zapewnionego noclegu. Reszta tymczasem usiadła na złożonych przy gościńcu belkach, obok plecaków, zabijając czas wykupywaniem zapasu czekolady w pobliskim sklepiku. Niezwykłe zjawisko ukazania się naszej drużyny we wsi, wywołało zbiegowisko najpierw dzieci, potem i starszych, którzy dopytywali się natarczywie skąd idziemy i do jakiej branży robotników należymy. Na objaśnienia zaś, że chodzimy dla przyjemności i będziemy tak chodzić blisko cztery tygodnie jeszcze, patrzyli najpierw po sobie, czy dobrze słyszą, a potem na nas z takiem politowaniem, jakby nas brali za ludzi dotkniętych obłędem, którzy stanowczo źle skończą.
Większemu jeszcze zbiegowisku przeszkodził rychły powrót kwatermistrzów, którzy wywiązali się gładko z powierzonego im zadania. Kwaterę mieliśmy w chacie niedaleko we wsi, u miejscowego kowala.
W nagrodę za tak gładko i prędko załatwioną sprawę, dostali wszyscy, z biorących udział w poszukiwaniu kwatery, po tabliczce czekolady i ruszyliśmy w drogę, za dumnymi z dokonanego dzieła, przewodnikami.
Obejście kowala było po lewej stronie gościńca pod cerkwią, na dużej łące z drugiej strony potoku Prutec, który w tem właśnie miejscu przerzuca się z prawej na lewą stronę drogi, wiodącej na „tatarską przełęcz“. Składało się ono z zabudowań gospodarskich i niewielkiej, lecz czystej chaty, w której oprócz kuchni była kuźnia i duża izba. Gospodarz, wdowiec, mieszkał z siedmioletnim synkiem w kuchni, a nam odstąpił izbę, którą wymościliśmy suto świeżem sianem z opodal stojącego brogu.
Przygotowawszy w ten sposób na noc posłanie, rozpruszyli się wszyscy po wsi, korzystając z pogodnego i ciepłego wieczora, pozostawiając w chacie tylko tych, na których wypadała kolej gotowania.
Cicha i spokojna zawsze wieś, wtulona w wąwóz górskiego potoku, ożywiła się na chwilę i zaludniła, bo wprawdzie było nas liczebnie nie wielu, lecz mnożyła nas w dziesięć kroć ruchliwość, dzięki której było nas pełno w każdym zakątku. Zciemniało się tymczasem coraz bardziej, nasz gospodarz zabierał się już na spoczynek, a wieczerza była dawno gotowa, lecz nie sposób było ściągnąć do chaty gromady, której chóralny śpiew dolatywał do izby z gościńca, biegnącego w górze za rzeką.
I nic dziwnego...
Mieliśmy przecie wspaniałą, książęcą kwaterę, w której spodziewaliśmy się odpocząć dokładnie, tem bardziej, że jutro czekała nas niezbyt długa i mało interesująca droga. Z wyjątkiem samej „tatarskiej przełęczy“, którą mieliśmy przebyć skrótami, szlak nasz prowadził wciąż gościńcem, aż do samego miasteczka Körösmezö, skąd rozpoczynała się druga część naszej włóczęgi przez okolice już tylko w małej części zwiedzane przez turystów. Mogliśmy więc wyjść później i nie spieszyć się zbytnio ze spaniem.
Trąbka więc wzywająca na kolacyę pracowała daremnie przez długi czas, i trzeba było aż słać posłów do robiących senzacyę na gościńcu, którzy otoczeni przez zgraję wiejskich wyrostków i starszych, opowiadali niestworzone rzeczy o dniach minionych, a jeszcze większe o tych, które ich dopiero czekały. Powoli jednak zeszli się wszyscy w kuchni a obsiadłszy ławy i stołki, jakie tylko były, poczęli gwarzyć z gospodarzem, popijając wieczorną herbatę.
Staremu kowalowi rozwiązał się język, widocznie był nam rad ogromnie. Dawniej był bardzo zamożny, przeszedł wiele w życiu, od ludzi doznał niejednej goryczy, więc się od nich usunął i żył sam ze synkiem jedynakiem. Dziś zostało mu tylko obejście, łąka, na której ono stało i nieco pola w górach. Zresztą żył z kowalstwa. We wsi siedział z dziada pradziada, znał i dawnych ludzi i dawne dzieje tej ziemi. Rozmowa przebiegała więc szybko z tematu na temat, raz dotykając znikającego już powoli zamiłowania w zdobieniu przedmiotów codziennego użytku, jak łyżników, skopców, osadnic na kosy, których kilka egzemplarzy wspaniale rzezanych oglądaliśmy w kuźni, to znów stosunków i zwyczajów miejscowych, lub dawnych „ludzi-bohaterów“, którzy „wprawdzie rozbijali kupców po gościńcach, lecz nie zabijali, a wspomagali ubogich i swoich“. A wszystko to było przeplatane życiowymi sentencyami, które wskazywały, że gospodarz nasz, siedząc tak na uboczu, przemyślał wiele.
Mała góralska lampa wisząca na ścianie, ze szkiełkiem zaklejonem kawałkiem papieru, nie wiele dawała światła i cała kuchenka, była w półmroku. Stary kowal siedział na szerokiem, słomą wymoszczonem łóżku, objął jedno kolano splecionemi rękoma, i patrząc w dół przed siebie, od czasu tylko do czasu spoglądając po nas ciekawie, mówił powoli, z przerwami, jakby odwykł od rozmowy, lub odgrzebywał stare wspomnienia. Mały jego synek oglądał ciekawie złożone w kącie nasze ciupagi i topory, a my siedzieli gdzie kto mógł, na ławie, stołkach, lub we drzwiach na progu. Czasem ten i ów zagadnął o coś, a stary pomyślał chwilkę i znów mówił, niby z wysiłkiem, ale chętnie, jakby mu jakąś ulgę sprawiało, to, że go słuchamy tak uważnie.
I bylibyśmy tak siedzieli niewiedzieć jak długo, może do białego rana, gdyby nie spostrzegł się sam gospodarz, że już jest późna godzina, a jemu jutro trzeba do roboty, a nam w dalszą drogę. Podniósł się więc z łóżka, a przywoławszy do siebie chłopca, ukląkł z nim razem przed jakimś zczerniałym ze starości, dawniej bardzo kolorowym obrazem, wiszącym na ścianie i począł mówić pacierz, a chłopiec powtarzał słowo za słowem. Skończywszy bili obaj przed nim jakiś czas pokłony, potem wstali, a stary życzył nam dobrej nocy.
Ocknęliśmy się jak ze snu, przeszli do odstąpionej nam izby i nie wiele już mówiąc, ułożyli na spoczynek z myślą o tym dziwnym człowieku, który był jakąś niezwykłą mięszaniną i chłopskiej zawziętości i dumy i marzycielstwa.
Obudził nas już dosyć późny ranek. W namiocie przy niewiedzieć jakiem zmęczeniu, wstaje się znacznie wcześniej, nie żeby się spało mniej dobrze, lub mniej wygodnie, ale tak jakoś człowiek stapia się wówczas z przyrodą w nierozdzielną całość, że budzi się z nią razem. Zresztą, jeśli się spi w lesie, to jest nad ranem taki wrzask ptactwa uradowanego nowym dniem, tak wzajemnie starają się jedne drugich przekrzyczeć, w czem prym wodzą wilgi i kosy, że spać nie podobna. I udziela się człowiekowi ta ogólna wesołość, że wstaje znacznie silniejszy i bardziej wypoczęty, mimo krótkiego często snu.
Przez małe okienka izby padały do wnętrza takie snopy rozgorzałego już słońca, że zerwaliśmy się czemprędzej, naganiając przedewszystkiem kucharzy do roboty.
Dzień zapowiadał się pogodny, a nawet upalny, mimo to wyruszyliśmy w dalszą drogę dopiero o godzinie dziewiątej, tak się nam jakoś nie chciało opuszczać tej naszej chwilowej siedziby. Gościniec szedł zwolna, ale wciąż pod górę i po półtoragodzinnym nieprzerwanym marszu stanęliśmy pod samą „tatarską przełęczą“, gdzie już rozpoczynały się serpentyny, które mieliśmy minąć, dążąc skrótami.
Dawniej były tu piękne, stare lasy, rozciągające się daleko po obu stronach przełęczy; dziś są one już w znacznej części wycięte, a miejsce ich zajął zrąb, pełny o tej porze dojrzałych już jagód. Tamtędy mieliśmy zejść na węgierską stronę. Ponieważ upał wzmagał się silnie, a cienia nie rychło należało się spodziewać, skorzystaliśmy z kępy przydrożnych drzew, aby odpocząć, bo do pospiechu nie było powodu. Już dobiegało południe, gdy weszliśmy w zręby, a że nigdzie po drodze dotychczas wody dostać nie było można, gasiliśmy pragnienie poziomkami, wielkością często dorównującymi truskawkom. Dosyć więc stosunkowo długo trwało, zanim zostały już w tyle za nami ostatnie serpentyny, a gościniec począł zwolna i jednostajnie opadać w dolinę Czarnej Cisy.
Wypoczęta i nie objuczona nasza drużyna posuwała się szybko naprzód, witając każdego, którego napotkała po drodze zwrotem zaczerpniętym z rozmównika:
„Jó napot kivànok“.
Miało to znaczyć: „dzień dobry“.
Ale zdaje się, że ten nasz węgierski język był zanadto do polskiego zbliżony, albo przechodzący widząc nas zanadto rozbawionych i w różowych humorach, podejrzywali o oddanie zaraz na wstępie hołdu węgierskim winnicom, bo nie odpowiadali po największej części, lub uśmiechali się tylko znacząco, jakby chcieli powiedzieć:
— Prawda jak świat cały można roztańczyć za kilka marnych miedziaków?
Gościniec prowadził wciąż silnie w dół, wyraźnem wcięciem, mając zrazu po obu swych bokach starannie utrzymane szpilkowe lasy, które jednak szybko oddaliły się na znaczną odległość, a miejsce ich zajęły łagodnie wygładzone wzgórza z rozrzuconymi po nich obejściami.
Po godzinnym niespełna pochodzie od minięcia tatarskiej przełęczy, zagrody poczęły być częstsze i coraz wyraźniej gromadziły się w dole przy gościńcu, co było znakiem, że dochodziliśmy już do pierwszej po drugiej stronie Karpat leżącej osady Zimiru. Wkrótce też rozstąpiły się nagle wzgórza zamykające dalszy widok, a przed nami rozciągała się szeroka dolina Laszczynieckiego potoku, który łącząc się pod Körösmezö z Czarną Cisą, tworzy już właściwy strumień tej rdzennie węgierskiej rzeki.
Upał, który dokuczał od samego rana, sprowadził burzę, ale cała nawałnica szła ku Polsce, ciągnąć za sobą całe zwały ciężkich, ciemnofioletowych chmur, które wśród groźnych pomruków toczyły się na szczyt ze szczytu otaczających nas gór.
Znowu uniknęliśmy przymusowej i nadprogramowej kąpieli; co najwyżej, mogła nas burza musnąć tylko nieznacznie swemi najdalej sięgającemi ramionami. Wobec tego więc, mając nadto do samego Körösmezö jakich zaledwie pięć kilometrów do zrobienia drogą, zabudowaną już dosyć gęsto, postanowiliśmy odpocząć trochę, tem bardziej, że z okna karczmy, stojącej przed mostem na Leszczynieckim potoku, który gościniec w tem miejscu przekraczał, patrzyły na nas bardzo ciekawie wielkie, rumiane obwarzanki.
Stosownie więc do wysokiej swojej godności udał się tam na zwiady nasz intendant, sami zaś ułożyliśmy się pod płotem obok stojącej zagrody, czekając w skupieniu na wynik jego wywiadowczej wyprawy.
Nie czekaliśmy jednak długo, bo już w jakie pięć minut zjawił się na progu karczmy z miną tryumfatora, trzymając przed sobą kij skautowy z nanizanymi na nim obwarzankami na całej swej długości.
Nie trzeba dodawać, że takie zjawisko powitaliśmy wszyscy... rykiem.
Groźne pomruki szalejącej burzy i coraz to cięższe i liczniejsze zwały chmur, które wypełzłszy z za górskich łańcuchów szły leniwo w sukurs coraz to natarczywiej nawołującym ich towarzyszom, będącym już oddawna w linji bojowej, zniewoliły i nas do szybkiego załatwienia się ze śniadaniem i udania się w dalszą drogę najpierw brzegiem potoku, a potem już dalej gościńcem. Ulewa nie minęła nas jednak zupełnie, lecz jak się tego spodziewać należało, zawadziło i o nas, chociaż dość nieznacznie. Przeczekawszy ją na werandzie przydrożnego domu, ruszyliśmy szybkim krokiem dalej, tembardziej, że już widniały przed nami czerwoną blachą kryte wieże miejscowego kościoła. Więc ustawieni w czwórki, trzymając krok, weszliśmy do miasteczka, śpiewając do marszu piosenkę ogromnie w treść „bogatą“:

Z tamtej strony Wisły, jeden sobie stoi
Jeden sobie stoi
Jeden sobie stoi,

Niech on sobie stoi,
Niech on sobie stoi,
Niech on sobie stoi.
Ja się za niego nie boję nic a nic!

Albo też drugą naszą ulubioną pieśń studencką:

Studentem jestem ja,
Wszak o tem dobrze wiecie,
Znajomi tu, znajomi tam,
Znajomi w całym świecie.

Reklamą moją paski te,
Co na kołnierzu noszę
I to na czapce złote „G“
I te rękawy w klosze...

A że śpiew nasz był nietyle artystyczny, co głośny, zbieraliśmy po drodze coraz to liczniejszy orszak gapiów, i z tak zdobytym w ten sposób ogonem weszliśmy na żelazny most nad Cisą tuż przy rynku.
Trąbką sygnałową dałem rozkaz „stać“.
Trzeba się było oglądnąć za kwaterą, gdyż zbliżała się już nasza zwykła pora obiadowa, a nadto należało pomyśleć o zrobieniu zakupów na dalszą drogę.
Obok mostu, w miejscu, gdzie łączą się dwa potoki we właściwy strumień rzeki, widniała szeroka brama jakiegoś zajazdu, więc tam skierowałem naszą gromadę, otoczoną już szczelnie pierścieniem ciekawych. W całej jednak „restauracyi“ tego gościnnego zakładu, można było dostać tylko sardynki i salami, więc poleciłem zgotować obiad, oczywiście już nie naszym kucharzom, a ponieważ dzień zrobił się znowu pogodny, rozbiegli się wszyscy po mieście, złożywszy wprzód plecaki w izbie oddanej nam na kwaterę za skromną dosyć opłatą od „głowy“.
Wynik zrobionej na wszystkie strony wyprawy musiał wypaść bardzo pomyślnie, bo gdy w pół godziny zaledwie wróciłem do zajazdu, aby przynaglić podanie obiadu, zastałem już naszego intendanta jak na spółkę z Adasiem nadymał piłkę footbalową po stwierdzeniu, że miejscowy rynek wcale dobrze do gry się nadaję. Po obiedzie więc postanowiono wydać matsch wszystkim mieszkańcom Körösmezö.
Tymczasem zaczęli się schodzić i inni, naganiając właścicielkę zajazdu do rychłego podania posiłku, aby „czasu nie tracić“ czekaniem, wobec już ustalonego programu na resztę dnia. Aby zaś godnie wystąpić i nie przynieść drużynie hańby, opatrywano otarcia i zranienia, spowodowane nieprzyzwyczajeniem się jeszcze do ciężkiego, kutego obówia.
Po raz pierwszy więc od początku wycieczki, poczęła funkcyonować apteczka podróżna, wydając na prawo i lewo plastry rozmaitej wielkości i kształtu. Szczególnie jeden, z naszej gromady, wyszedł z tej operacyi tak oplastrowany, że nie wiem, czy miał na stopie więcej skóry czy plastrów. Zabezpieczył się jednak na przyszłość, kupiwszy w pobliskim sklepiku huculskie postoły, w które też ubrał się natychmiast, aby zaszanować nogi. Ale ta zmiana zewnętrznego wyglądu, spowodowała też przymusową zmianę rodowego jego nazwiska na „Staszek hucuł“, już do końca wycieczki.
Tymczasem podano obiad, wprawdzie nie nasz zwykły polowy, ale widocznie też smaczny, bo nic z niego nie zostało na talerzach.
Po obiedzie oplastrowani i nie, znowu rozbiegli się po mieście, a dotknięci footbalową chorobą odmierzali krokami rynek, badając jego nierówności i kierunek przecinających go rowów deszczowych, aby stosownie do tego okupować zaraz jakąś jego część aż do wieczora.
Ja zostałem w zajeździe, aby pozałatwiać od razu sprawę dostaw na jutro, gdyż pieczywo zwłaszcza trzeba było naprzód zamówić wobec wielkiego naszego zapotrzebowania. Właśnie zwijałem apteczkę i porządkowałem plecaki, wydając dyspozycye co do przygotowania noclegu i rozmieszczenia wszystkich w ciasnej izbie, gdy nagle wpadła do środka cała nasza banda ze śmiechem i krzykiem:
— Hucuł obkradł dziada, hucuł obkradł dziada.
Na przedzie zaś gromady zobaczyłem rzeczywiście Staszka hucuła w nowych góralskich postołach, jak czerwony i czemś niezwykle podniecony, opędzał się towarzyszom, to usiłując im coś tłumaczyć zirytowanym tonem, to rzucając na prawo i lewo spojrzenia niecierpliwe i na pół gniewne, to usiłując uspokoić kolegów, aby przyjść do słowa, lecz to wszystko zagłuszał jeden tylko okrzyk:
„Hucuł obkradł dziada, hucuł obkradł dziada“.
Za naszymi zaś, naciskał już do wnętrza tłum gapiów z ulicy, skąd także dochodziły krzyki i śmiechy.
Nie wiedziałem z początku, co to wszystko ma znaczyć i dobra minęła chwila zanim z pojedynczych zdań i bez ładu rzucanych wyrazów, gdyż wszyscy chcieli opowiadać od razu, dowiedziałem się o całej przygodzie.
Staszek hucuł, dokładnie przed obiadem wyplastrowany, wyszedł, jak wszyscy potem na miasto, chcąc wypróbować nowe postoły. Widocznie czuł się w nich bardzo dobrze, i chciał aby wszystkim tak było, więc napotkawszy tuż za mostem stałego miejscowego dziada, chciał go obdarzyć jałmużną; ponieważ zaś nie miał miedziaków, a moneta niklowa przedstawiała teraz dla niego w drodze skarb za nadto wielki, wszedł z nim w ugodę finansową, polegającą na wydaniu reszty.
Dziad jednakowoż, niezbyt, zdaje się, tęgi finansista, był zdania, że jego zadaniem jest brać tylko monetę, więc wobec żądania reszty, zajął pozycyę wyraźnie obronną, która rozpoczęła się wprawdzie tylko słownym protestem, lecz została niebawem poparta akcyą czynną, po nieuwzględnieniu „ultimatum“ zostawienia mu całej monety; wobec tego Staszek hucuł uważał za najodpowiedniejsze „cofać się w porządku“. Lecz nagle dziadem owładnął taki szał wojenny, że przystąpił natychmiast do ataku, atakowany zaś, zostawiwszy nikel w torbie wroga, gnany przez niego wśród bardzo walecznych okrzyków, umykał czemprędzej do swoich, rozpoczynających właśnie partyę footbalu. Tutaj dopiero uczuł się bezpiecznym, ale ponieważ dziada animusz nie opuszczał ani na chwilę, postanowił po bezowocnych pertraktacyach pokojowych, skryć się poza mary zajazdu, a towarzyszyli mu w tym fortelu taktycznym wszyscy obecni wówczas na rynku.
Tutaj dopiero nastąpiło zawieszenie broni, lecz dobra upłynęła chwila, zanim zostało zdjęte oblężenie i uspokoiło się wszystko.
Przerwaną partyę footbalu rozpoczęto na nowo, nie robiąc sobie nic z tego, że piłka była co chwila na dachu innego domu. Dopiero zmrok zapadającego wieczora przerwał grę i przywrócił normalną komunikacyę na rynku.
Pora kolacyi na chwilę tylko zgromadziła znowu wszystkich w zajeździe, gdyż wieczór był ciepły, a izbę trzeba było i tak na noc przygotować i po wyniesieniu stołków i ławek wymościć sianem. — Ponieważ zaś ostatni punkt naszego na ten dzień programu obejmował jeszcze „wieczorną serenadę na moście“ więc z wielkim trudem już dobrze po godzinie dziesiątej udało mi się wreszcie napędzić wszystkich do kwatery.
Wstaliśmy dosyć wcześnie, lecz nie wyruszyli zaraz w dalszą drogę, gdyż zamówionego prowiantu nie przyniesiono jeszcze z piekarni. Kończono tymczasem ostatnie przygotowania, gdyż ta część wyprawy, która nas obecnie czekała, była i terenowo trudniejsza i dłuższa, a nadto prowadziła szlakiem prawie zupełnie odludnym, więc nie mogło niczego braknąć i nie wolno było zapomnieć o żadnym drobiazgu. Krzątano się więc gorączkowo, porządkowano plecaki, aby było w nich dosyć miejsca na żywność, której musieliśmy zabrać ze sobą na tydzień, naprawiano odzienie, uzupełniano gwoździe w butach, ostrzono ciupagi i topory....
Zwolna zamówiony dnia poprzedniego prowiant, zaczął napływać na kwaterę i to w takiej ilości, że jego rozdział przedstawiał kłopot nie mały. — Co chwila trzeba było coś wyjmować z plecaków i przytraczać na zewnątrz, aby się mogło pomieścić w nich wszystko. — Szczególnie zniesione chleby utworzyły stos sięgający niemal powały, że tylko z trudem dało się wszystkie pochować po workach, które też przedstawiały ciężary nie do pozazdroszczenia. — Początek więc pochodu, aż do zużycia przynajmniej części zapasów nie przedstawiał się zanadto nęcąco.
Ale rady na to nie było. Postanowiłem więc poruszać się bardzo powoli, bo mieliśmy przecie namioty, które miejsce nocowania czyniły zupełnie obojętne. Wprawdzie miałem zamiar dotrzeć pierwszego dnia na połoniny pod Pietroszem, ale mogliśmy rozbić obóz i wszędzie niżej, byle było drzewo na opał i woda, a o brak jednego i drugiego nie było powodu obawiać się w tych stronach. Co najwyżej w razie deszczu, dzień był bowiem niepewny, przykro będzie nocować zbyt nisko z powodu licznych strug i potoków. Ale mieliśmy za sobą dotychczas same wspaniałe noclegi, więc będzie mógł być jeden nieco gorszy. — Zresztą od czegoż jest młodość!!
Mieliśmy wyruszyć zaraz po śniadaniu, bo wszystko do drogi już było gotowe. Pochmurny nieco dzień nadawał się idealnie do marszu z obciążeniem, a nasza kwatera coraz silniej była oblęgana przez gapiów, których twarze przylepione do szyb wchodowych widzieliśmy ustawicznie.
Aby jednak dopełnić miary tłustej przerwy między pierwszą częścią wycieczki, a drugą, zadysponowałem na pożegnalne śniadanie kawę, prawdziwą kawę z cukrem i białe pieczywo ile kto zechce, więc trzeba było na nią trochę jeszcze zaczekać.
A byli między nami jej ogromni lubownicy i podobno nawet i znawcy, jak n. p. Janek, imiennik zwolennika „Ido“, jeden z najmłodszych, a w głośnej zresztą gromadzie, ogromnie spokojny i cichy. Według jego teoryi dobra kawa ma trzy przedewszystkiem zalety: Musi być gorąca, uczciwie słodka i musi jej być... dużo.
Gdy więc zjawiła się wreszcie właścicielka zajazdu, niosąc na dużej tacy w garnuszkach i szklankach rozmaitego pochodzenia i wielkości dawno oczekiwaną ambrozyę, powiał po twarzach zebranych uśmiech zadowolenia i... słodyczy. Janek poprawił się na ławie i jedno, zdaje się, miał wówczas życzenie, aby jemu przypadła w udziale największa porcja. Widocznie wymodlił sobie to szczęście, bo niebawem stanął przed nim spory garnuszek, malowany w jakieś bajecznie kolorowe, egzotyczne kwiaty, pełny dymiącego nektaru. Ponieważ zaś wszystko na świecie się kończy, a garnuszek, choćby i największy ma dno, żeby go więc jak najpóźniej zobaczyć, cedził swoją kawę łyżeczką, nabierając wciąż odrobinę tylko napoju. Już i dany był pierwszy sygnał do wymarszu, gdy wreszcie powiedział i on: „sic transit gloria mundi“ i zarzucił plecak na siebie.
Przyznał mi się potem nieśmiało w drodze, że to była „lura“, w czem miał zresztą najzupełniejszą słuszność, ale, że była słodka i było jej... dużo.
Wymarsz z Körösmezö był nie mniej tryumfalny, jak nasze wczorajsze do niego wkroczenie, a ponieważ musieliśmy się cofnąć gościńcem dobry kilometr aż ku ujściu Łopuszanki do Laszczynieckiego potoku, był więc i czas i sposobność do zebrania wcale pokaźnego pożegnalnego orszaku.
Ostro i ze śpiewem, mimo wielkiego obciążenia, przeszliśmy przestrzeń aż do miejsca, gdzie należało zboczyć z gościńca, aby idąc w górę potoku Łopuszanki dostać się do klauzury, leżącej już na wysokości blisko dziewięciuset metrów. Tu dopiero zwolniliśmy kroku, gdyż pochyłość terenu stawała się coraz wyraźniejszą, a gurty sumiennie wyładowanych plecaków, poczęły się nam wpijać w ciało nie na żarty. Trzeba było co chwila odpoczywać, by nie forsować za nadto płuc i serca, a mimo dosyć chłodnego dnia, byliśmy zlani potem zupełnie.
Na szczęście droga była jezdna, wcale wygodna i po czterech już kilometrach wchodziła w gęsty las szpilkowy, ale i równocześnie zaczęła się coraz wyraźniej podnosić, a przytem i zwężać, aż wreszcie przeszła w zwykłą niemal ścieżkę leśną.
Szczęście, w które uwierzyliśmy jeszcze pod Chomiakiem i tu się okazało.
Dotychczas wytrzymywało jakoś bez deszczu, chociaż wciąż nim groziło, dopiero gdyśmy weszli już w las na dobre, lunął gwałtowny deszcz od razu. Zbite w jedną masę u góry korony wspaniałych świerków i jodeł, udzieliły nam zaraz swojej ochrony i podczas, gdy chmury wylewały całe strumienie wody na ziemię, one wciąż się wzajemnie nawołując szumem, wzięły nas w swoją opiekę, jak przystało na dumnych i wyłącznych, a nadewszystko gościnnych właścicieli tych dzierżaw.
Ulewa trwała nie długo, ale mało jeszcze kamienisty teren rozmókł zupełnie; pochód więc stawał się coraz bardziej uciążliwy, gdyż brak stałego oparcia stopy, powodował nużące i nieprzyjemne ślizganie. Trzeba było miejscami chwytać się gałązek leśnego podszycia i w ten sposób przeszkadzać ustawicznemu zjeżdżaniu w dół po oślizłym zboczu, na które w dodatku wciąż napływały z obu stron liczne strumienie, dążąc ku Łopuszance.
Do klauzury nie było wprawdzie daleko i przy pomyślnych warunkach można było tam dotrzeć już w dwie godziny, licząc od gościńca; myśmy spotrzebowali znacznie więcej czasu, bo już dobiegało południe, gdy wcięcie terenu, którem płynęła Łopuszanka, zaczęło się zwolna wygładzać, wreszcie ukazała się niewielka polana, ujęta ze wszystkich stron pierścieniem ciemnych lasów.
Na prawo widniało zmącone, niedawnym deszczem, lustro jeziorka, na lewo stała jakaś chata z dużych bierwion sklecona, a w tyle szopa.
Dawno już musieli z niej wyjść ostatni jej mieszkańcy, bo wejście było zabite, a wysoka soczysta trawa, sięgała pół okien. Całe to obejście wyglądało, jakby się przyczaiło na łące.
Tu trzeba było odpocząć nieco dłużej i dobrać się do naszych zapasów, a że drobny wprawdzie, lecz przykry deszcz nie ustawał, otwarta szopa, a raczej stajnia udzieliła nam chwilowego schronienia. Dobrą godzinę korzystaliśmy z gościnności nieznanych nam gospodarzy. Deszcz tymczasem ustał zupełnie, a bezradne już chmury błądziły jeszcze czas jakiś po niebie, lecz wciąż rozpędzane słońcem, dały wreszcie za wygrane i już nieśmiało tylko gromadziły się na uboczu, coraz się bardziej rozpływając w błękicie.
Miałem pierwotnie zamiar iść z klauzury na czyste południe ku połoninie Stina pod Łopuszańskim płajem, łączącym Szesę (1564) z Pietroszem (2022), aby tam przenocować i dopiero dnia następnego wybrać się na szczyt Pietrosza. Wobec tego jednak, że po godzinnym wypoczynku i obfitym posiłku, drużyna, mimo wielkiego obciążenia, nie okazywała prawie żadnego zmęczenia, zmieniłem pierwotny plan i postanowiłem próbować dziś jeszcze dojść do połonin pod Pietrosulem (1848), skąd już w jakie dwie godziny najwyżej, można być na szczycie Pietrosza. Pogoda była wciąż wprawdzie niepewna, ale narazie cieszyliśmy się słońcem i przyjemnem, bynajmniej nie dokuczliwem ciepłem. Zresztą było dopiero południe, a słońce nie zachodzi w lipcu tak rychło. Trzeba było dostać się tylko na Hołonczewski płaj i to była najcięższa robota, bo wymagała przejścia przez zupełne bezdroża i wertepy.
Zboczyliśmy więc zaraz za klauzurą na wschód, od razu stromo pod górę na garb, dzielący linję Łopuszanki od linji potoku Studeny.
Nieocenione usługi busoli Bezarda, tu okazały się w całej swej pełni, gdy przyszło drzeć się nam zupełnie pierwotnym lasem, gdzie niszcząca wszystko ręka człowieka jeszcze nie zaczęła swej gospodarki. Odwieczne świerki i jodły legły tu więc, gdy im czas ich minął u siebie, wśród pełnego życia młodego pokolenia, aby w niczem nie zmąconej ciszy dziesiątki lat jeszcze patrzeć na krzepką młodzież, której dały życie, zanim nie oddadzą ziemi — żywicielce swej już martwej powłoki. Bez troski więc o jutro żyło tu wszystko, gdyż i odgłos toporu i świst tartakowej piły, były czemś dla nich zupełnie nieznanem.
Olbrzymie, bezładnie porozrzucane zwały drzew, których nie można było przeleźć, trzeba było obchodzić co chwila i dążyć w górę zygzakiem, wyszukując nieco wolniejsze i mniej zawalone miejsca tego leśnego cmentarzyska. Nadto grunt ogromnie pulchny o grubej warstwie próchnicy, opanowały w zupełności rozmaitego rodzaju trawy i zioła, które zbite w jeden ogromnie spoisty kobierzec, bogato mchem przetykany, utrudniały i tak już uciążliwy pochód.
Po dwugodzinnem jednak wspinaniu się, zbocze stawało się coraz łagodniejsze, wreszcie jego nieznaczne przechylanie się w dół ku przeciwnej stronie wskazywało, żeśmy dosięgli już płaju. Należało teraz zmienić kierunek ze wschodniego na południowy, aby idąc wciąż dalej pod górę zupełnie nie przerzedzającym się lasem, lecz już szlakiem nieco od wykrotów wolniejszym, wznieść się jeszcze o jakie ośmset metrów wyżej na połoniny Pietrosula.
Była godzina druga, liczyłem więc, że na jaką szóstą powinniśmy stanąć na miejscu, jeśli nic nadzwyczajnego nie zajdzie. Po krótkim więc, dobrze zasłużonym, odpoczynku ruszyliśmy naprzód z otuchą, a nawet i dumą, iż mimo ogromnego obciążenia, wcale nie łatwego terenu i nie najlepszej pogody, uda nam się przecie odrobić tak znaczny kawał drogi.
Minęła jednak jedna godzina wcale szybkiego marszu, a nic nie wskazywało na bliskość połonin. Puszcza o zupełnie niezmienionem obliczu patrzyła na nas spokojnie, gościnna, zawsze poważna, lecz surowa. Zwolna zaczął nami owładać jakiś niepokój, czy skończy się kiedy ta gmatwanina omszałych zboczy, niewielkich pagórków, cmentarnych dołów, wypełnionych po brzegi zwłokami drzew, wyschłych potoków i wiecznie wilgotnych jarów. Co chwila wskazywał któryś z nas na jaśniejszą nieco plamę, że tam już koniec boru, lecz to tylko znaczniejsza nierówność terenu łudziła nas swoim odmiennym wyglądem, a puszcza stawała się coraz bardziej zbita, coraz gęściej zabiegały nam drogę brodate jodły i świerki z całym tłumem młodzieży, jaka tylko była pod ręką.
Tak minęła druga, trzecia i czwarta godzina beznadziejnego marszu. Dnia wprawdzie było jeszcze wiele, ale tutaj już zaczął padać mrok wieczorny, tembardziej, że lekki deszcz, który nas wprawdzie nie dosięgał, lecz którego szum słyszeliśmy wyraźnie, wskazywał, że niebo znowu zasnuło się chmurami.
Czy nie zaśmiało wdzieramy się w te głębie, skoro się puszcza widocznie tak broni.
Począłem żałować, żem nie obrał krótszego marszu na połoninę Stina. Ale nie było czasu na żale. Tu trzeba wyjść z tego labiryntu, koniecznie wyjść! Poczynało już nam być duszno...
Szedłem przodem, cały we wzrok zmieniony, trzymając w jednej ręce busolę, a w drugiej mapę. Nie było już ni śpiewów, ni rozmów nawet, ni żartów. Nie odpoczywaliśmy nawet. Naprzód... naprzód... byle prędzej, byle dalej, zanim nas nie unieruchomi noc... A tu wciąż trzeba omijać przeszkody rzucane przed nami jakąś niewidzialną ręką, że kierunek po chodu stawał się czasem wręcz przeciwny do właściwego. Tu nagle dół jakiś wyrasta wilgotny, wysłany próchnicą i zarosły bezładnie splątanemi ziołami, tu wykrot zagrodził drogę, tam znowu wał ziemny oślizły i nagi.
Puszcza zaczęła się bronić na prawdę.
Nagle usłyszeliśmy najwyraźniej z daleka, bardzo z daleka, coś jakby ryk bydła. Nie spostrzegłem się nawet, jak ja i wszyscy zboczyliśmy czemprędzej w tym kierunku. Natrafiamy na głęboki jar, już na dnie ciemny zupełnie, a za nim las i las bez końca. Kręcimy się nad nim jakiś czas tu i tam, niewiem dlaczego. Nic już jednak nie przerwało ciszy.
Spostrzegłem, że idziemy w wyraźnych zygzakach już bez kierunku. Daję czemprędzej sygnał: „stać“. Poznałem co to jest... To była gorączka jak najszybszego wydobycia się z matni, wywołana już nie zniecierpliwieniem tylko, lecz świadomością mierzenia się z jakąś niewidzialną siłą, którą się czuło wokół.
Jeszcze chwila, a musielibyśmy stracić swój kierunek, zwłaszcza wobec coraz gęstszego mroku. Co zaś potem?
....A głos bydła?
Podobno tonącym żeglarzom ukazują się zdala piękne, zielone wyspy....
Puszcza broniła się zajadle.
Kazałem stanąć w tyralierkę tak, aby jeden widział drugiego jeszcze i w ten sposób niby olbrzymim promieniem zwolna i uważnie zataczać koło, aby odnaleźć zatracony w gorączce płaj. Wreszcie byliśmy znów na nim wszyscy.
Stanąłem na przodzie, nakazawszy surowo, by wszyscy szli razem, wciąż się wzajemnie doglądając i pod żadnym warunkiem nie zbaczali ni na krok nawet. Postanowiłem iść busolą tak długo, jak tylko długo będzie można, a potem czekać dnia w miejscu. Mrok już był taki, że co chwila potykaliśmy się o niedostrzeżone zapory.
Słychać było jak o czuby drzew siekł deszcz coraz bardziej, czasem gałęzie strzepywały z siebie jego nadmiar, czasem zaskrzypiał konar za silnie wiatrem trącony, czasem rozległ się trzask złamanego po drodze pręta.... Zresztą szliśmy w zupełnem milczeniu.
Zbocze stawało się coraz bardziej łagodne, wreszcie zaczęliśmy iść już po niemal płaskim terenie. Było znacznie jaśniej, a tu i ówdzie świeciły wyraźnie łysiny w lesie.
Może wreszcie wydostaniemy się z niego przed nocą. Wreszcie natrafiliśmy na jakąś wyraźną ścieżkę, z której postanowiłem już nie schodzić, tembardziej, że szła ona w kierunku naszego pochodu.
Nagle na niewielkiej, płaskiej łące leśnej ukazał się nam niespodziewanie szałas towarzystwa czarnohorskiego. Pędem pobiegliśmy tam wszyscy na wyścigi, wykrzykując po drodze radośnie, jak ludzie, którym udało się wymknąć z nastawionych sideł. Nocleg zaś, który się już w tak czarnych przedstawiał barwach, zamienił się na wspaniałą kwaterę, zabezpieczającą przed deszczem i zimnem. Gorączkowo więc, aby wykorzystać ostatek dnia, rzuciliśmy się wszyscy, nie czując żadnego niemal zmęczenia, do ścinania i łamania drzewa na opał, którego obfity zapas na całą noc gotów był już w pół godziny.
Niebawem wewnątrz szałasu, w kształcie wielkiego stożka, w samym jego środku zajaśniał przyjemny ogień, a dookoła poczęto przygotowywać legowiska ze suchej czytyny, przykrytej namiotami. Wszystko już było gotowe, kociołek stał na ogniu, a aby suma użycia była zupełną, wybrał się nasz inżynier „Belik“ wraz z intendantem na pobliską połoninę po mleko.
Ciemno już było zupełnie, gdy w otworze szałasu pojawili się z powrotem. Inżynier niósł na ramieniu duży skopiec mleka. Był oblepiony błotem po samą niemal szyję, bo wprawdzie przodem idący intendant badał wprzód przed nim drogę i ostrzegał przed każdym dołem lub kałużą, wywrócił się mimo wszystko niezliczoną ilość razy, lecz mleka nie puścił.
Przed godziną nie śmieliśmy ani marzyć o takim noclegu i tak wspaniałej wieczerzy. — Nadto oznajmiono nam, że mamy na jutro już zamówione w szałasach śniadanie z gorącego mleka w niesłychanej ilości.
Teraz dopiero zaczęliśmy odczuwać zmęczenie, zaraz więc po kolacyi ułożyli się wszyscy na spoczynek, dorzuciwszy do ognia nowe naręcza chrustu i grubych pni, aby tliły przez noc i wysuszyły ułożone dookoła najbardziej zmoczone części ubrania. Zasnęliśmy rychło w przekonaniu, że jutro to chyba spuchniemy wszyscy na połoninie z przejedzenia.
Rano nie gotowano śniadania, aby było miejsce na mleko, więc ruszyliśmy w drogę bardzo wcześnie, grubo przed wschodem słońca. Na połoninie przywitały nas u szałasów psy pasterskie, ogromnie rozumne i piękne stworzenia. Zaprzyjaźniły się też z nami rychło, widząc, że przychodzimy nie w nieprzyjacielskich zamiarach, lecz nie spoufalały się zanadto. — Szczególnie jeden kundys o białym, aż w niebieski ton wpadającym włosie, stojących szpiczastych uszach, mądrych, spokojnych oczach i z czarnym jak węgiel nosem, kręcił się ustawicznie między nami, gdyśmy pili mleko, przyglądał się uważnie każdemu i ostrożnie, delikatnie brał chleb z ręki, okazując wdzięczność za ten rzadko widziany przysmak bez śladów jednak uniżoności. Gdyśmy już odchodzili, odprowadził nas do ogrodzenia szałasów, nie narzucając się nikomu, lecz się krokiem dalej nie ruszył, mimo naszych nawoływań i perswazyi.
Gdyby się dało na język ludzki przełożyć mowę jego oczu, toby ona z pewnością tak wyglądała:
„Bądźcie zdrowi dobrzy ludzie, dobrzeście zrobili, żeście tu przyszli po swobodę; ja nie mogę z wami, bo muszę pilnować szałasów“.

Na szczycie Pietrosza.

Słońce wschodziło i dzień się zapowiadał pogodny, gdyśmy weszli w kocioł między Pietroszem, a Pietrosulem, skąd ruszyły się właśnie tam nocujące mgły, a tocząc się zwolna ku zachodnim szczerbom grani, odsłoniły zbocza, porosłe z rzadka kosówką i wyścielone do zbytku barwnem kwieciem.
Królował tu pełnik kulisty (Trollius europaeus) o żółtym soczystym kwiecie, podobnym do małej główki kapusty, a tam gdzie glebę przedzierał kamień, przytulony do niego, patrzał na świat rojnik górski (Sempervivum montanum) wtuliwszy pełny czerwony kwiat głęboko w kołnierz gęstych, krótkich, a mięsistych liści. Wyglądał, jakby mu było wiecznie zimno. Wyżej przybyły jeszcze do gromady rozmaitego rodzaju pięciorniki (Potentilla) jaskrom podobne i fioletowe o czerwonym środku, ziemi się silnie trzymające alpejskie goździki (Diantus alpinus). Pomiędzy tą całą barwną rzeszą, nadymał się główny władca tych połonin, ostrożeń kolczasty (Cirsium spinosissimum), szeroko się rozpierając poszarpanymi, ciernistymi liśćmi, które otaczały zahartowaną na wichry i zimno głowę, utworzoną ze sztywnych, jakby wysuszonych białych płatków.
Dwie godziny trwał pochód na szczyt Pietrosza. Lecz mimo pięknego widoku na całe pasmo Czarnohorskie i w dali rysujące się Alpy rodniańskie, trzeba było umykać czemprędzej, zimno bowiem było tak przenikliwe, że nie mogłem utrzymać w rękach fotograficznego aparatu.
Schodziliśmy, a raczej zbiegali wschodniem zboczem na siodło między Pietroszem a Howerlą, znowu wspaniałą, bajecznie kolorowaną łąką, przerywaną tu i ówdzie nagimi grzbietami wydobywających się na wierzch skał. Tutaj ponieśliśmy pierwszą, nie bardzo jednak bolesną stratę. Cesiek puszkarz w swej tabaczkowej zarzutce przepasanej pasem, w takich kangurowych susach staczał się na dół, że wielki blaszany czajnik do herbacianej esencyi, przytroczony z tyłu do jego plecaka, widząc to, szarpał się tak długo, aż uwolniony z uwięzi, zaczął to samo robić samodzielnie, ale też z takim zapałem, że zniknął nam wkrótce z oczu zupełnie.
Na dole było znów ciepło i słonecznie.
Ruszyliśmy więc dalej dopiero po dobrym odpoczynku i śniadaniu, nie spiesząc się wcale, bo i dzień był piękny i czasu mieliśmy dosyć, wygodną węgierską ścieżką turystyczną, będącą właśnie w robocie, ku Howerli, aby zachodnim jej zboczem wejść na szczyt. Przeszliśmy w ten sposób górną krawędzią Harmanieskiej połoniny aż do miejsca, gdzie Breskul wyseła najdalej ku grani język lasu. Następnie obszedłszy bulę, która się nam na drodze rozsiadła, weszliśmy na połoniny Howerli, wznoszące się najpierw zwolna, potem coraz ostrzej do góry.

Na grani Howerli.

Na szczycie nie zabawiliśmy długo, bo obóz postanowiłem rozbić na Breskulskiej połoninie przy niewielkiem jeziorku, którego sina tafla widną była z daleka, był więc jeszcze spory szmat drogi do zrobienia.
Była godzina piąta, gdyśmy stanęli na miejscu. Szybko rozbito namioty na miękkiej jak puch, bogato mchem przetykanej trawie i zabrano się do rąbania kosówek na opał, a nasz inżynier tymczasem wraz z dobraną pomocą, krzątał się koło jeziorka, aby umożliwić doń dostęp, z powodu silnie grzązkiego brzegu. Gdy wreszcie misternie ułożone kamienie utworzyły pewnego rodzaju molo, zaczerpnięta woda okazała się zimna i znakomita w smaku.
Tymczasem zaczął wiać silny wiatr z północy, a temperatura zaczęła ogromnie szybko spadać. — Świeża, mokra w dodatku kosówka, nie chciała się w żaden sposób palić, mimo ochronnego wału od strony wiatru. Mijała tak jedna godzina za drugą na daremnych usiłowaniach, noc tymczasem zapadła zupełna, a zimno stawało się wprost nie do zniesienia. Nie było innej rady, jak zabrać się po ciemku do kopania polowej kuchni w ziemi.
W tem przybiega do mnie od strony obozu kilku pełnych przerażenia, że jeden z naszych leży sztywny i bez czucia w namiocie i nie wiedzą co począć.
Nie mogłem odejść od ognia, który wreszcie począł tlić anemicznie, nie było też i tego potrzeba, bo cała rzecz stała się jasną od razu.
Namioty nasze nie były dostatecznie okopane, gdyż wieczór zapowiadał noc raczej ciepłą niż zimną, a raczej mroźną, jak się to później okazało. W oczekiwaniu ognia i ciepłej strawy, wszyscy byli w ustawicznym ruchu, pomagając w gromadzeniu i rąbaniu drzewa na noc i broniąc się w ten sposób przed zimnem, które wzmagało się z każdą chwilą. Namioty więc były prawie puste, bo wysiedzieć w nich było niepodobna.
Jeden jednakowoż z naszej gromady, którego cechowały dwie nieocenione na wycieczkach zalety, a mianowicie, że jadł z ogromnym apetytem wszystko, co podano, nie bacząc jak jest zgotowane, i zasypiał smacznie o każdej porze dnia, w każdej możliwej pozycyi, chciał wykorzystać wolne miejsce w namiocie, no i... zamarzł. Poleciłem więc, aby natychmiast wspólnemi siłami rozruszać go możliwie intenzywnie, naginając siłą na wszystkie strony.
Musiano to moje polecenie wykonywać ogromnie sumiennie, bo namiot już i tak wiatrem szarpany, począł drzeć cały niby w przedśmiertnych drgawkach, a niebawem doszedł mię na pół przytomny jeszcze głos niedoszłego nieboszczyka zwanego przez kolegów dla zalet swoich „frygierem“:
...Ojoj.... Jest już zupa?...
Odpowiedziały na to radosne głosy cucących go towarzyszy.
Do zupy tymczasem było jeszcze daleko.
Drobne języki słabo tlejącego ognia, trzeba było podtrzymywać i osłaniać przed zbyt silnymi podmuchami wiatru, a równocześnie kopać kuchnię polową, aby do niej przenieść choć tę odrobinę gotowego już żaru, jaką udało się utrzymać dotychczas. A tu tymczasem łopata natrafiała co chwila na ukryte pod skąpą warstwą próchnicy, ogromne głazy, które trzeba było wydzierać palcami, znieczulonymi zupełnie od zimna. Od rana nie mieliśmy w ustach nic ciepłego i było wątpliwem, czy wogóle dzisiaj będziemy jedli gotowaną strawę.
Poleciłem więc rozdać obficie chleb i cukier na razie.
O spaniu nie było oczywiście ani mowy. Namioty wprawdzie umocniono i opatrzono o tyle, o ile było to możliwem zrobić po nocy, ale zimny wiatr nie ustawał ani na chwilę i wciskał się wszędzie, bezlitosny, uparty, surowy. Chmury pokryły się przed nim szybko poza czarno rysujące się szczyty; na stalowem niebie tliły gwiazdy, jakby w pół przygaszone, a my napróżno starali się ukryć w namiotach, lub przyczaić za małemi wzniesieniami terenu. W mig odnachodził nas zimny wiatr wszędzie i mroził aż do znieczulenia.
Jedynie ruch tylko bronił nas przed nim jako tako, a przecież mieliśmy za sobą całodzienny marsz, a jutro czekał nas znów dzień pracowity.
Organizm domagał się odpoczynku, którego nie można mu było dać żadną miarą bez poważnego niebezpieczeństwa.
Co chwila biegł któryś w stronę ogniska, aby przecież zachwycić przynajmniej odrobinę ciepła, ale napróżno!...
Wprawdzie po przeniesieniu żaru do kuchni polowej, ogień palił się nieco lepiej, groził jednak wciąż zagaśnięciem, i trzeba było go podtrzymywać ustawicznem wkładaniem drobniuchno łamanych prętów kosówki. Zimno wzmagało się ustawicznie, a wprawdzie kociołek stał już nad ogniem, nie było mimo to wielkiej nadziei na ciepły posiłek.
Zdawało się, że chyba zima, dawno już z dołów wygnana, w swojej letniej włóczędze po górach przyszła tu z nami nocować w ten kocioł. Zwabiła ją, jak i nas rozległa kotlina, okolona łańcuchem gór, tak na uboczu leżąca, jakby zapomniana.
Nad ranem chłód z pewnością spotężnieje jeszcze, a tu nie było sposobu ni ucieczki przed nim ni ochrony. Do dnia było jeszcze daleko, tak ogromnie daleko, że słońce i jego ciepło, wydało nam się obecnie jakimś mitem nieprawdopodobnym, marzeniem, chyba zrodzonem w gorączce...
Wreszcie o godzinie 12 w nocy, ponad przeziębią połoniną, zwichrzonymi mroźnym podmuchem łatami kosodrzewia i przytulonymi do ziemi mgłami, zagrała trąbka sygnałowa na znak zwycięstwa.
Nie trzeba było powtarzać sygnału, zbiegli się wszyscy od razu.
Ogień palił się trochę lepiej, dzięki wałom ochronnym, wzniesionym z kosówki od strony wiatru, ale nie był w stanie rozgrzać zziębniętych. — Pełny kocioł gorącego rosołu zniknął w jednej chwili, nastawiono więc czemprędzej drugi, a tymczasem grzał się każdy jak mógł, by jak najdłużej zatrzymać zdobyte ciepło.
Jedni więc biegali dookoła namiotów, drudzy robili zawzięcie przysiady, inni wreszcie produkowali cały znany im repertuar ruchów gimnastyki szwedzkiej, lub mocowali się z takim zapałem, jakby chodziło o zdobycie mistrzowstwa Europy przynajmniej.
Wlokły się w ten sposób długie godziny nocy bez żadnej nadziei zmiany na lepsze. Cała energia wszystkich nas wytężyła się w jednym tylko kierunku, aby nie dać się i dotrwać do rana.
Po wypiciu drugiego kociołka gorącej zupy i herbaty, przecież niektórzy poczęli myśleć o spoczynku i schronili się pod namioty, nawołując resztę, aby ułożyć się możliwie blisko siebie i w ten sposób wzajemnie ogrzewać. Zostało jeszcze jakie dwie godziny nocy, więc może przecież uda się zachwycić choć trochę snu i wzmocnić na dzień następny.
A jeśli zamarzną wszyscy w namiotach?
Dwie godziny, myślałem, lub choćby i trzy, to za krótki czas, a wtedy wstanie już słońce i rozgrzeje nas przecież. Byliśmy syci i rozgrzani ciepłą strawą, więc przez jakiś przynajmniej czas byliśmy zabezpieczeni od zimna. Nadto zdawało się, że wiatr przycichł nieco i już nas nie smaga tak mroźnie; a może byliśmy wszyscy już znieczuleni tylko...
Mimo więc rozmaite argumenty za i przeciw, jakie mi się cisnęły do głowy, poszedłem i ja za przykładem towarzyszy i udałem się do namiotu wraz z innymi, osłoniwszy wprzód starannie, zawsze jeszcze anemiczne ognisko od strony wiatru i ułożywszy nad niem misternie, podsuszone już gałązki kosówki, aby rano tylko ogień rozdmuchać.
Postanowiłem jednak tylko wyciągnąć się sumiennie, ale nie zasnąć.
W kilka minut już niczem nie zmącona cisza zaległa nasz obóz. Wiatr rzeczywiście nie uderzał już z taką wściekłością w namioty. Widocznie dał za wygrane, widząc, że bynajmniej nie mamy zamiaru mu ulec. Miarowe i spokojne oddechy leżących obok, wskazywały, że chociaż sen będzie krótki, zawsze jednak pokrzepi znakomicie i da możność należytego odrobienia i dnia następnego. W namiocie było jeśli, nie ciepło, to przynajmniej znośnie zimno, a więcej nie było nam trzeba. — Chociaż więc głęboko postanowiłem czuwać, zasnąłem smacznie wraz z innymi.
Gdy się obudziłem z pewnem przerażeniem, że nie dotrzymałem przyrzeczenia, bielało już lekko na dworze. Wybiegłem więc czempredzej do ogniska, lecz nie byłem przy niem pierwszy, bo niektórych wygnało znów zimno z namiotów, więc podsycili ogień, który palił się teraz równo i wcale dobrze.
Dochodziła dopiero czwarta, gdyśmy byli już po śniadaniu i gotowi do drogi. — Pomimo jednak takiej nocy, jaką przebyliśmy właśnie, nie było widać na żadnym z nas ani wyczerpania, ani ubytku sił. Widocznie sen, chociaż krótki, był przecież dostatecznie głęboki, aby pokrzepić należycie i przywrócić ciału utraconą całodziennym marszem sprężystość.
Niebo nad nami było czyste, bez chmur, a nie oświetlone jeszcze słońcem, wisiało nad ziemią jakieś matowe i ciężkie.
Mgły obozowały nieco wyżej na zboczach Dancerza i teraz także gotowały się do drogi, a przeciągając leniwe swe cielska po wilgotnej od rosy trawie, zasłaniały ustawicznie jakąś część terenu. — Dlatego ciężko było z odnajdywaniem wolnych przejść w kosodrzewiu, które dzieliło nas od opuszczonej wczoraj grani; udało się nam jednak bez zbytniego kołowania i nawrotów, stanąć na niej dosyć szybko.
Właśnie była chwila wschodu.
Na świecie zrobiło się jasno, ale słońca nie było widać, bo zwarte masy mgły legły nieprzerwanym całunem nad ziemią, czyniąc wrażenie fal skłębionych i pogmatwanych, nad którymi tu i ówdzie sterczały samotne kopce wyższych szczytów. Z szarych stawały się różowe, o rozmaitych odcieniach, rzeźbiąc misternie najlżejsze swe sfałdowania, wreszcie poczęły oślepiać białością, a trącone równocześnie jakąś niewidzialną siłą, poczęły okazywać niepokój coraz większy, podnosząc się ku górze i zatapiając wszystko, co jeszcze było widoczne.
Nie wróżyło to bynajmniej na dzisiaj pogody, ale że słońce spierało się wciąż jeszcze uparcie o swoje prawa i przewaga po żadnej stronie nie była pewna, więc było na razie ciepło i sucho no i słaba nadzieja, że się chmury przecież rozejdą.
Tymczasem posuwaliśmy się raźno naprzód, a obszedłszy gruby kopiec Dancerza, znaleźliśmy się dosyć szybko pod wyniosłym i odosobnionym Turkułem. Stromo obcięta jego północna ściana, najeżona bogato sterczącymi z kamiennego miału guzami, odsłaniała siną taflę, leżącego tuż przy grani, Niesamowitego jeziora. Wiecznie spokojne, jakby zamarzłe jego lustro, okolone od wschodu skąpą kosówką, przytuliło się do kamiennych, stromych zboczy, jak ktoś, który po długiej, bardzo długiej wędrówce znalazł silnie sterany spokojny wreszcie kąt. Jakby zapomniane więc, drzemało sobie w górach, omijane nawet przez wichry.

Mgły idą...

Minęliśmy je idąc granią, chociaż wabiła nas ta cicha, senna kotlina.
Od miejsca, gdzie od głównego trzonu odbiega ku północy silnie skaliste ramię Szpyci, trzeba było zmienić kierunek pochodu, by idąc na południe dojść do potężnego węzła Tomnateka. Pogoda poczęła się psuć coraz bardziej, a ciężkie zwały deszczowych chmur podnosiły się coraz wyżej. Jedyny w swoim rodzaju w tych stronach morenowy kocioł Gadżyny, którego północne obramienie tworzą ostatnie żebra Szpyci, był zawalony mgłami po brzegi. Te wylewały się z niego co chwila, spływając zwolna pod ściany Tomnateka, a zatrzymane przez nie wracały napowrót, gniewne jakieś i niespokojne; wówczas robiło się jaśniej na świecie, ale na chwilę tylko, bo kocioł nie mogąc pomieścić nadmiaru mgły i ciężkich chmur, wyrzucał je z siebie w takiej ilości, że wypełniły wnet nimi wszystkie szczeliny i jary, które wydawały się dna pozbawione. Wiatr, który był ucichł od rana, począł się zrywać znowu, a myszkując po rozpadlinach, wywlekał z nich gwałtem ciemno szare masy, pędził przed sobą coraz wyżej i wyżej, aż rozpiął po niebie jednostajną, brudną zasłonę.
Szliśmy wciąż granią, więc było tu jeszcze jako tako widno.
Ponieważ śniadanie było dziś dosyć wcześnie, zatrzymałem drużynę po minięciu odgałęzienia ku Szpyciom na krótki odpoczynek i posiłek. Stromą ścianę grani lizały już mgły coraz natarczywiej, to wysełając ostrożnie długie macki niby polip sturamienny do samej niemal krawędzi, to sadowiąc się wygodnie na sterczących ostrych żebrach zbocza, to cofając na chwilę, by znów silniej zaatakować, strącić towarzysza z zajętej przez niego pozycyi i objąć w posiadanie coraz to większą ilość skalnych złomów.
A z kotła Gadżyny, niby z jakiejś kuźni olbrzyma, napływały wciąż bez końca nowe, niewyczerpane masy gęstych, brudnych oparów.
Spoczynek był krótki, bo trzeba było zyskać na czasie i uciekać przed mgłą, zanim nami nie owładnie zupełnie.
Ale już było za późno.
Przez krawędź grani przelewały się już białe masy, spływając zwolna po łagodnem przeciwległem zboczu. Postaci nieco dalej idących rysowały się już tylko jako czarne sylwety na białem tle, szliśmy więc dalej zbitą gromadą, nie widząc już nic zgoła, zdani jedynie na wyczuwanie za pomocą nóg wszelkich szczegółów terenu. — Posuwaliśmy się jednak wciąż naprzód zwolna i ogromnie ostrożnie, bo mapa wskazywała od wschodu prawie prostopadłe zbocze.
Nagle zawidniała przed nami jakaś wielka, czarna plama, która mimo wzmagającego się wichru stała nieruchoma, potężniejąc wciąż w oczach. — Idziemy jeszcze chwilę, wtem silniejszy powiew odegnał na mgnienie mgły, a przed nami niby widmo złowrogie zamajaczyły czarne kontury Gutin Tomnateka.
Źle idziemy... stanąć... zawołałem.
Minęliśmy o jakie pięćset metrów załamanie ku wschodowi głównej grani i weszliśmy na boczne jej odgałęzienie. Trzeba było wracać.
Wtem wzięły się za bary wichry i mgły, zakotłowało wszystko wokół, a ziemia i niebo zlały się w jedną bezbrzeżną białą przestrzeń. Zdala szedł ku nam jakiś szum i świst ostry, aż dopadł nas zdyszany i gniewny i poczęły nas smagać bezlitośnie wielkie jak ziarno grochu grudki lodu. Dosięgła nas chmura gradowa i mściła się za planowaną przed nią ucieczkę.
— Ani kroku dalej! Musimy tu czekać, aż minie to piekło...
Stanęliśmy więc zbitą gromadką jeden blisko drugiego, aby tem pewniej stawić opór rozpętanym żywiołom, a tymczasem dzika orgia wzmagała się z każdą chwilą.
Wszystko wokół było w jakimś namiętnym, obłąkanym tańcu; wiatr to chichotał spazmatycznie, to wył całą gamą tonów, to przyczajał się na chwilę, to znów z dziką furyą rzucał nam w twarz całe masy lodowych grudek, które raniły do krwi. Nie było już nic zgoła widać. Mimowoli zamykały się oczy i prężyły mięśnie, gdy burza rozpędziwszy się gdzieś zdaleka, biegła po grani szalona, nie wstrzymana niczem, wśród świstu gradu i potępieńczego wycia, by zmiażdżyć nas i rozbić swą lodową piersią. Zawiedziona zaś w swych rachubach sapała potem chwilę, gniewne wydając pomruki, lecz rychło wracała znowu jeszcze bardziej zawzięta i do nieprzytomności szalona. Potem krążyła dookoła, raz dalej to znów bliżej, pędząc przed sobą coraz to nowe masy napotkanych po drodze mgieł i oparów, które nie mogąc nadążyć, potrącały się wzajemnie, przewracały i kłębiły bezładnie.
Czasem zarysowała się przed nami na mgnienie oka ostra krawędź grani, czasem mgły się nagle rozdarły, jakby miejsce czyniąc nowym zastępom wichrów, pędzącym ku nam wśród łajań wzajemnych i popędzań, a wówczas odsłaniał się widok jakiś fantastyczny i dziwny. Widziane z rana szczyty stały nie na swych miejscach. Kwieciste połoniny odbiegły gdzieś w dal nieskończoną, a bliższe wzniesienia przedzierały się przez mgły, zastygłe w ruchu na chwilę, pędząc gdzieś przed siebie na oślep z szaloną chyżością.
Potem znów zwarło się wszystko, znów w chaotycznym nieładzie przewracały się mgły i tarzały, gniecione wichrem, który wśród spazmatycznych łkań, chichotu i wycia, wciąż miotał niewyczerpanemi masami gradu.
Jak długo to wszystko trwało — nie wiem — gdyż w takich chwilach zupełnie nie ma czasu.
Ale przecież zaczęły zwolna słabnąć podmuchy wichru, który wyczerpany walką, zrywał się wprawdzie jeszcze niekiedy, lecz już nie taki namiętny i nie taki pewny siebie jak pierwej. Grad zmienił się w deszcz drobny, lecz gęsty, a mgły rozrzedzały się zwolna i coraz częściej odsłaniała się jakaś przynajmniej część grani, zakrytej przed chwilą zupełnie.
Zabraliśmy się wówczas do odwrotu, aby znowu wejść na nasz szlak właściwy, t. j. na główny trzon grani.
Łatwiej to było jednak postanowić, niż wykonać.
Pochód musiał odbywać się ogromnie wolno, wśród ustawicznych wyczekiwań, kiedy droga stawała się przynajmniej na kilka metrów widoczną. Wówczas podbiegaliśmy szybko naprzód, aby znów czekać na chwilę sposobną. Wszyscy pracowali ogromnie intenzywnie i wprost z chłopskim uporem, aby wyjść z matni. Nikt już nie prowadził gromady, lecz każdy wiódł siebie i wszystkich. Wspólnymi siłami chwytaliśmy w lot odsłaniające się tu i ówdzie na mgnienie oka szczegóły, aby w ten sposób złożona całość, dała jakąś możliwą oryentacyę.
Na głównej grani było już nieco lepiej.
Kierunek pochodu ustalił się już na dłuższy przeciąg czasu, ale ostrożność musiała być zdwojoną, gdyż od wschodu było zbocze grani stale strome, a miejscami przechodziło wprost w prostopadłe ściany. Wszystko to jednak stawało się widocznem tylko od czasu do czasu i to na krótką chwilę, gdy w mgłach robiła się przerwa. Postanowiłem więc dla bezpieczeństwa postępować o kilka metrów niżej, zboczem zachodniem, co narażało znów na konieczność obchodzenia biegnących w dół od grani wgłębień, które wyścielone zazwyczaj brudnym śniegiem, tem trudniej dawały się spostrzegać w mgle. Zazwyczaj zjawiały się one nagle w chwili, gdyśmy już stawali na samej krawędzi jaru. Często jednakowoż narażały nas na dotkliwą stratę czasu złudzenia wzrokowe tylko, wywołane niemożnością należytej oceny odległości. Wówczas jakiś dostrzeżony szczegół, który był od nas oddalony o kilka metrów czasem niemal równego terenu, a oddzielony tylko językiem śniegu, ocenialiśmy zgodnie, jako leżący gdzieś daleko i głęboko przed nami.
Szukaliśmy wówczas z trudem i mozołem przejść na te widne przed nami szmaty połonin, rozciągające się ponętnie gdzieś na dnie bezdennych jarów, bronionych stromo zbiegającemi ścianami, po których walały się leniwie mgły. Kręciliśmy się więc tu i tam na przestrzeni często kilku metrów zaledwo, szukając możliwego zejścia, a tymczasem wystarczało zrobić kilka kroków po łacie śniegu, z którego wysterczały złomy kamieni, aby stanąć na tej zapraszającej nas łące.
I to nas męczyło najwięcej.
Idąc tak niemal pociemku, wśród ustawicznego napięcia nerwów, smagani wiatrem, bici naprzemian raz gradem, to znowu deszczem, dobiliśmy wreszcie około godziny drugiej popołudniu pod szczyt Munczela, poza którym rozpierał się już poważny Pop-Iwan.
Mgły poczęły znów gęstnieć i znów zagrodziły nam drogę, przytem drobny dotychczas deszcz, począł się wzmagać gwałtownie.
Staliśmy nad językiem śniegu biegnącym gdzieś w dół od grani, a za nim nie było widać nic zgoła. Uczyniliśmy naradę wojenną, czy przebijać się dalej przez niekończące się, zda się, zapory, czy dać na dziś za wygrane, zejść w dół w lasy i tam jako tako zabezpieczeni, pod ochroną stuletnich świerków i jodeł, rozbić nocny obóz. Zdania były podzielone. Bardziej uparci chcieli się drzeć naprzód mimo wszystko, zdobywać dalej z trudem niezmiernym każdy metr ziemi, byle tylko postawić na swojem i niczem nie dać się spędzić z obranego szlaku.
Rozwaga jednakowoż kazała pamiętać o tem, że mieliśmy noc ciężką i nie można się tak puszczać na oślep, nie wiedząc co nas jeszcze czeka w dalszym ciągu pochodu.
Zadecydowałem więc, że dalej posuwać się nie będziemy już dzisiaj, lecz zejdziemy w dół w poszukiwaniu za możliwem obozowiskiem. — Okolice zresztą Popa-Iwana nie są już tak bezludne, więc może gdzie uda się natrafić na szałasy.
Gdy tak stoimy przemoczeni do nitki, czekając na sposobną chwilę do zejścia południowym stokiem w niezmierzone lasy, ciągnące się jedną, nieprzerwaną płachtą aż do potoku Ruszkova dopływu rzeki Vissó, gdy niespodziany podmuch wiatru cofnął nieco mgły ku wschodowi i otworzył nam widok na drugą stronę śniegowego pola, które nas właśnie zatrzymało w pochodzie.
— Owce!... owce!... zawołaliśmy wszyscy prawie równocześnie; zatem i szałasy muszą być w pobliżu.
Ukryta dotychczas w nieprzebitej mgle, ukazała nam się rozległa, piękna połonina, rozciągająca się jakie sto metrów niżej naszego stanowiska. Odganiane wiatrem lekkie, na pół przeźroczyste opary, to napływały, to cofały się znowu, przebiegając w rozmaitych kierunkach po bujnej trawie, na której widzieliśmy zupełnie dokładnie wielkie stado owiec, jak pasło się spokojnie, jakby po górach nie chodziły teraz grad i ulewa. Dziwiła nas tylko mała ich ruchliwość, ale że widne były w znacznem zmniejszeniu wskutek odległości, więc i ich ruchy musiały uchodzić naszej uwadze tembardziej, że przesycone mgłą powietrze, nie było zupełnie przeźroczyste.
Gorączkowo więc poczęliśmy się oglądać za możliwem zejściem w dół po zboczu wysłanem śniegiem i głazami.
Wtem wiatr znów wzmógł się na chwilę, na dole poczęły mgły zbiegać się i cofać niby w panicznym strachu i łąka oczyściła się na chwilę zupełnie.
Popatrzyliśmy na siebie jak ludzie, przebudzeni ze snu. Ta piękna, zapraszająca nas łąka, rozciągająca się gdzieś w dole, leżała tuż przed nami, niemal na jednym poziomie, poza kilka metrów zaledwie szerokim językiem śniegu, a spokojnie pasące się liczne stado owiec, to nasz dobry znajomy z połonin Pietrosza; pełnik kulisty...
Już i najbardziej zapalczywym odbiegła ochota dalszego pochodu. Nie zmogła nas burza, nie spędziły w dół całe masy sypanego w nas gradu, ni wichry, które bez przeszkody goniły po grani, ni mgły, które nas oślepiały od tylu godzin przez przerwy, ni zimno, ni deszcz... ale teraz poczynało się z nami dziać coś, co przerażało na prawdę.
Różnica między rzeczywistością, a złudzeniem zacierała się nam coraz bardziej i coraz uporczywiej, a wszystko cośmy widzieli, poczęliśmy już oceniać w jednakowy sposób, niezmiernie obojętnie, jako zbiór gorączkowych widziadeł.
Pierwej bawiły nas te złudzenia, wywołane ogromną ruchliwością mgieł, potem przeszkadzały już swą natarczywością, wreszcie poczęły męczyć i nużyć niewypowiedzianie, aż w końcu nadszedł czas gdy w ustawicznem napięciu trzymane nerwy, odmówiły posłuszeństwa. I mogłaby teraz grań z nami pędzić jak szaleniec w paroksyźmie napadu przez opary i skłębione mgły, mogły kwieciste połoniny wabić nas swym wielobarwnym uśmiechem, mogło w namiętnym tańcu wirować wszystko wokół, aż do utraty sił, myśmy się stali widzami tylko.
I staliśmy tak w zupełnem milczeniu na brzegu śniegowego pola, niby bezradni i niezdecydowani, ale ostatki znikającej woli, od czasu jeszcze do czasu przerywały rozsądkiem, owładające nami znieczulenie na wszystko.
W tem poczęliśmy wszyscy równocześnie zstępować w dół lekko nachylonem zboczem. Nikt nie dał rozkazu, nikt nie wskazał kierunku, tylko przeganiające się mgły, odsłoniły przed nami ogromnie rozległy widok ku południowi, gdzie daleko na skraju lasów widniał samotny szałas pasterski. Widzieliśmy dokładnie dym, ogrodzenie, biegnące dookoła liczne, przez owce wydeptane, ścieżki...
...Może to także złudzenie wabi nas podstępnie niewiedzieć dokąd?
Obraz jednak nie znikał, owszem stawał się coraz wyraźniejszym i jaśniejszym w miarę zbliżania się doń. Wróciła nam dawna energia, nawet i humor i poczęliśmy niemal na wyścigi zbiegać ku dołowi, zwłaszcza, że już i szczekanie psów pasterskich dochodziło do naszych uszu.
Zbocze zrazu łagodne stawało się coraz bardziej strome, wreszcie zbiegało ostro nachyloną łąką, porosłą z rzadka kosówką, do niewielkiego potoku. Byliśmy tak przemoczeni, że żaden z nas nie odróżniał, czy idzie trawą, czy wzdłuż ściekających w dół strumieni. Przebiegliśmy więc stosunkowo dosyć szybko całą przestrzeń i niebawem stanęliśmy przed rzeczywistym już, lecz bardzo ubogim pasterskim szałasem.
Przywitały nas, jak zwykle, najpierw psy pasterskie, a potem stary owczarz.
Porozumienie się z nim jednak było dosyć ciężkie, gdyż na wszystkie nasze pytania miał jedną tylko stale odpowiedź: „Numa rumuneszti“.
Zresztą i tak nie mieliśmy tu co robić. Szałas był bowiem tak mały, że zaledwo zdołał pomieścić jednego człowieka, a nas było czternastu; wprawdzie nęciły nas ogromne kręgi świeżego sera w stojącej obok skrytce, ale owczarz nie chciał nic sprzedać, tłómacząc się nieobecnością gospodarza. Z rozmowy jednak jego prowadzonej w sposób bardzo ożywiony, tyle przynajmniej zdołaliśmy zrozumieć, że na przeciwległem zboczu jest także owczarz, którego szałasy są znacznie obszerniejsze.
Poczęliśmy się więc znów piąć w górę tym razem ku zachodowi, wcale wygodnym płajem, przez stary las szpilkowy.
Na świecie robiło się coraz jaśniej, wreszcie oblały nas całe masy silnie czerwonego światła, z którego wnet wzięły tysiące barw i blasków, uczepione szpilek jedliny i traw krople deszczu i obficie z gór spływające potoki. Uczyniło się nam przyjemnie ciepło, a ciężkie chmury, nie schodząc w dno jaru, obsiadły tłumnie górne jego zbocza i tam grzały się do słońca.
Po półgodzinnym zaledwie marszu, wyszliśmy z lasu na niewielką połoninę, gdzie rzeczywiście spotkaliśmy młodego owczarza, który jakby na nas już czekał, lecz nigdzie nie było widać pilnowanych przez niego stad, chociaż trawa była bujna i niezmiernie soczysta.
Od biedy można było rozbić namioty tutaj przy połoninie w lesie, gdzie było nawet względnie sucho, lecz owczarz, również „numa rumuneszti“, wskazywał nam wciąż jeden i ten sam kierunek, aż wreszcie wyrozumieliśmy, że tam jest niedaleko wielki zamykany szałas, „cassa“, jak się wyrażał. Sam ofiarował się nam na przewodnika, a stanąwszy na czele drużyny, począł biec naprzód.
Minął w ten sposób łąkę, potem zboczył w las, potem znów wyszedł na niewielką polanę i pokazał nam niedaleko w dole obszerną, samotną chatę, rozgorzałą w czerwonych blaskach nisko już stojącego słońca.
Oczywiście, że ujrzawszy ją, nie zważaliśmy już ani na krzaki, ani spotykane potoki, ani na nierówność terenu, byle tylko stanąć przy niej jak najprędzej. Chata była niezamieszkałą, zupełnie nową jakby kilka minut temu odeszli od niej cieśle; zamknięte drzwi otworzyliśmy od wewnątrz, dostawszy się tam szparą między ścianą a okapem. Dwie obszerne izby były czysto wymiecione, jakby już czekały na przybycie niespodziewanych gości.
Wszystkiego mogliśmy się spodziewać, ale coś podobnego przechodziło najbujniejszą nawet fantazyę. Ta chata, tak rzucona w górach, bez gospodarza, tak daleko od wszelkich ludzkich osad, wydała nam się pałacem z bajki.
Albo prześladuje nas szczęście, szalone jakieś szczęście, albo ten stary owczarz tam w dole, ten drugi zupełnie bez stada, który jakby nas oczekiwał w umówionem miejscu, ta chata taka dostatnia i gościnna, to dziwnie czerwone słońce, które mimo chmur towarzyszyło nam w ostatku drogi, wszystko to są tylko gorączkowe złudzenia wyczerpanego organizmu, podczas gdy wciąż jeszcze stoimy tam na grani, bici gradem, szarpani wichurą, oślepiani mgłą....
Na każdy sposób zapisałem dnia tego w podróżnym mym notatniku straszne dla nas słowa: „Nie wiem dokładnie gdzie jestem“.
I z pewnego rodzaju obawą, aby to wszystko nie zniknęło nagle jak senne marzenie, zaczęliśmy się rozglądać po przygodnej naszej siedzibie. — Co chwila przybiegał któryś z jakiemś nowem odkryciem; ten znalazł gotowe suche drzewo na opał, ów dwa obszerne tapczany w drugiej izbie, wysłane obficie suchą czetyną, tamten znów stryszek jakby przygotowany na nasze worki, lub gotowe widełki do zawieszenia kociołka nad ogniem. Przez dobrą chwilę nie robiliśmy żadnych przygotowań na noc, tylko chodzili wciąż z kąta w kąt, jakby nie wierząc jeszcze, że znajdujemy się pod dachem w wygodnej czystej chacie, dookoła której szemrze odwieczny bór wieczorne pacierze, a słońce nie skąpi mu wciąż swych czerwonych ostatnich blasków.
Zupełnie jak w bajce...
Z mapami i busolą, chcąc się przecież zoryentować gdzie jestem, obchodziłem chatę wokoło, w coraz to większym promieniu, starając się znaleść jakiś ślad bytności człowieka lub zwierzęcia. Lecz chata była jakby z ziemi wyrosła. Deski, których spory stos stał złożony opodal, jak i belki do budowy, były widocznie cięte ręcznie na miejscu. Żadnych nigdzie odcisków na miękkiej glebie, żadnych znaków, skąd przyszli i dokąd odeszli budowniczy tej chaty.
Zupełnie jak w bajce...
Dookoła było w odległości kilkunastu kroków wyraźne ogrodzenie z czetyny i młodych, nie obrobionych świerków, zwalonych niedbale na ziemię. Przed chatą był niewielki placyk, uzyskany przez scięcie drzew do budowy, a od niego wiodła wyraźna, wygodna ścieżka poza ogrodzenie do pięknego wodospadu czystej doskonałej wody, lecz tam się też kończyła.
Zupełnie jak w bajce...
Notowałem skrzętnie kierunek spadu dostrzeżonych potoków, deszczowych scieków, nachylenia terenu, a kiedy zapadający zmrok i nowy deszcz zagnał mię napowrót do chaty, miałem, jeżeli nie pewność, to wielkie prawdopodobieństwo, że jeżeli to wszystko jak sen nie zniknie, to znajdujemy się w północnej kończynie puszczy, oddzielającej połoninę Lemską od połoniny Balzatul.
Ale chata stała na swojem miejscu tak, jak ją opuściłem, tylko stos desek był nieco mniejszy. — Zaczęto się bowiem krzątać około przygotowania noclegu, a że dwa tapczany na czternastu wystarczyć nie mogły, oparto o nie pomost z desek, na całą szerokość izby. Prócz tego uzupełniono podłogę stryszka, więc przybyło niejako drugie piątro w naszym leśnym hotelu. Parter t. j. podłoga, a raczej klepisko, pozostał niezamieszkały. W pierwszej izbie palił się już suty ogień, a nad nim wisiały na skautowych kijach rozmaite części garderoby, tak przemoczone jakby ich właściciele przyszli tutaj nie górami, lecz nurkiem przepłynęli wodą. Dookoła zaś stały zwartym szeregiem „nieprzemakalne buty, z których przedtem wodę wylano sumiennie.
Było przyjemnie ciepło i ogromnie głośno.
Każdy chciał przekrzyczeć drugiego w opowiadaniu swych spostrzeżeń i wrażeń dnia tak obfitego w wypadki; nawet kucharze zapomnieli o swojej czynności i zadowolili się przyniesieniem z wodospadu wody, której dwa kociołki stały spokojnie pod ścianą. Przezorniejsi zajęci byli łataniem i naprawianiem ubrania, które ucierpiało wiele podczas darcia się na oślep przez gęste krzaki ku spostrzeżonej chacie.
Szczególnie jeden z naszej gromady, tak zwany „ryskalida“, zawdzięczający swe nazwisko olbrzymiemu kosturowi, zgiętemu u góry w kształt pastorału, który mu zastępował kij skautowy, spalony w ogniu podczas zdejmowania zeń kociołków, miał ze swojem ubraniem stale ogromnie wiele kłopotu. Łatał je na każdem postoju zrazu własnymi zapasowymi szmatami, potem zapożyczał się u kolegów, a gdy mu kredyt tam został zamknięty, wycinał kawałek materyi z jednego miejsca ubrania, aby ją wszyć w drugie, bardziej widoczne, lub wymagające naglejszej pomocy. To też spodnie jego przedstawiały, pod koniec wycieczki, raczej widok jakiejś nieregularnej szachownicy, a na każdy sposób nie miały nic wspólnego z ubraniem ludzi środkowej Europy. A i teraz uzupełniał jakąś część garderoby zaimprowizowaną łatą z przemoczonej i zdartej pończochy.
— Gdzie jesteśmy, zawołano zewsząd, gdy się zjawiłem w drzwiach chaty.
Ponieważ jednak nie byłem zupełnie pewny oznaczonego punktu, odłożyłem sprawdzenie go na dzień następny w ten sposób, że postanowiłem, aby jeszcze kilku z nas zupełnie od siebie niezależnie go zbadało, a potem wspólnie przecież jakoś dojdziemy do prawdy i będzie można wytyczyć pochód na dzień następny.
— Nie wiem, odpowiedziałem, jesteśmy na każdy sposób panami tego pałacu na tak długo, jak tylko będziemy chcieli.
Na dworze sciemniało się szybko i niebawem zapadła noc cicha, przerywana tylko monotonnym pluskiem deszczu i szumem bezbrzeżnej puszczy. — Było nam tutaj tak dobrze i swobodnie, zwłaszcza po przebytych niedawno zapasach, że poczęliśmy snuć daleko idące projekty dłuższego postoju. Zrobiony jednak przegląd żywności, która mogła nam starczyć na dwa dni jeszcze najwyżej, kazał nam myśleć raczej o możliwie szybkiem dobiciu do miejsc zamieszkałych dla uzupełnienia naszych prowiantów, niż o pozostaniu tutaj.
Szczególnie zapas cukru był na wyczerpaniu, więc zadysponowałem, aby dziś do kolacyi i na przyszłość wydzielano każdemu po dwie tylko kostki. Samej herbaty mogli pić do woli, mieliśmy bowiem dostateczny jej zapas, ale do osłodzenia musiała wystarczyć wydzielona racya.
Na czarne godziny zostawiłem kilka paczek bulionu. Głód więc nam na razie nie groził, zwłaszcza że Cesiek puszkarz zapewniał kolegów, że sprawność Mausera jest tak znaną u płowych mieszkańców lasu, że żaden z nich nawet nie próbuje ucieczki wobec niezawodnej broni. Cały jednak sekret polega na tem, — aby się zwierz dobrze do strzału ustawił w czem niestety niektórym brak jeszcze dostatecznej wprawy.
Spać poszliśmy dosyć wcześnie, zaraz po kolacyi i mimo twardego dosyć posłania, bo z desek niczem nie wyścielonych, zmógł nas rychło sen pokrzepiający i twardy. Rano obudziła nas zimna, beznadziejna szaruga, że niepodobieństwem było rzucać lekkomyślnie ciepły kąt i dach nad głową. Mimo to rozpoczęliśmy zaraz po śniadaniu badania terenowe, które ogromnie utrudniało samo położenie naszego schroniska w gęstym lesie, skąd bardzo skąpy i to w jednym kierunku tylko roztaczał się widok.
Tak zeszedł nam czas do godziny dziesiątej rano, a gdy już wszyscy biorący udział w oryentacyi wrócili na kwaterę, uczyniłem walną naradę, której wynikiem było ustalenie punktu naszego obecnego postoju. Obozowaliśmy rzeczywiście w północnych kończynach Lemskiej puszczy.
Zaczęło się robić na świecie trochę możliwiej, deszcz nie siekł już tak zapamiętale, a nawet zdawało się, że tu i ówdzie niebo się nieco wyjaśnia. Postanowiliśmy więc ruszyć w pochód, kierując się ku południowemu wschodowi, aby nie zapuszczając się zbyt głęboko w bory, ani nie wychodząc na otwarte połoniny, dostać się przed wieczorem jak najbliżej Popa-Iwana, a może aż nad jezioro Szybeny.
Ostatni sygnał do wymarszu, jeszcze jedno spojrzenie na leśny nasz pałac i w długi łańcuch rozwinięta karawana, minąwszy ogrodzenie chaty, poczęła się wspinać stromą ścieżką do wodospadu. Niebawem weszliśmy w gęste wysokie trawy, które co chwila przecinał ukryty w nich potok, lub ściek deszczowy.
Podsuszone nieco nasze buty i ubrania, poczęły znów namakać, a ponieważ deszcz ustał prawie zupełnie, mieliśmy wrażenie brodzenia w wodzie.
Po krótkim dosyć pochodzie ukazała się niewielka płaska łąka, która stanowiła północne zakończenie połoniny Balzatul. Należało teraz uczynić silnie ku południowi, wygięty łuk, aby obejść znaczne wgłębienie terenu, gdzie posiadają źródliska potoki, zasilające klauzurę Balzatul. Zupełnie niespodzianie natrafiliśmy tu na bardzo ubogi szałas pasterski, więc i na nadprogramowy posiłek.
Dalsza droga prowadziła już widocznym, wcale wygodnym płajem.
Dochodziła godzina czwarta, gdyśmy poczęli wchodzić dosyć ostro pod górę na rozciągającą się przed nami niską przełęcz, skąd się powinien już był ukazać Pop-Iwan w całym swym majestacie. — Tymczasem już nas zwietrzyły psy pasterskie, które zwiastowały ludzką siedzibę i przy ich koncercie weszliśmy do dosyć obszernego szałasu, zajętego przez pasterza-rusina.
Ponieważ od wymarszu były tylko same krótkie postoje, zatrzymaliśmy się tutaj nieco dłużej, tem bardziej, że udało nam się kupić nieco sera i mleka, a nadto woreczek kukurydzianki, która wydała nam się prawdziwym skarbem, wobec zupełnie już niemal pustej naszej podróżnej spiżarni.
Z dotarcia dzisiaj do jeziora Szybeny trzeba było zrezygnować zupełnie, a chociaż dopiero pięć godzin byliśmy w pochodzie, niedaleko jednak znajdujące się schronisko towarzystwa Czarnohorskiego zapraszało nas na nocleg pod Popem-Iwanem.
Na niewielkiej polanie, przypierającej do lasu, osłoniętej ze wszystkich stron dosyć wysokimi garbami terenu, stała wielka stożkowa altana, w której było dosyć miejsca dla nas, naszych worków i ogniska. Gotowy już stos łupanych dużych polan stał porządnie ułożony na środku, więc z ogniem nie było kłopotu, ani wielkiego zachodu.
Wkrótce więc buchnął wesoły płomień, że można było upiec i wołu, a w schronisku zrobiło się nie tylko ciepło, ale wprost gorąco. Należało nam się to od czterdziestu kilku godzin, gdyż nawet w tajemniczej chacie pod Munczelem było w nocy porządnie zimno, szczególnie nocującym na pierwszym piątrze, z powodu licznych szpar między belkami, niepozatykanych mchem jeszcze. Pod ścianą schroniska było sporo suchej czetyny, więc i materace na noc były gotowe. Wystarczyło nakryć je tylko namiotami.
Deszcz ustał zupełnie nad wieczorem, a spracowane chmury poczynały się zwolna rozchodzić. — Były ciemno fioletowe, nieregularnie poszarpane, mało się różniące od tła lasów, które nieprzerwaną zwartą ławą obsiadły stoki Popa Iwana. Sam szczyt, na którym tylko tu i ówdzie widniały ciemne jego łaty, rozparł się szeroko i wygodnie wśród niższej braci i nieprzebytej puszczy.
Program dalszego pochodu uległ nieznacznej zmianie wobec obawy braku żywności, gdyż postanowiłem zostawić z boku jezioro Szybeny, a wyszedłszy możliwie wcześnie, dobić koniecznie na wieczór do Ruszpolyany, wielkiej wsi węgierskiej nad potokiem Ruszkova, dopływem rzeki Vissó. — Czekał nas więc jutro marsz opętany, około pięćdziesięciokilometrowy, terenem górskim, przy niewiedzieć jeszcze jakiej pogodzie.
Podano więc bardzo wcześnie wieczerzę, która składała się z dwóch kociołków zdobytej w szałasach kuleszy i całego morza herbaty, do wydzielonej skromnej racyi cukru. Otaczająca nas puszcza jeszcze nie zapadła w noc zupełną, gdy zmógł nas wszystkich sen dobrze zapracowany.
Ranek wstał chłodny, nawet wprost zimny, ale zato zapowiadał się dzień pogodny. Na śniadanie zjedliśmy do bulionu ostatek chleba, a na drogę musiał wystarczyć kociołek na twardo ugotowanej kuleszy. — Miał ją nieść Staszek hucuł, który też z tego powodu stał się dziś „najdroższą“ w drużynie osobą, godną powszechnej opieki i pomocy. — Okazała się też ona konieczną jeszcze przed wyruszeniem w drogę, gdy wspólnymi nawet siłami nie był wstanie wciągnąć na nogi butów, które wysmarowane z wieczora łojem i przystawione za blisko do ognia, uwędziły się tak dokładnie, że twardością nie ustępowały skale. Ubrał więc swoje historyczne postoły z Körösmezö, z którymi nie rozłączał się odtąd, do końca niemal wycieczki.
Dochodziła godzina czwarta, gdyśmy ruszyli w pochód w przypadkowem towarzystwie hucuła leśnika, który obchodząc swój rewir, szedł część swej drogi w tym samym co i my kierunku.
Szliśmy zrazu prawie na czyste południe wzdłuż granicy węgierskiej przepyszną połoniną, gdzie dały sobie schadzkę bławaty najrozmaitszego rodzaju: Więc bławat górski (Centaurea montana) o zwichrzonych długich niebieskich płatkach i czerwonym środku, więc jego brat rodzony o purpurowym kwiecie (Centaurea plumosa); więc bławat frygijski (Centaurea Phrygia) o zbitych amarantowych płatkach, wysterczających pendzelkami z kosmatych kielichów; tu i ówdzie narzucał się swoją płomienną barwą, do kwiatu laku podobny jastrzębiec (Hieracium aurantiacum), a między szarą bracią panoszył się kwiat królewski o zwisłym upstrzonym kielichu, lilia maśleczka (Lilium martagon).
Tak doszliśmy do Stoga, aby następnie obszedłszy go od wschodu, dostać się na wcale wygodny płaj, z którego można było widzieć w dali spokojną taflę jeziora Szybeny. Minąwszy następnie Corbul, weszliśmy, idąc wciąż na południowy zachód, na ogromnie rozległy, płaski niemal jak stół szczyt Mihailecula. — Dobiegało południe. Ośm już godzin byliśmy w marszu bez jedzenia, więc strzeżoną dotychczas niby największy przysmak, kuleszę, podzielono na niewielkie racje i zaspokojono głód jako tako. Mieliśmy w workach jeszcze tylko trochę bulionu i herbaty, lecz ani odrobiny chleba, ani jednej kostki cukru.
Jeżeli nie natrafimy po drodze na szałasy, to wobec długiej jeszcze i ciężkiej drogi do Ruszpolyany, czekały nas chwile niewesołe.
Można wprawdzie było zatrzymać się i ugotować nieco bulionu, ale to pociągało za sobą stratę czasu, który musiał być wyzyskany należycie, jeśli mieliśmy dojść na noc do ludzkich osad. Na możliwość zaś wykonania naszego zamiaru wskazał i fakt napotkania hucuła-leśnika, który rozwiązał nam tajemniczą zagadkę samotnej chaty w Lemskiej puszczy, objaśniając, że została ona niedawno wzniesioną przez jakiegoś magnata węgierskiego do celów polowania i gęściej rozrzucone, chociaż bardzo ubogie pasterskie szałasy i natknięcie się za Stogiem na patrol węgierskich żandarmów, obchodzących przyległe połoniny...
Więc chociaż nam było trochę głodno, to przecież nadzieja dobicia do portu, nakazywała wykrzesać ze siebie dostateczną ilość potrzebnych sił.
Płaski szczyt Mihailekula, na który spoglądał znacznie od niego wyższy Farkaul, przedstawiał widok niezmiernie ciekawy, błyszcząc na całej swej powierzchni dziesiątkami pawich oczu większych i mniejszych stawków, niby rozrzuconych hojną ręką przez kogoś, który każdy zakątek gór chciał ubrać w niczem niezrównane blaski. Dalej widniały już tylko sine lasy bez kresu. Na samym skraju płaskowyża, tuż o bory oparty, stał znowu szałas pasterski, ale tak ubogi, żeśmy prócz po kubku kwaśnego, starego jak świat owczego mleka, nic więcej dostać nie mogli. Lecz na ciężkie czasy i to było dobre. Ci, którzy nie mogli znieść tego kwasu, musieli zadowolić się odrobiną miału cukrowego, wytrząśniętego z pustych już worków.
To wszystko jednak wcale nam humoru nie psuło, owszem z fantazyą ludzi, nie mających nic do stracenia zapuściła się nasza drużyna szybkim marszem w prawdziwy las łopianu przeszło metrowej wysokości, aby następnie ostrem zboczem, pokrytem mięszanym lasem, w którym poważne stare buki i przysadkowate wiązy sąsiadowały bezpośrednio z wysmukłymi świerkami, strzelającemi dumną głową ponad liściaste towarzysze, dostać się nad zlewisko potoków, tworzących następnie spławną strugę potoku Ruszkova.
Wkrótce zniknęli mi wszyscy w gęstych zaroślach, dążąc w dół biegiem niemal, w nadziei rychłego dobicia, jeśli nie wprost do wsi, która leżała jeszcze daleko na samym końcu doliny, to przynajmniej do jakiejś przydrożnej karczmy w dole u spławów.
Jednak dopiero po przeszło godzinnym szybkim pochodzie w dół, dał się słyszeć wreszcie gniewny szum wody, bijącej z żywiołową siłą o spokojne i niewzruszone głazy. Las począł się już przerzedzać, a tu i ówdzie błysnęła czasem zdala widoczna spieniona struga potoku. Jeszcze kilka minut i zobaczyłem całą już drużynę, jak siedząc na powalonym pniu nad wodą, którą trzeba było przejść w bród po kamieniach, prowadziła niezwykle ożywioną i głośną rozmowę na temat smaku węgierskiego gulaszu ze sosem i kartoflami, którym obiecywała sobie zamknąć przymusowy post w Ruszpolyanie.
Ale wprzód trzeba było przejść wązką, a długą na kilka kilometrów dolinę potoku Sokołowskiego, a potem potoku Ruszkova, zanim będzie można dostać „czego dusza zapragnie“.
Nie zatrzymując się więc wcale, ruszyliśmy naprzód lekko ku południowi nachylonym jarem górskim, który przypominał znacznie szerszą dolinę Kościeliską. Miejsca było tylko tyle, ile wyżłobiła sobie woda, z obu zaś stron wznosił się stromo do góry las, w którym ręka ludzka, korzystając z obfitego w wodę potoku, znaczne już poczyniła szczerby.
Pogoda dopisywała wcale dobrze, plecaki nasze były zupełnie lekkie, ale w pół drogi była według mapy mała osada Luhi, więc musiała też być i jakaś karczma, zwłaszcza, że linja wodna, którą wiodła nasza droga, służyła do spławu drzewa z gór. Była więc uzasadniona nadzieja, że zanim jeszcze dobijemy do upragnionej przystani, najostrzejszy głód zaspokoimy po drodze. Nie zawiodły też nas nadzieje, bo około czwartej po południu przednie nasze straże zaczęły nagle przyspieszać kroku coraz bardziej, a gdy ten nerwowy niepokój udzielił się reszcie, spostrzegłem, że niedaleko przed nami w kolanie doliny, wyłoniła się nagle chata, która wskazywała otynkowanemi ścianami, małym zajazdem i przybudówką z przodu, że nie są to bynajmniej zabudowania gospodarskie.
Wpadliśmy, nie weszli do środka...
Widok, który się nam przedstawił, wywołał niekłamany entuzjazm, który każdy objawiał na swój sposób.
Janek, znawca „Ido“ przestał naciągać Staszka hucuła, Jasio, który stale nosił buty z obcasami na boku, począł podskakiwać na jednej nodze, frygier krząkał znacząco, ryskalida zapomniał zasłaniać ręką świeżo podartego miejsca w odzieniu, Adaś przerwał w pół zdania dyskurs o footbalu z intendantem, który pospiesznie sięgnął po pulares...
Oto w izbie na krześle leżały poukładane jeden na drugim, wielkie jak młyńskie koła, bochenki chleba. Było ich dziewięć, jeszcze ciepłych.
Post był skończony. Zniknęły wszystkie co do jednego w czeluściach naszych żołądków w przeciąga niespełna pół godziny. Lecz ponieważ nasz apetyt był już zbyt podrażniony, nastąpiła masowa rewizya spiżarni, podczas której zjawiały się na stole coraz to nowe przysmaki: więc kilka szklanek kwaśnego mleka, potem słodkiego, kilka jaj, trochę sera, potem przez chwilę nic, a potem kawa, prawdziwa czarna kawa, którą znaleziono już nie w spiżarni, ale w alkierzu.
Janek, znawca kawy, ocenił ją jako „znakomitą“ na sam widok, chociaż przypominała raczej bardzo lekką czekoladę niż kawę. I to już był łabędzi śpiew uczty.
Znaleziono wprawdzie jeszcze trochę „małajnika“, na twardo upieczonego placka mamałygi, ale karczmarka nie chciała nam go sprzedać, tłumacząc się, że tyle jej tylko pozostało dla dzieci.
Wobec tego więc nie mieliśmy co dłużej tu robić, bo karczma już była pustynią.
Do Ruszpolyany zostawało jeszcze jakich piętnaście kilometrów wcale już wygodnej drogi wiejskiej, więc nie było obawy, aby noc nas zaskoczyła gdzieś w polu, mimo znacznie już wolniejszego tempa pochodu.
Jakoż o pierwszym już zmroku zaczęły się pokazywać chaty i zabudowania gospodarskie, z początku rozrzucone w wielkich odstępach, potem już ciągnęły się w zwartym szeregu po obu bokach drogi. Były czyste i obszerne, nie przypominające w niczem naszych ubogich wsi górskich. — Trzeba było przejść całą jej długość aż do rynku, gdzie znajdował się jedyny zajazd pana Berko Gansa, według informacyj zasiągniętych u spotkanego na Mihajlekulu żandarma.
Znużenie wywołane szesnastogodzinnym marszem, dawało się teraz silnie odczuwać, więc też ten i ów zaczął już przebąkiwać, czy podoła dalszemu ciągowi wycieczki, czy też należy ją tu ukończyć i wrócić do domu. Już nie poprawiały nawet humoru ataki właścicielek mijanych sklepików, które widząc na naszych plecach worki, brały nas za wędrownych przekupniów i ofiarowały się wciąż z kupnem niesionych przez nas „towarów“.
Wreszcie stanęliśmy na miejscu. Zajazd był obszerny i czysty, z gankiem ciągnącym się wzdłuż domu. Zajęliśmy dwa duże, schludne pokoje, które swem urządzeniem mogły zaspokoić wybredne nawet żądania.
Na kolacyę zamówiłem oczywiście gulasz z kartoflami i morzem sosu.
O powrocie do domu nie mówił już nikt więcej, a gdy po smacznie przespanej nocy obudziliśmy się około ósmej rano, poczęli wszyscy tak raźno i ochoczo gotować się do dalszej drogi, jakby to był dopiero początek wycieczki.
Dalszy jednak pochód rozpoczął się dosyć późno, gdyż niemal każdy miał coś do naprawy, tak iż dopiero około godziny jedenastej mogłem dać sygnał do pochodu. Żywności wzięto tylko na jeden dzień, gdyż na wieczór mieliśmy dotrzeć, przecinając łańcuch górski, na południu Ruszpolyany, przełęczą między Maximowem, a Scarisoarą, do miasta Felsó-Vissó nad rzeką tegoż nazwiska, aby się tam zaopatrzyć w żywność na włóczęgę po Alpach rodniańskich.
Droga prowadziła zrazu wzdłuż potoku Myzika, który jednakowoż rychło trzeba było rzucić, aby przeszedłszy na przełaj zbite gąszcze krzewia, wejść w stare i poważne lasy bukowe, sięgające aż do samego siodła przełęczy. Było już dobrze po południu, gdyśmy przestali się wreszcie wspinać dosyć ostro pod górę i bujną soczystą połoniną poczęli się już zbliżać do najniższej szczerby łańcucha, skąd powinna się była ukazać cała dolina rzeki Vissó.
Widok też jaki się niebawem przed nami roztoczył, przechodził swoim powabem i rozmiarami wszystkie, jakieśmy dotychczas widzieli.
Przeszło pół tysiąca metrów niżej naszego obecnego stanowiska rozciągał się bogaty szmat węgierskiej ziemi. Było tam wszystko:
Iskrzące się w słońcu jakieś plamy, niby garście misternie porozkładanych barwnych grudek... to miasta; między niemi zielone, żółte, lub sine przestrzenie, takie spokojne i ciche, jakby senne, lub bardzo szczęśliwe... to pola uprawne, łąki i lasy; tu i ówdzie, co chwila gubiąca się gdzieś, jakaś bruzda biało-niebieska, taka płomienna i jasna, jakby po ziemi biegnący promień słońca... to Vissó; nad nią zaś łaty brudno-szare lub czarne, jak zapomniane miejsca malarskiego płótna... to nagie usypaliska nadbrzeżne...
Ponad tem całem bogactwem drgał jakiś pył niby przejrzysty, a widocznie przepojony nadmiarem światła, bo wszystkie widziane barwy miały niebiesko fioletowe tony ...to tulące się do ziemi, rozgrzane południowem słońcem, czyste i jak myśl wiotkie powietrze.
Lecz czas uciekał, więc chociaż można było tak stać bez końca, wpatrując się w te do wiary niepodobne obrazy, trzeba się znów było zapuścić w bukowe lasy łagodnych zboczy, aby dojść przed nocą do miasta. Jakoż już nad wieczorem, przeszedłszy most nad rzeką, znalazła się nasza drużyna na gościńcu między Also-Vissó, a Közép-Vissó, skąd zostawało jeszcze trzy kilometry do Felsó-Vissó.
Była już godzina ósma wieczór, gdy przekroczywszy żelazny most, wchodziliśmy w ulice miasteczka z fantazyą i z głuszącą uliczny gwar pieśnią:

Przyjdziesz do mnie w pońdziałek, w pońdziałek.
Łupaj, cupaj w pońdziałek.
Przyjdziesz do mnie we wtorek, we wtorek.
Łupaj, cupaj we wtorek...: i t. d.

Główną jej zaletą było, że się nie kończyła nigdy, bo po jednym tygodniu następował drugi itd. bez końca.
Nie wiem, czy mieszkańców Jeryha bardziej poruszyły trąby ludów Izraela, aniżeli mieszkańców spokojnego miasteczka nasze spiewy. Uczynił się wokoło nas zbity tłum gapiów, liczący wiele dziesiątek głów. Nagle otworzyło się okno pierwszego piętra jakiegoś domu i doleciało nas w czystej polszczyźnie: „Skąd wy jesteście?“ — Nie wiem, czy zrozumiałą była nasza odpowiedź, bo wszyscy odpowiadali równocześnie.
Znaleziona kwatera była nieszczególna, ale wystarczała zupełnie wobec naszego odwyknięcia już od wygód. Po złożeniu worków, zniknęli swym zwyczajem znów wszyscy mimo późnego już wieczora, a topograficzne badania miasteczka zostały uwieńczone odkryciem jakiegoś kramu, nazwanego szumnie cukiernią, którą objedzono tak dokładnie, jak karczmę w Luhi.
Zakupno prowiantów i jego rozdział zatrzymały nas nieco dłużej dnia następnego, tak, iż wyruszyliśmy dalej dopiero około godziny dziesiątej rano. Niewygody ciężkiej na każdy sposób wyprawy, uczyniły teraz pierwszą szczerbę w naszej drużynie, gdyż byłem zmuszony odesłać dwóch z pomiędzy nas napowrót do domu. Zostało jeszcze dwunastu.
Tak tedy w zmniejszonej już liczbie ruszyliśmy w Alpy rodniańskie i góry kelemańskie.
Droga prowadziła gościńcem wzdłuż biegu rzeki Vissó, a ponieważ obciążenie prowiantem, który znów musiał wystarczyć na dni kilka było znaczne, mieliśmy dojść dzisiaj tylko do wsi Mojszin, oddalonej od Felsó-Vissó zaledwie o dwadzieścia kilka kilometrów. Dzień był niezwykle upalny, pochód więc odbywał się bardzo wolno i jeszcze wiele z dnia pozostawało, gdy już zbliżała się drużyna do upatrzonego miejsca pod nocny obóz. Właśnie mieliśmy już zboczyć w nadrzeczne zarośla, gdy zwabieni niezwykłym widokiem naszej karawany powychodzili z przydrożnych poczynających się już chat rumuńscy chłopi, chcąc się koniecznie dowiedzieć, jaki jest cel naszej włóczęgi. Ale, że porozumienie było trudne wobec „numa rumuneszti“, wysłali w roli tłumacza jakiegoś wysłużonego wojskowego, który nieco władał językiem niemieckim.
Ten zbliżywszy się do idącego z boku intendanta, zagadnął go z powagą światowego człowieka:
...Aber wozu marschiren sie so eigentlich...
...Wir sind norwegische offiziere, und der vorne, — tu wskazał na przodem idącego Staszka hucuła z wielkim, poczerniałym od ognia kociołkiem na plecach, — ist unser Putzer..., odpowiedział nie z mniejszą powagą zagadnięty.
...A soooo — odrzekł na tę informacyę wysłannik, zdejmując pełen uszanowania kapelusz i skierował się ku gromadzie towarzyszy, aby ich powiadomić o niezwykłych podróżnikach. Myśmy zaś zeszli nad rzekę, aby w nadbrzeżnych zaroślach poszukać miejsca na obóz.
Decyzya była szybka, gdyż stał do dyspozycyi tylko mały skrawek ziemi, objętej pętlą rzeki i gościńcem; wkrótce też stanęły dwa namioty, a spory zapas uzbieranego chrustu urósł w wysoką stertę przy ognisku, przy którem kucharze już byli zajęci przygotowaniem wieczerzy. Noc przyszła spokojna, ciepła i wyiskrzona. Długo jeszcze rysowała się niedaleko na południowym wschodzie czarna sylweta potężnego Petrosula, najwyższego wzniesienia Alp rodniańskich. Ciemny jednak zmrok bezksiężycowej nocy coraz bardziej zacierał jego kontury, aż cała czarna masa rozpłynęła się w końcu zupełnie i tylko bezgwiezdna plama na niebie wskazywała jego istnienie.
Zwabieni ogniem i namiotami zjawili się w obozie chłopi z poczynających się już chat Mojszina, przyczem udało nam się kupić nieco słodkiego mleka na kolacyę i rano do śniadania.
Po rozstawieniu nocnych straży cisza zapanowała w obozie, gdyż naznaczyłem wymarsz na godzinę trzecią rano, aby mimo upału dojść jak najdalej.
Spałem w jednym namiocie obok Janka kawiarza, z którym miałem służbę od jedenastej do pierwszej, więc w drugiej zmianie, gdy nagle obudził mię przeraźliwy, dławiony krzyk mego sąsiada, który w na pół leżącej pozycyi odpychał od siebie jakiegoś niewidzialnego napastnika. Światło ogniska słabo rozświetlało wnętrze namiotu i w tym półświetle ujrzałem jego skurczoną postać, z głową lekko w tył podaną, jak z szeroko otwartemi oczyma, w których była i trwoga śmiertelna i straszna, rozpaczliwa prośba ratunku, patrzał w kąt namiotu pusty zupełnie i ciemny. Zbudzony nagle ze snu, chwyciłem przygotowany jeszcze z wieczora karabin Mausera, ale nigdzie nie było nikogo. Straże na pierwszy zaraz krzyk stanęły w pogotowiu u wejścia do namiotu, jeden z płonącą żagwią, drugi z toporem. W zaroślach była cisza, żaden wiatr nie trącał gałęzi, tylko trzask płonącego chrustu dochodził od ogniska.
Czyżby to była dla nas jakaś przestroga przed zapuszczeniem się w Alpy?
Dochodząc do Mojszina, jeszcze przed wieczorem, spotkaliśmy na gościńcu bryczkę z właścicielem połonin na południe od Petrosula. Ten wdał się z nami w rozmowę — opowiadając o grasowaniu w tamtejszych lasach trzech niedźwiedzi, z których jednego dzień temu ubito, ale dwa największe okazy uszły w góry. Na temat ten długo jeszcze potem były rozmowy i żarty, tembardziej, że idąc w takiej gromadzie nie było powodu do żadnych obaw. Ale widocznie niezmiernie czuła natura Janka była już tak przeładowana wrażeniami minionych dni, że stworzyła idealne warunki do halucynacyj. Chwilę później, siedząc wraz ze mną u ogniska, przy drugiej zmianie straży, spokojny i cichy jak zwykle, nic już zupełnie nie wiedział z tego, co się przed kwadransem działo w namiocie.
Nadrzeczne opary podniósłszy się z wyprażonej dziennym upałem wody, stały nieruchomo nad doliną, wypełniając szczelnie wszystkie jej załomy. Gościńcem odległym od obozu na kilkadziesiąt kroków, co chwila przejeżdżały juczne wozy z materyałem budowlanym dla przyszłej kolei, którą trasowano wzdłuż rzeki Vissó. Ponieważ noc była ciemna, oświetlali woźnice drogę pochodniami, zatkniętemi z przodu wozów. W gęstej i nieruchomej mgle wydawało się, jakby gdzieś bardzo daleko, gdzieś na skraju widnokręgu, przesuwały się nisko nad ziemią olbrzymie tajemnicze postacie, niosące w dal przed siebie ciężkie pożarne żagwie. W około była niczem niezmącona gniotąca cisza, a nad ziemią czarna płachta nieba ponabijana tysiącem gwiazd.
O pierwszej zluzowały nas następne straże, które miały już o trzeciej rano przygotować śniadanie. Jakoż nie dniało jeszcze dobrze na świecie, gdy w obozie począł się ruch ożywiony. Wtem u ogniska podniósł się serdeczny wybuch śmiechu i gwar, a wszyscy tam zebrani otaczali kogoś, widocznie obcego, zbitym kręgiem.
Pokazało się, że gdy już kucharze nastawili śniadanie, wyłonił się nagle z mgły jakiś żydek-woźnica, a trzymając bat w jednej ręce, w drugiej zaś czapkę, meldował pokornie, że „cement przyjechał“ i prosił o jakąś kartkę, a spostrzegłszy szalony wybuch śmiechu, cofał się ostrożnie wstecz, robiąc przytem minę, jakby chciał nas podejrzywać o nagłą utratę zmysłów.
Widocznie Bogu ducha winien dostawca kolejowy, wziął nas za inżynierów obozujących przy trasie, i przyszedł zgłosić dostawę.
A więc z robotników rolnych, wędrownych kramarzy, z włóczących się po coś po świecie norwegskich oficerów, zaawansowaliśmy teraz na inżynierów kolejowych.
Humor więc zapanował od razu znakomity i dzień zaczął się dobrze.
Pomimo jednak bardzo wczesnego śniadania, nie ruszyliśmy przecież zaraz w drogę, tak nam tu dobrze było w tym cudnym zakątku nad Vissó. Niebo było bez chmur, więc zapowiadał się upał, co wobec naszego obciążenia nie było wcale rzeczą ponętną, ale lepsze to było niż deszcz. Dopiero o godzinie szóstej rozległ się sygnał do pochodu.
Szybko minęliśmy rozległą, dobrze zabudowaną wieś Mojszin, aby następnie po przejściu sporego kawałka wystawionego na upał gościńca, mając wciąż przed sobą potężną bryłę Petrosula, zboczyć na południe nad potok Dragusin, poczynający się u jego zboczy. Słońce prażyło bez litości, trzeba więc było jak najrychlej skryć się w lasy, gdyż pochód otwartą przestrzenią stawał się wręcz niemożliwym. Porzuciwszy więc linję potoku, poczęliśmy się piąć równolegle do niego ku górze, gdzie ciemno zielone świerki, jako zwiastuny poczynających się dalej nieprzebytych już borów, zapraszały do swego cienia. Udało nam się dowlec do nich w największym wysiłku, lecz równocześnie stało się jasnem, że wobec tego żywego ognia, który nas prażył od rana, daleko dziś nie zajdziemy.
Jednak po godzinnym przeszło odpoczynku, ruszyliśmy znów raźniej pod górę, wciąż się oddalając od potoku, ale zdobyte odpoczynkiem siły począł znów upał wysysać, a nadomiar nie było nigdzie ni kropli wody. Przynajmniej było trochę cienia od czasu do czasu, lecz wszelkie wgłębienia terenu i rysy były suche, jakby przeszła tamtędy jakaś straszna pożoga. Szliśmy obłem wzgórzem, z którego letnie słońce już dawno wszelką wilgoć wypiło. Zalewający wciąż oczy pot, utrudniał dokładne czytanie mapy, a przecież był to jedyny przewodnik, który nas musiał doprowadzić do jakiegoś, choćby najmarniejszego źródła. Rozpalone twarze i krwią nabiegłe oczy wlokących się raczej, niż idących za mną towarzyszy, nakazywały wielką ostrożność w pochodzie, aby jednego kroku nie zrobić na darmo.

Wodospady pod Petrosulem.

Właśnie weszliśmy na niewielką łąkę, którą od północy zamykał las silnie w dół zbiegający. — Jeśli tam wody nie będzie, pomyślałem, to już jej chyba nie znajdziemy nigdzie i skierowałem się ku widocznemu wgłębieniu. Kilka metrów niżej była druga łąka, znacznie mniejsza, prawie płaska, a otoczona ze wszech stron ostremi zboczami, tworzyła jakby dno lejka.
— Woda, woda... Rozległy się radosne okrzyki. Łąkę pokrywała niezmiernie bujna, pasa sięgająca trawa, a z boku widniała niewielka łysina z plamą wody w pośrodku, od której szła stromo w dół rysa małego potoku.
Minęło dopiero co południe, lecz iść dalej w takim upale było wręcz niepodobna, więc postanowiłem tutaj rozbić obóz. Zresztą należał nam się dłuższy spoczynek, bo jutro czekało nas wejście na Petrosul i noc jeszcze niewiedzieć jaka, a tu mieliśmy chyba raj w miniaturze.
Najwyższa ściana dolinki wznosiła się od południa, a tworzyły ją olbrzymie kaskady skalnego koryta, który z obu stron ujęły murem odwieczne świerki i jodły. Z wiosną, gdy ciepłe deszcze zaczną spłukiwać śnieg w górach, musi przepięknie wyglądać ten, ze snu obudzony nagle jar, pełen szumu, mruków i jęków pędzących w dół wód na oślep. Teraz był cichy, spokojny i ogromnie poważny.
Gdy minęło już pierwsze znużenie, poczęliśmy obchodzić łąkę, rozkoszując się tą rozrzutnością przyrody, która w tym zakątku niczego nie poskąpiła. Oglądając tak zbawcze dla nas źródło... drgnąłem.
Na wilgotnej, miękkiej glebie widniał zupełnie świeży, ogromny odcisk łapy niedźwiedzia, a po odchyleniu liści łopianu, znalazły się dalsze jego ślady. Przyszedł stąd, skąd i my przybyli, a był tu dzisiaj rano.
Mimowoli przypomniał mi się ten straszny krzyk Janka w namiocie i znów jak wampir poczęło mi mózg szarpać przypuszczenie, a może to przecież... memento! Zrobiło mi się naprawdę bardzo niewyraźnie, lecz nie można było dać tego poznać po sobie, zwłaszcza, że i innym nie uszły uwagi zbyt widoczne ślady bliskiej obecności króla górskich puszcz.

Obóz pod Petrosulem.

Kazałem więc tylko nanieść sporo drzewa, ażeby ogień nie tlił jeno, lecz wysokim, bogatym płomieniem palił się noc całą, a namioty rozbić jak się tylko da najbliżej i tuż przy sobie. Pocieszałem się też myślą, że „wujko“ nadewszystko przekłada bydło z połonin.
Tej nocy służba nie wypadała na mnie, więc ułożyłem się w namiocie znów razem z Jankiem, a gotowy do strzału karabin ustawiłem obok, by tylko ręką sięgnąć. Ale noc przeszła spokojnie, niemal bez żadnego szelestu, lecz nie można było jeszcze dawać za wygrane, gdyż teraz dopiero wchodziliśmy naprawdę głęboko w góry, więc przez dłuższy już czas nie opuści nas puszcza.
W drogę wyruszyliśmy bardzo wcześnie, przed czwartą rano, żegnając z żalem to cudne ustronie, które przyjęło nas tak gościnnie.
I znów zapanował upał nie mniejszy jak dnia poprzedniego, lecz byliśmy znakomicie wypoczęci, a nadto nie potrzeba się było niemal wcale wychylać z lasu, aż na górnych połoninach, a tam już słońce nie prażyło tak bardzo.
Wyszedłszy więc z naszego lejka, skierowałem drużynę w dalej ku wschodowi leżący źleb, biegnący zupełnie równolegle do tego, jaki się kończył na łące naszego nocnego obozu. W dole sączyła się tu i ówdzie między głazami woda, ale w miarę wznoszenia się stawała się coraz uboższą, wreszcie zniknęła zupełnie, a źleb stał się jałowy, zawalony głazami, które potworzyły widoczne schody, często kilkumetrowej wysokości, o niemal pionowych ścianach. Po obu bokach stała puszcza wilgotna, ciemna, po której przeszedł nie jeden wicher i nie jedna zlewa, czyniąc zwykłe spustoszenia pomiędzy bezsilną już starszyzną, lub jeszcze nie krzepką młodzieżą.
Wspinanie się do góry szło opornie, gdyż źleb stawał się coraz bardziej stromym i coraz gęściej zawalały go oślizłe i butwiejące zwłoki drzew. Nagle wydostawszy się z trudem na kilkumetrowy, lekko spękany próg, stanęli wszyscy jak wryci. Tuż w pobliżu, gdzieś w bezpośredniem naszem sąsiedztwie, rozlegał się potężny szum wody i to nie nikłego jakiegoś potoku, lecz ogromne masy wody rozbijały się z wściekłością o skalne zapory. Wokoło jednak stała puszcza zwartym wałem, a źleb był suchy zupełnie. Lecz szum, choć potężny, był jakby czemś przygłuszony... To pod naszymi stopami jakimś podziemnym tunelem przelewał się wodospad w ciemne, bezdenne może szczeliny, aby tam niżej już u podnóża góry wychylić się na światło dzienne.
Co się tu stało, jaki kataklizm przyrody zamknął ten strumień w grobie z granitu, nakazawszy mu pędzić wśród wiecznych nocy w tajemną dal na oślep, to wiedziała chyba tylko puszcza, lecz ta swej tajemnicy dochowa.
Długo jeszcze dochodził nas ten huk podziemny i jęk, jakby kogoś, który w trwodze śmiertelnej błaga napróżno o ratunek.
Las urwał się nagle jak nożem uciął, i ukazała się nam skąpą trawą porosła połonina i ostatnie najdalej ku zachodowi wybiegające kończyny nagiego grzebienia Petrosula. Należał się nam odpoczynek, bo jeszcze trzeba się było wznieść pięćset przeszło metrów wyżej, aby stanąć na samym szczycie.

Szczyt Petrosula.

Zajęło to nam przeszło trzy godziny czasu powolnego pochodu wciąż granią, najeżoną całym szeregiem ostrych zębów, wznoszących się na silnie pochyłym grzbiecie.
Na szczycie było tak zimno i tak hulał wiatr bez przeszkody, że po bardzo krótkim wypoczynku trzeba było myśleć o odwrocie tembardziej, że szła ku nam mgła gęsta, mogły się więc powtórzyć zapasy z pod Munczela.
Nocny obóz postanowiłem rozbić poniżej jeziora u stóp południowo zachodniego zbocza, gdzie spodziewałem się znaleźć i kąt zaciszny i obfitość drzewa na opał. Spostrzegliśmy je niebawem, pokryte lodem na całej swej powierzchni, było zewsząd okolone śnieżnymi polami. Było to więc znowu legowisko zimy.
Szliśmy w dół szybkim marszem, pomagając sobie narciarską techniką na rozległych, pochyłych polach śniegowych, aż do potoku, który w ustawicznych, kilkumetrowych kaskadach spadał po olbrzymich blokach czystego jak kryształ kwarcu, do lodem ściętego jeziora.
Tuż... tuż w ślad za nami staczał się gęsty długi wał mgły, odpoczywając po drodze, lub wyczekując pomocy.
Poniżej zmarzłego jeziorka, była łata płaskiego terenu i tam kierował się nasz pochód już teraz wprost biegiem, gdyż następowały nam na pięty wzrokiem nieprzebite zwały mgły. Wreszcie dopadliśmy upatrzonego miejsca i zaledwie zdołano rozbić pospiesznie namioty, gdy lunął deszcz.
Najgorzej na tem wyszli kucharze, którzy musieli mimo wszystko pilnować już rozłożonego ognia pod olbrzymim blokiem kamiennym. Byli nimi Adaś i hucuł. Reszta skryła się w namiotach, a Janek, znawca Ido wraz z ryskalidą skorzystali z wolnego czasu, aby urządzić mały hazard, zdobytą jeszcze w Ruszpolyanie talią t. zw. „cygańskich kart“ o... gwoździe do butów.
Na szczęście ulewa trwała krótko i niebawem wypogodziło się zupełnie, a noc nastała gwiaździsta i wcale ciepła, pomimo leżącego wszędzie śniegu.
Z kolacyą było trochę kłopotu, gdyż brakło soli, którą gdzieś czy zostawiono na postoju, czy zapomniano jej dokupić w pospiechu. Ale znalazła się rada. Był jeszcze spory zapas bulionu, więc poleciłem ugotować na nim kuleszę, która z dodatkiem słoniny okazała się znakomitą.
Straży tej nocy nie było żadnych, gdyż dookoła rozciągała się pustka nie nachodzona ani przez człowieka, ani przez zwierzęcia. W dobrze okopanych namiotach było przyjemnie ciepło, więc dokładnie wypoczęci i wyspani, wstaliśmy dnia następnego nie zbyt wcześnie, gotując się do dalszej drogi w lasy nad Anieskim potokiem i dalej do małego rumuńskiego miejsca zdrojowego Siedmiogrodu: Sant Georg. Po pogodnej i cieplej nocy, nastał ranek niepewny, a niżej nas przewalały się co chwila ciężkie deszczowe chmury, nie mogąc znaleść wyjścia z kotliny, otoczonej zewsząd skalnymi żebrami Petrosula i sąsiedniej niższej braci.
O godzinie siódmej wezwała już trąbka do pochodu.
Trzeba było, idąc wciąż lekko pod górę na południe, minąć jałowe, niegościnne piargi Riebriego, aby następnie przebywszy dosyć wysoką przełęcz, wejść na trawiasty grzbiet górski, biegnący ponad pierwotną puszczą u źródlisk Anieskiego potoku.

Pod przełęczą Negriasa.

Zupełnie niespodzianie ujrzeliśmy tuż pod przełęczą na obszernej łące, przylegającej do śniegowego pola, na którego powierzchni widniało małe oko przykrytego zimowym całunem jeziorka, duże stado bydła. Chociaż nie tamtędy wiodła nasza droga, jednak nadzieja uraczenia się mlekiem, była za wielką, ażeby nie zboczyć i nie spróbować szczęścia. Trud się jednak opłacił.
Było to ogromne stado opasowych wołów, pilnowanych przez kilku rumuńskich pasterzy, którzy dla swoich potrzeb mieli też krów kilka. Porozumienie tym razem było łatwe, gdyż najstarszym juhasem był żyd z Mojszin, więc doskonały znawca najbardziej rozszerzonego międzynarodowego języka.
Po nadprogramowem więc i obfitem śniadaniu, poczęliśmy się znów piąć w górę, na widne zdala połoniny szczytu Repede, a potem schodząc co chwila w głębokie jary i wychodząc na przeciwległe zbocza, posuwać się dosyć szybko na południe ku widnym już zdala sinym borom.
Deszcz wciąż wisiał w powietrzu, lecz do południa wytrzymało jako tako, trzeba jednak było jak najprędzej zbliżyć się do lasów, bo one nam miały dziś udzielić dachu nad głową.
Około godziny drugiej począł już deszcz padać na dobre, a chociaż z pewnymi przerwami, jednak na otwartych połoninach, którymi szła nasza drużyna, począł się on dawać we znaki na dobre. Dlatego już dosyć wcześnie przed wieczorem, upatrzywszy miejsce, gdzie las najwyżej podchodził grani, postanowiłem zejść doń i poszukać odpowiedniego miejsca na nocleg.
Nie potrzeba się było nawet głęboko zapuszczać, bo zaraz z kraju stały odwieczne świerki, czyniąc nie tylko dla deszczu, ale nawet dla światła nieprzebytą zaporę. Dlatego zmrok tam panował poważny, w którym sędziwi mieszkańcy puszczy, pędzili żywot spokojny, bezpieczni przed chciwością człowieka, którego mogła tutaj zagnać chyba tylko chęć spoglądnięcia twarzą w twarz w tę niczem nie krępowaną, żywiołową siłę przyrody.

Obóz w Anieskiej puszczy.

Gładkiego jednak terenu nigdzie znaleść nie było można, gdyż zbocze było silnie pochyłe, trzeba się więc było zadowolić nieco wolniejszem od krzewia miejscem, pod pniem leśnego olbrzyma, którego splątane i bezładne korzenie, nie mogąc przebić twardej opoki podłoża, poczyniły wszędzie wężowe sploty. Tam, gdzie deszczowe, lub wiosenne ścieki z gór wypłukały płytką glebę, tworząc głębokie bruzdy i jary, wisiały w trwożliwym uścisku splecione korzenie swobodnie w powietrzu, wysławszy jednak po pokarm ku ziemi długie, strzępiaste taśmy. Cały więc bór stanowił jedną masę poprzetykaną we wszystkich kierunkach przez kosmate gałęzie, dybiące na pokarm korzenie, zduszone brakiem słońca odrośla, pnące się wszędzie widłaki, powalone pnie, do życia się rwące zioła...
Po raz pierwszy może rozległ się tutaj huk toporów, ścinających na opał wątłą młódź, której wcześnie odebrały życie swobodnie się panoszące olbrzymy.
Mrok zapadał coraz większy, wreszcie przyszła noc ciemna, a duży słup ognia płonącego między namiotami, rzucał niepewne, czerwone łaty światła w milczącą czarną przestrzeń.
Kolacya była wcześnie, więc rychło pogasły światła w namiotach i nastała cisza, przerywana tylko trzaskiem obejmowanych ogniem świeżych pni drzewa.
Pierwszą straż odbywałem ja z Jankiem.
Nagle ciszę przerwał wystrzał tak zdawało się bliski, że byłem przez chwilę pewny, że nikt inny tylko my, jedynie wskutek ogniska widoczni, możemy być czyimś celem. Potem usłyszałem gdzieś nad sobą w górze wściekłe ujadanie psów na połoninie, odległej wprawdzie bardzo, lecz w tej ciszy bezwzględnej szedł ku nam głos bardzo wyraźny. Nie ustawał on, lecz owszem potężniał coraz bardziej, zmieniając się w jakieś głosy trwogi lub prośby o ratunek. Potem drugi strzał, już tuż tuż nad uchem...
Porwałem za karabin i w pozycyi do strzału gotowej stałem chwilę bezradny nie wiedząc, z której strony nadchodzi nieznany nieprzyjaciel. A psy wciąż grały, jakby ze snu chciały zbudzić wszystko co się już do spoczynku pokładło.
Zrozumiałem wreszcie, co to wszystko znaczy. To niedźwiedź szedł z puszczy na nocne polowanie w połoniny, a psy go już zdaleka wyczuły. Znów przypomniałem sobie krzyk Janka w namiocie nad Vissó, znów nasunęło mi się na myśl: „memento...“ Lecz jeśli niedźwiedź wszedł na połoniny na łowy, to nic już nam nie groziło.
Nie alarmując więc wcale obozu, począłem go obchodzić w znacznym dosyć promieniu, pomimo nieprzebitych wzrokiem ciemności; ale oprócz trzasku łamanych gałęzi nie słychać już było nic zgoła, tylko gdzieś daleko, bardzo daleko w górze na połoninie wciąż jeszcze psy ujadały.
Gdy wróciłem do obozu, znalazłem niemal wszystkich zebranych u ogniska, lecz nie wygnały ich z namiotu ani strzały, ani chłód nocny, gdyż było wcale ciepło na dworze, a obóz był w miejscu zacisznem, lecz ponieważ teren nachylał się wyraźnie a nadto poorany był wystającymi z ziemi korzeniami, wymoszczono wnętrza namiotów czetyną, po której spiący wyżej poczęli zjeżdżać w dół tak, że niebawem znaleźli się wszyscy w najniższym kącie namiotu w bezładnej kupie. Jakiś czas spali tak mimo wszystko, dopiero znajdujący się na samym spodzie poczęli coraz energiczniej protestować przeciwko użyciu ich za materac, wreszcie ustąpili z placu, chcąc dokończyć snu u ogniska.
Zdając więc służbę następnej straży, zostawiłem znaczną część drużyny spiącej na wolnem powietrzu, zaś Janek znawca Ido i ryskalida byli właśnie w najważniejszym momencie „kiksa“ tym razem o grudkę smoły do nacierania dratwy, gdyż nieszczęśliwy łatacz właśnie sobie but na kamieniu sumiennie „rozwalił“.
Reszta nocy przeszła zupełnie spokojnie i słońce oblało już grań pierwszymi promieniami, gdy wychyliła się drużyna z puszczy, dążąc jej brzegiem, ażeby znaleść jakie możliwe zejście nad potok Anieski.
Grzbiet, którym szliśmy, kończył się szczytem Lapteni, od którego prowadziła wcale wygodna ścieżka w dół, używana dla spędu bydła z połonin. — Zbocze było dosyć ostre, odsłaniające co chwila z polan leśnych i górskich wyskoków niezrównane widoki na ostatnie kończyny Alp rodniańskich, wysterczające z nieprzejrzanych borów, niby zielone wyspy ze sinej topieli.
Minęły prawie dwie godziny bardzo szybkiego pochodu, zanim stanęła drużyna w miejscu, gdzie dwa ramiona Anieskiego potoku zlewały się w jeden potężny, bogaty w wodę i rwący strumień. — Sama dolina stanowiła wązką szyję o stromych zalesionych zboczach, spadając lekko ku południowi na przestrzeni przeszło piętnastu kilometrów. Znowu nadzieja rychłego spoczynku pędziła naszą drużynę w wyścigowym wprost tempie naprzód, że nie sposób jej było zatrzymać. Po krótkim więc wypoczynku i posiłku w przydrożnej chacie dobiliśmy wczesnym jeszcze wieczorem do osady Dombhat nad rzeką Nagy Szamos, u stóp Magury, której regularny, lesisty stożek strzelał łysym szczytem na wysokość z górą tysiąca metrów od razu bez żadnych przejść z obszernej i równej doliny.
Za kwaterę posłużył nam miejscowy zajazd, w pięknem położeniu u ujścia Anieskiego potoku do Szamosu.
Wieczerza była wspaniała w postaci mleka i jajecznicy z ośmdziesięciu kilku jaj (więcej nie było), a jeszcze wspanialszy nocleg w dwóch czystych i dużych pokojach.
Droga do Sant-Georg (Olahsantgyörgy), dokąd ruszyliśmy na drugi dzień rano, prowadziła gościńcem wciąż wzdłuż Nagy Szamos, piękną rozległą doliną, a że z Dombhat nie było dalej jak piętnaście kilometrów, czekał nas raczej spacer niż pochód. W spacerowem też tempie przebyliśmy ją, mijając rozległą, pięknie zabudowaną rumuńską wieś Majer i wczesnym jeszcze wieczorem weszliśmy do Sant-Georg, kierując się wprost do kąpielowego zakładu w nadziei, że będzie tam łatwiej postarać się o kwaterę. Jakoż nie spotkał nas zawód.
Lekarz miejscowy doktor Pavel z Bestercze wraz z dyrektorem zakładu p. Candelem, dowiedziawszy się, że to wycieczka polskich studentów przybyła w odwiedziny z daleka, zajęli się nią tak serdecznie, że dwa dni wypoczynku w tem niezmiernie miłem, cichem zdrojowisku rumuńskiem upłynęły nam jak pobyt u najbliższej rodziny.
Kwaterę wystarano się dla nas u miejscowego notara (burmistrza) w stodole na świeżem, wonnem sianie, w restauracyi zakładu mieliśmy wysoką zniżkę do ceny własnych kosztów, i zupełnie darmo mineralne kąpiele w obszernym, nowym basenie. — Staliśmy się od razu ulubieńcami gości zakładowych, a ilość już pierwszego dnia porobionych znajomości sięgała z pewnością kopy.
Gdyśmy dnia następnego zjawili się na deptaku, muzyka zakładowa zagrała wieniec pieśni polskich, a gdy się potem odezwały pierwsze akordy polskich tańców narodowych, musieli znajdujący się w drużynie tancmistrze dać nadprogramowe przedstawienie, w dużym, krytym, podłogą opatrzonym deptaku. Po produkcyi zaś taka nastała u widzów ochota, że poczęły się już potem zwykłe międzynarodowe tańce wspólnymi siłami.
I trzeba było widzieć tych naszych oberwańców, o brązowych twarzach spalonych słońcem i wysmaganych wiatrami, jak w ciężkich, gwoździami kutych butach, wywijali z pięknymi rumunkami, siląc się na gwałt o zgrabne i powiewne ruchy! — Tylko Staszek hucuł stał strapiony z boku, gdyż właśnie przed chwilą stoczył niefortunną bitwę morską w basenie, którego zbyt zimna woda odebrała mu ochotę kąpieli. Ale że jego koledzy byli zanadto wielkimi zwolennikami równości, przypuścili więc pod wodzą doktora tak gwałtowny atak do kabiny, w której się zatarasował, że przyszło niebawem do zawieszenia broni pod warunkiem trzykrotnego zanurzenia się w basenie pod ogólną kontrolą.
Dnia następnego odbyła się partya footbalu na łące zakładowego parku, a na wieczór byliśmy wszyscy zaproszeni jako goście dyrekcyi zakładu na pożegnalny bankiet.
Żegnaliśmy Sant Georg z uczuciem zdziwienia wprost nad gościnnością tych obcych nam zresztą ludzi, których widzieliśmy po raz pierwszy w życiu i ostatni może. Ale że wyłącznym tematem rozmów zwłaszcza po bliższem poznaniu się, była wspólna dola i niedola ich uciskanych przez Węgrów, nas wyrzucanych z chat własnych, poznaliśmy, że to dwaj niewolnicy spotkali się przypadkiem i... padli sobie w objęcia.
Najbliższą naszą stacyą było Borgo Prund, dokąd posłano z Sant Georg telefonicznie wiadomość o naszem tam przybyciu. Droga prowadziła częścią gościńcem na wieś Kisilva i przełęcz Strimba, częścią skrótami przez lasy.
Dzień był upalny, więc chociaż nieobciążeni, posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli i już zapadał zmrok dobry, gdy zasłonięta dotychczas wysokimi dosyć wzgórzami dolina rzeki Bystrzec, zjawiła się nagle tuż przed nami w całej swej rozciągłości. Nieprzerwanym łańcuchem wiły się schludne miasteczka, jak misterne budowle z klocków, a najdalej na wschodzie widniało najsilniej zabudowane Borgo-Prund.
Już była noc zupełna, gdyśmy doń doszli, lecz mimo spóźnionej pory zebrała się rychło cała inteligencya miasteczka w jedynym miejscowym hotelu, aby nas powitać, ugościć i wskazać kwaterę.
Znów cały następny dzień zostaliśmy na miejscu, zwiedzając miasto, fabrykę papieru, znów pożegnalna wieczerza, znów rozmowy o wspólnej doli i niedoli i znów nowi wierni, choć nie znani przyjaciele.
Następny dzień była niedziela, więc przed wyruszeniem w drogę w kierunku Kolibiczy, rozległej wsi w górach Kelemeńskich, zaszliśmy do miejscowego kościółka rumuńskiego obrządku. Nawa była pełna ludu w barwnych strojach narodowych; mężczyźni i kobiety oddzielnie. Każdy nowo przybyły witał się z rówieśnikami uściskiem dłoni, starszych zaś całując w rękę, niby na zapomnienie i przebaczenie wzajemnych tygodniowych uraz i swarów. — Przed ołtarzem z boku stał stół, na który składano hojnie dary z chleba, sera, mleka i t. p. Stary ten zwyczaj pozostały z czasów, gdy lud sam składał chleby ofiarne, których część pozostawała na wyżywienie biednych, zachował się tutaj w nietkniętej formie.
Była godzina ósma, gdyśmy już zostawili za sobą okolice zamieszkałe przez obcych, a przecież nam tak bliskich, dążąc znów w góry.
Upał już od samego rana był ogromny, a dawał się odczuwać tembardziej, że szło się przestrzenią zupełnie odsłoniętą, najpierw gościńcem, potem obłymi wzgórzami, które wznosząc się zwolna ku południowi, opadały potem nagle pionowo skalnymi ścianami, tworząc obramienie głębokiego jaru rzeki Bystrzec. Kończył się on tuż przed wsią Kolibiczą, której chaty leżały rozrzucone po całym obszarze lejkowatej doliny. Idąc od północy, mieliśmy wejść na nią w miejscu, gdzie rzeka płynąc z pięknej, lesistej doliny, zamkniętej od wschodu Bestriczorą, wlewa się wązkiem gardłem w skalną, kilka kilometrów długą, szczelinę.
Droga była nie długa i niezbyt nużąca, raczej spacer, ale zdawało się nam, że skóra na nas pęka od tego żaru, jaki padał wciąż z góry niczem nie powstrzymany. Drzew nigdzie żadnych, co najwyżej krzaki, nie dające żadnego schronienia, a daleko jeszcze przed nami mienił się w słońcu ciemno niebieską plamą las szpilkowy, z którego sterczały ponad drzewa, niby zęby jakiegoś drapieżcy, oślepiająco białe krzesanice.
Stało się zupełnie wykluczonem, abyśmy mogli tam dojść jednym marszem.
Wody nie było nigdzie. Płuca pracowały w ostatniem wytężeniu, język przysychał do podniebienia, oczy piekły nieznośnie od blasku i zalewającego je wciąż potu, a w nogach czuło się drganie mięśni, będących już u kresu swej siły.
Chyba padniemy...
Coś niezwykłego było w tym żarze, który nie zwalniał, owszem potęgował się z każdą chwilą, jakby z jakąś rozkoszą swej mocy chciał się pastwić nad wszystkiem, co żywe.
Już chciałem rozbić namioty, ażeby chociaż bez wody przeczekać, aż miną te prawdziwe „białe godziny“, gdy zobaczyłem o kilkadziesiąt kroków od nas, w niewielkiem wgłębieniu terenu, grupę wyższych nieco krzaków. Tam skierowałem drużynę. Było wreszcie trochę cienia i mały, nikły potok ciepłej, niezbyt czystej wody.
Każdy padł tam, gdzie i jak stał na bujną trawę.
Gdy w dobrą chwilę potem wyszedłem na przyległy pagórek, gdyż dalekie grzmoty zapowiadały zbliżającą się burzę, miałem przed sobą prawdziwy obraz pobojowiska. Tu leżał jeden na plecach głową w dół, obnażony zupełnie do pasa, tam drugi twarzą do trawy z rozkrzyżowanymi rękami, ówdzie znów inny bez bluzy, wyprostowany jak struna, lub na boku, skrywszy głowę w wysoką trawę, albo bezwładnie oparłszy się o gałęzie krzaku leszczyny.
— No... był już najwyższy czas, pomyślałem.
Dobiegała czwarta po południu, a jeszcze nie mieliśmy odwagi wyjść na słońce, dopiero gdy bokiem przeciągająca burza dotknęła nas z lekka, a obfity deszcz znacznie ochłodził powietrze, ruszyliśmy dalej ku bliższym już lasom. Szliśmy wygodną, chociaż gubiącą się co chwila, ścieżką aż na przełęcz, skąd już jak na dłoni widną była cała dolina, wraz z rozrzuconymi po niej chatami Kolibiczy.
Zmrok już zapadał, gdyśmy zeszli nad rzekę, kierując się ku obejściu leśniczego pana Gerosa, do którego dał nam list doktor Pawel z Sant Georg.
Przyjęci na noc, rozłożyliśmy się pokotem na przygotowanych posłaniach w niewielkim pokoju i po wcześnie spożytej wieczerzy zasnęliśmy smacznie.
Przez cały dzień następny zostaliśmy w Kolibiczy, spędzając czas na przechadzkach po najbliższej okolicy, kąpieli przy wodospadach rzeki, zwiedzaniu pięknego gospodarstwa pszczelnego gospodarza, kończąc w ten sposób „tłuste dni“ Sant Georg i Borgo Prund.
Rozpoczął się już czwarty tydzień naszej włóczęgi, zapasy finansowe były na ukończeniu, trzeba więc było pomyśleć o odwrocie. Obraliśmy po walnej naradzie drogę przez przełęcz Bestriczory w dolinę rzeki Dorny, a następnie przez rumuńską osadę Pojana-Stampi do wielkiego zdrojowiska na Bukowinie: Dorna Watra.
Tam miał być kres naszego cygańskiego życia.
Pogoda od kilku dni ustaliła się piękna, więc była nadzieja, że nic nie wpłynie na zmianę naszego programu, według którego mieliśmy pierwszego zaraz dnia dobić pod przełęcz, aby już następną noc spędzić w dolinie Dorny.
Trzeba było jednak przejść wzdłuż całą dolinę Kolibiczy, zasianą z rzadka stojącymi chatami wsi, a potem przebyć ogromne szmaty lasów, kierując się już własnym sprytem. Wyszliśmy niezbyt wcześnie, gdyż pochód na pierwszy dzień wyznaczony nie był zbyt długi, a nadto znaczna jego część prowadziła wygodną drogą wiejską, która jednak niebawem przeszła, jak zwykle, w ścieżkę, a i ta niebawem gubiła się co chwila, gdy poczęły się już lasy. Liczne, bogate w wodę potoki, przepływały je co chwila, dążąc w dół, gdzie zlewały się wreszcie w strugę Bestriczory.
Wskutek więc obfitego nawodnienia, niższa zwłaszcza część lasu wykazywała tak bujną roślinność, że gdyśmy na odpoczynek usiedli w tych trawach, można było przejść obok na dwa kroki od nas, nie spostrzegłszy wcale ukrytej, niby w dżunglach, bandy. Wyżej wydzierał się już tu i ówdzie kamień na powierzchnię, ale mimo znacznie płytszej gleby, trawa była wciąż bujną. Szliśmy niezbyt rozłożystym jarem, wyżłobionym przez potok, którego źródła były tuż pod naszą przełęczą. Z wyszukaniem miejsca na nocny obóz był jednak kłopot, gdyż nigdzie nie było nawet tyle płaskiej przestrzeni, aby rozbić choć jeden namiot. Już zdecydowałem się zamiast dwóch, rozbić cztery mniejsze namioty niezbyt od siebie daleko i wzmocnić tylko straże, gdy nagle ujrzeliśmy na sterczącym nad potokiem cyplu drewnianą dużą chatę. Leśniczówka to być nie mogła, gdyż za głęboko było to już w górach, więc przez myśl nam przemknęło, że to znów może jakaś tajemnicza chata, jak ta w Lemskiej puszczy.
Pokazało się jednak, że to było schronisko turystyczne w drodze na Bestriczorę, o którego istnieniu nie wiedzieliśmy wcale, gdyż widocznie nowe, nie było jeszcze znaczone na mapach.
A więc szczęście prześladowało nas stale!
Była dopiero godzina czwarta po południu — więc nie spiesząc się wcale, poczęto się krzątać około przygotowania noclegu, gromadząc drzewo na opał i wyścielając czetyną i słomą, której dwa okłoty znalazły się wewnątrz, obszerne tapczany, wystarczające dla całej drużyny.
Noc była spokojna, pogodna i ogromnie ciepła. Po kolacyi więc, która była dosyć wcześnie, nie poszliśmy spać od razu, lecz jedni siedząc na przyzbie omawiali zdarzenia kończącej się już wycieczki, drudzy błądzili tu i ówdzie obok schroniska, Josio, jak zresztą na każdym postoju, prał w potoku bieliznę, zapraszając wszystkich do pomocy, Staszek-hucuł po raz może dwudziesty odczytywał w skupieniu kawałek zdobytej w Borgo-Prund gazety z inseratami, ryskalida łatał ubranie, Janek znawca Ido, naciągał kogo tylko mógł, a najchętniej hucuła, który to znosił ze stoickim iście spokojem...
Czerwony odblask nieba wskazywał, że niebawem wejdzie księżyc i przepoi seledynowym blaskiem poważne, milczące lasy, nieśmiało tu i ówdzie sterczące krzesanice i potok, który jedyny w tej ogólnej ciszy rozbrzmiewał swą pieśnią pełną młodości i siły. A wówczas zbudzi się ten jar i uśmiechnie na chwilę, krótką chwilę i wszystko narzuci na siebie płaszcz niezrównanych półblasków, sennych iskrzeń i barw wziętych z zaświatów.
Stałem wraz z Ceśkiem puszkarzem na samym skraju cypla nad potokiem, czekając rychło li stanie się przed nami cud, jakim jest zawsze w górach noc księżycowa. Ale przeciwległe wzgórze było snać za wysokie. Już najwyższe świerki nad chatą poczęły tajemniczo blednąć od czubów, odcinając się ostro od czarnej masy niżej rosnących towarzyszy, ale tajemnicze to światło błądziło tylko po szczytach i gdzieś daleko, bardzo daleko w dole na dolinie, którąśmy szli z rana. Czyste bez chmur niebo rozogniało się coraz bardziej, że zdawało się chwilami, że już już... rzec będzie można: „stało się“...
Ale blaski nie schodziły niżej, owszem poczęły się nieznacznie podnosić, tak iż niebawem tylko same czuby najwynioślejszych świerków sterczały jak z topieli ponad ciemno-fioletowe plamy. Wszystko to zmieniało się tak zwolna i łagodnie, że w jeden obraz spojone więziło swą harmonją, udzielając jej hojnie wszystkiemu co żywe. Staliśmy wciąż na cyplu, bojąc się głośną rozmową, lub choćby ruchem tylko spłoszyć ten spokój zapadających w noc lasów z jakimś łagodnym uśmiechem po dobrze spędzonym i pracowitym dniu.
W tem dają mi znać od schroniska, że Josio nagle zachorował.
Zastałem go w chacie na tapczanie, jak już pół przytomny wił się, prężąc całem ciałem w niezwykle silnych kurczach. Chwyciły go one nagle, niespodzianie przed kilku minutami, gdy siedział na przyzbie wraz z innymi.
Dane leki z podróżnej apteczki, ani masaż nie pomagały nic zgoła, owszem bole wzmagały się tak nagle, że zdawało się, że już nie widzi obecnych. Kazałem przynieść natychmiast z potoku wielkie płaskie kamienie, grzać je na ogniu i zawinięte w szmatę kładłem na żołądek, gdyż nic innego nie mogło być powodem tak silnych i nagłych kurczów, jak chyba tylko gwałtowne jego oziębienie przez napicie się wody w marszu. Kamienie pomogły nieco, zaczął już po chwili poznawać otaczających go, — wiedział gdzie jest i z trudem wprawdzie, ale odpowiadał na stawiane pytania. Od czasu jednak do czasu wracały bole ze wzmożoną siłą, więc wielkie, jak koła młyńskie kamienie, kładłem wciąż na obolałe miejsce, poleciwszy równocześnie naparzyć sporo bardzo silnej herbaty, którą wlewałem mu łyżką do gardła. Bole powtarzały się nie tak często i były znacznie słabsze, wreszcie ustały zupełnie, przyszło natomiast silne osłabienie i sen głęboki.
Teraz dopiero można było pomyśleć o spoczynku, a dochodziła już północ, więc nie wiele pozostawało czasu na sen, i to niewiedzieć jeszcze jaki.
Ale chory spał równo i spokojnie, a wprawdzie rano czuł jeszcze znaczny ubytek sił, ale po rozebraniu zawartości jego plecaka przez kolegów, szedł nie wiele gorzej jak dni poprzednich.
A droga nie była wcale łatwą. Trzeba się było wznosić ustawicznie coraz wyżej ponad potok, idąc w górę jego biegu, ażeby zejść następnie na dopływ przy samych źródliskach u przełęczy. Las wprawdzie nie gęsty, lecz silnie podszyty i ogromnie zawalony, był trudny do przebycia, zwłaszcza przy braku jakiejkolwiek najmarniejszej chociażby ścieżki. Dawniej, ale to bardzo chyba dawno rósł tu niechybnie bór potężny, gdy gleba była głębsza, ale z czasem wobec stromych zboczy spływające wciąż z gór wody spłukały z nich ziemię, począł więc przezierać nagi kamień i las wymarł. Później zaś coraz słabsze pokolenia o krótkim już żywocie, ginąc zbyt rychło dla braku pokarmu, zawaliły całe zbocze nieprzebytą wprost gmatwaniną powalonych pni, suchych gałęzi, lub szukających wciąż jeszcze napróżno żywotnych soków, skarlonych świerków i jodeł, które wiatr zasiał niebacznie.
Zjawiały się też co chwila ostre o pionowych ścianach krzesanice, albo samotne, albo złączone w nagie grzebienie, które niespokojną linją zbiegały aż na dno jaru.
Pochód więc odbywał się bardzo wolno, wśród ustawicznych nawracań, zboczeń i przechodzeń, ale że rozpoczął się bardzo wczesnym rankiem, była mimo wszystko nadzieja, że „upalimy“ dziś znaczny kawał drogi. Pogoda tylko już od samego rana niepewna, kazała przypuszczać możliwość niespodzianek. Jakoż na zachodzie widne były w dolinie Kolibiczy z wynioślejszych miejsc mijanych w pochodzie ciężkie, ulewą brzemienne chmury, jak podchodząc ku nam, wciąż urywały ogromne obszary rozległego jeszcze widoku. Co chwila ukazywały się w różnych miejscach długie, ciemne smugi ulewy i znikała nagle to plama lasu, to szczyt jakiś, to część doliny... Nad nami było jeszcze niebo względnie pogodne, więc była nadzieja, że ominie nas tucza.
Nagle z drugiej strony od wschodu z za przełęczy Bestriczory podniósł się szum jakiś dziwny, a z za ostro rysującej się grani wychylił się nieznacznie czarny ciężki obłok i skrył się znowu. — Widocznie spojrzał niecierpliwy, czy już rozpoczął swe dzieło towarzysz z doliny.
Byliśmy więc wzięci we dwa ognie.
Tymczasem nad przełęczą podniosły się wyraźne już głosy jakieś urywane, niespokojne i gniewne, a w krótkich chwilach ciszy, szedł ku nam bojaźliwy i cichy, jakby ogromnie uległy ton skargi. To żaliła się puszcza z tamtej strony i pokornie żebrała litości od kogoś, kto pastwił się nad nią i mocy swojej pewien i bezkarności zupełnej.
Tam musiało się dziać coś strasznego.
Teraz wyzierały już co chwila z za grani potwornie ciężkie chmury, a wówczas szło ku nam gwałtowne uderzenie wichru, od którego kładły się anemiczne drzewa na zboczu, szepcąc bojaźliwie: „co teraz będzie z nami“...
Właśnie mieliśmy wyminąć załom doliny, gdy zobaczyłem w dole opuszczony, na pół rozwalony już szałas pasterski. Dałem więc sygnał, aby jak najspieszniej zejść ku niemu. W kilka minut byli już wszyscy na dole. Deszcz począł padać na dobre, więc umocniono nasze schronisko namiotami od wewnątrz, przez co powstała obszerna, dobrze osłonięta przestrzeń, a że oziębiło się znacznie, dwa sute ogniska zabłysły niebawem u obu jego wejść.
W sam czas ukończono robotę...
Teraz zakotłowało już i w dolinie.
Rzęsisty dotychczas deszcz przeszedł w ulewę, a potem, to już takie masy wody wylewały się na ziemię, że nic zgoła widać nie było. Tylko strumień, który się sączył opodal szałasu, zmieniony w jednej chwili w bystry i rwący potok, dawał już szumem znać o sobie. Przez chwilę była obawa, że trzeba będzie uciekać przed powodzią wyżej na zbocze, ale dosyć silne nachylenie terenu nie pozwoliło wodom rozlać się zbyt szeroko.
Las przyzwyczajony przecież do deszczów i burz, chylił się, a bardziej samotne drzewa, pełne widocznego lęku, kurczyły się, tuląc do siebie szeroko rozpostarte zwykłe gałęzie.
Była dopiero wczesna godzina rano, lecz nadzieja należytego wyzyskania dnia zniknęła zupełnie, gdyż ulewa nie ustawała ani na chwilę i dopiero nad wieczorem wyczerpane już walką chmury poczęły się rwać tu i ówdzie, aż wreszcie wyjrzało słońce, oglądając bojaźliwie spustoszenia na łąkach i po lesie.
Wychodzić teraz w drogę było już nie podobna, więc mieliśmy nadprogramowy dzień wypoczynku. Zato nazajutrz zaledwo poczęły się niepewnie rysować kontury gór, już było wszystko do pochodu gotowe.
Rychło stanęliśmy na przełęczy, minąwszy resztę umarłego lasu. — Na zachód widną była cała dolna Kolibiczy i nasza wczorajsza droga, a na północ lasy i lasy bez końca w jednej nieprzerwanej płachcie, aż do granic widnokręgu. Jeden tylko widniał w nich wielki łysy kwadrat: Były to tartaki przed Pojana Stampi.
Droga nasza prowadziła jeszcze jakiś czas granią na północ, a potem już przez lasy, które trzeba było przebyć dziś jeszcze koniecznie.
Przed ostatecznem zejściem z gór odbyło się pożegnalne strzelanie królewskie do tarczy w postaci saperskiej łopaty zatkniętej w ziemię, poczem doszedłszy pod szczyt Buba, poczęliśmy już schodzić w dolinę rzeki Dorny.
Teraz dopiero stało się widocznem, co się tu wczoraj działo i dlaczego szły stąd do nas pod przełęcz takie jęki rozpaczy pełne i grozy.
U samej góry nie wiele jeszcze było śladów minionej ulewy, ale w miarę jak poczęliśmy schodzić gęstym mięszanym lasem w wązki jar o silnie nachylonych ścianach, na którego dnie płynęła Dorna, ustawicznie wzmacniana spływającymi z gór potokami, było spustoszenie coraz straszliwsze. — Młode świerki nagle podmyte wodą, która w szalonym pędzie musiała tu w dół spadać, świeciły nagimi korzeniami, lub w bok odrzucone legły zmięte i zmiętoszone na brudnej trawie, pełnej mułu i naniesionych kamieni. Bezradna patrzyła na nie starszyzna, która wprawdzie oparła się nawałnicy, ale wyszła z niej okaleczała i zbita.
Często potoki, które nie zdoławszy jeszcze odprowadzić całej masy wody ku rzece, zamykały nas nagle spienioną i wciąż jeszcze gniewną pętlą. Trzeba więc było przechodzić po ległych ofiarach minionej burzy. Pomimo, iż dla ostrożności omijała drużyna wszelkie fałdy terenu, trzymając się stale jak najostrzejszych zboczy, często stawała bezradna wobec napotkanych przeszkód. Albo zjawiał się cały szmat ziemi, na którym legł las pokotem, tworząc bezładny jakiś i piekielny zamęt, w którym ostały się nieliczne tylko wyjątki wciąż jeszcze bez tchu i przerażone, albo zbyt liczne strugi zbiegłszy się niespodzianie w pospiesznym pędzie, rwały z pasyą próchnicę lasu, zostawiając po sobie pełne wody szczeliny, albo gdzie zbocze było trochę tylko mniej strome, trudne do przebycia mokradła zastępowały nam drogę.
Sporo więc zeszło czasu zanim silniejszy huk i widoczna bliskość przeciwległej ściany nie zwiastowały rychłego już zejścia nad rzekę. Według mapy miała tuż nad brzegiem biec wygodna ścieżka piesza, lecz ani z niej śladu nie było. Czasem tylko sterczał z wody poręcz zerwanego z nad potoku mostka, lub wałęsające się wszędzie obrobione krąglaki wskazywały, że i z dziełem rąk ludzkich obeszła się burza bezwzględnie. Obok ścieżki tuż pod stokiem był tor konnej, czy ręcznej kolejki górskiej. I tamtędy też płynął potok. Jedyne możliwe zejście w dół rzeki było tym właśnie potokiem, wzdłuż którego, jak czarna cienka linja, widniała nad wodą drewniana szyna, nie szersza nad cal. To był nasz chodnik. Czasem jednakowoż, gdzie dolina zwężała się nagle, wody Dorny wypełniały całą jej szerokość, a wówczas szyny wraz z podkładami wisiały swobodnie nad głęboką i wartką wodą jak most linowy.
Dobrze było jeszcze, jeśli w nim nie było żadnej przerwy. Wówczas z wszelkimi ostrożnościami przeprawiał się zwolna jeden po drugim, utrzymując jedynie balansem kija skautowego niezbędną równowagę.
W tem oba zbocza wązkiej doliny rozstąpiły się nagle, i jak okiem sięgnąć roztoczyła się przed nami biała płaszczyzna wody... Stanęliśmy, patrząc jeden na drugiego. Czarny pasek kolejki wiódł jednak wciąż dalej. Więc naprzód, jak tylko długo będzie można...! Wtem krzyk. To Adaś straciwszy równowagę, ześliznął się z szyny i wpadł w potok, szczęściem tylko jedną nogą, więc wygramolił się szybko z niewygodnej pozycyi. Idziemy dalej... Cała ta przeprawa zaczyna nas już i gniewać i niepokoić zarazem, chociaż przepięknym był ten widok topieli. Wtem szyny urwały się nagle, przed nami było duże zwierciadło jeziora, okolonego zewsząd lasem, a po lewej ręce dwa metry wyżej, droga leśna zalana dotychczas w swej górnej części całkowicie wodą. — Przy pomocy cyrkowych sztuk wydostajemy się na nią i stajemy wreszcie na „stałym lądzie“.
Jeziorko zmieściło w sobie, znacznie z brzegów wystąpiwszy, przeważny nadmiar wody, więc szliśmy dalej, brodząc już tylko po kostki, lub czasem mniej nawet, wciąż torem kolejki, aż do ogromnych spławów i tartaków nad Dorną. Było właśnie południe. Nastąpił więc suty posiłek, a po godzinnym przeszło odpoczynku, ruszyliśmy znów dalej wygodną już i szeroką drogą wozową, wciąż jednak lasem wzdłuż rzeki do Pojana-Stampi.
Mieliśmy nadzieję stanąć tam przed wieczorem.
Ślady ulewy były i tu jeszcze wciąż widoczne. Gdzie brzeg był niższy, mętne wody płynęły drogą, która tu i ówdzie tak była zawalona naniesionymi kłodami, że trzeba było w las zbaczać i obchodzić zalane miejsca. Na rzeką zaś zwieszały się co chwila potężne świerki, trzymając się jeszcze kurczowo ziemi, albo wciąż w dumnej pierwotnej postawie, albo powalone już i zanurzone czubem w wodzie nie wypuszczały jednak ziemi z uścisków swych korzeni.
Droga wiła się wciąż, a wieś, jakby uciekała przed nami. Już nad wieczorem obozujący przy rzece robotnicy lasowi wskazali nam bliższą drogę do niej przez las na przełaj.
Ogromną przestrzeń na zachód od Dorny tworzą nieprzebyłe mokradła, prawdziwe tundry w miniaturze. Przez nie rzucono pewien rodzaj kładki, w ten sposób, że dwie z grubsza obrobione belki spięto po obu ich końcach krótkimi poprzeczkami i kładziono jedne za drugimi na bezdennych błotach, tworząc w ten sposób drewniany chodnik, łączący prostą linją dolinę Dorny z gościńcem, biegnącym od zachodu do Pojana-Stampi.
Wskazano nam ten skrót właśnie, który był też jedynym możliwym teraz szlakiem do wsi, gdyż most przy drodze wczoraj powódź zerwała.
Gdyśmy tylko w las weszli, objął nas od razu mrok zapadającego wieczora, ale że bawił nas ten oryginalny pochód po kładce nad topielą, szliśmy wśród żartów i spiewów niezbyt spiesznie, gdyż kute buty ślizgały się po mokrych belkach, grożąc każdą chwilą niezbyt przyjemną kąpielą.
Obok nas stał las dziwny.
Olchy i wyniosłe, lecz wątłe graby tworzyły gąszcz trudny do przebycia, a wybiegały w górę z jakiejś lśniącej zielonkawej masy, po której pełzały w rozmaitych kierunkach grube jak pień ni to korzenie, ni to gałęzie. O nie to wsparto nasz chodnik. Tu i ówdzie lśniły czarne nieruchome plamy bez najmniejszej zmarszczki na powierzchni, jak dziesiątki szeroko rozwartych oczu potwora, który tu legł w ukryciu i śledził nas spokojnie, uważnie, a wytrwale. Czasem zjawiała się łączka, niby krótko strzyżony dywan i zapraszał nas swą jasną, świeżą zielenią, ale wetknięty kij grzązł lekko bez końca. Łąka była bez dna... Czasem znikała zieleń zupełnie, a jej miejsce zajmowała brudno-czarna masa zastygła i nieruchoma. Nad tem wszystkiem unosił się przykry zaduch i woń gnijących ziół i opadłych liści.
Po blisko półgodzinnym pochodzie chodnik rozwidlał się, myśmy jednak według odebranych przed wejściem wskazówek, mieli iść wciąż w głównym kierunku, więc nie zatrzymując się wcale minęliśmy napotkane odnogi, przyspieszając możliwie kroku, gdyż mrok zapadał coraz gęstszy, a o ześliźnięcie się z belki nie było trudno.
Wtem idąc przodem spostrzegłem, że już pojedyncza tylko belka tworzy chodnik, poddając się wskutek tego ogromnie pod naszym ciężarem. Nagle i ta się skończyła, stercząc wysoko ponad opadłym terenem.
...Stać!...
Zesunąłem się w dół ogromnie ostrożnie, lecz grunt, jakkolwiek uginał się podemną, wydawał się na tyle już twardym, że był w stanie unieść człowieka. Za mną zeszli ostrożnie inni. — Stanęliśmy w miejscu, zbici w gromadę, nie śmiejąc ruszyć naprzód ni krokiem w obawie napotkania bezdennej topieli. O kilka metrów przed nami czerniała plama zamarłej wody, takiej spokojnej i groźnie poważnej, jakby była rada z tego, że tyle razy uniknąwszy przygód, teraz dopiero ulegniemy wreszcie.
...„Z uścisków błot i mokradeł nikt nie wychodzi“, szeptał las, zapadając w noc coraz bardziej.
Ruszyłem naprzód obchodząc ostrożnie złowrogą kałużę, a za mną ciągnął się cichy i poważny, silnie zbity łańcuch towarzyszy, wstępujących wedle rozkazu ściśle w ślady poprzedników.
Wtem zagrodził nam drogę na kilka metrów wysoki zwał drzew, niby rzuconych tutaj w dzikim gniewie przez kogoś. Grunt stawał się coraz bardziej grzązki, a z pod zwalonych pni słychać było szum wody.
Natrafiliśmy w dodatku na potok.
Lecz gdzie dalszy ciąg chodnika, przecież miał zawieść nas aż do gościńca?!
...Most... most, poczęto wołać za mną. Rzeczywiście na skraju zwału, mało się od niego różniąc, był most podniesiony w górę na jakie trzy metry, skręcony w śrubę, lecz widocznie starannie spojone belki nie puściły.
Co za siłę i wściekłość musiał mieć ten, który tak buszował po lesie.
Wchodzimy nań ostrożnie i trzymając się kurczowo belek, stajemy niebawem na drugim brzegu potoku. Lecz tu nowy kłopot. — Wezbrane wody utworzyły pętlę i myśmy się właśnie w niej znaleźli. Przed nami znów była rwąca struga mniej szeroka, lecz nie mniej trudna do przebycia. Między drzewami, których całe masy legły pokotem, znalazło się jednak rychło jedno dosyć grube, które zwaliło się na brzeg przeciwny, tworząc naturalną kładkę.
A mrok wciąż gęstniał.
Trzeba było przejść przez nią i to czem prędzej, zanim zapadnie noc ciemna, tembardziej, że jaśniejsza plama przeświecająca z za drzew, kazała się spodziewać końca lasu i gościńca, na co też wskazywała mapa.
Poleciwszy więc ani krokiem nie ruszać się z miejsca, wszedłem pierwszy na obalony pień. Był mokry, oślizły, a podkute buty utrudniały znacznie to gimnastyczne ćwiczenie.
Wtem ciężki plecak przeważył mi na jedną stronę. Podniósł się krzyk stojących u brzegu towarzyszy i znalazłem się nagle w pozycyi, w jakiej rysują zwykle w zoologiach leniwca ai. Pnia jednak nie puściłem i wnet byłem znów w nie małpiej postawie na kładce. Wreszcie stanąłem na drugim brzegu potoku. Reszta przeprawiła się szczęśliwie przy obustronnej asekuracyi za pomocą skautowych kijów.
Mrok już był taki, że widne były tylko czarne sylwety drzew.
Nastawiwszy busolę Bezarda, abym mógł w danym razie wrócić w to samo miejsce do kładki, ustawiłem swoich w zwartą kolumnę, by nie zatracić wzajemnego czucia i ogromnie powoli i ostrożnie począłem postępować naprzód, gdzie spodziewałem się końca lasu.
Grunt zrazu niezbyt miękki, uginał się pod stopami coraz bardziej, nogi grzęzły zrazu po kostki, potem wyżej, potem już nie napotykały twardego podłoża.
Nakazałem odwrót.
W kilka minut znów stanęła drużyna przed kładką. Noc tymczasem zapadła zupełna.
Już przy świetle świec, z jeszcze większymi ostrożnościami odbywała się przeprawa, na szczęście bez wypadku, najpierw po zwalonym pniu, a potem przez „most śrubowy“.
Wtem, jeszcze podczas pilnowania przeprawy, słyszę od stojących już na drugim brzegu, że najstarszy z naszej gromady Poldek odbił się w ciemności od reszty i w niedającym się określić na razie kierunku, woła czy o pomoc, czy może znalazł lepsze przejście. Zakazuję ruszyć się z miejsca krokiem i przeprawiam się ostatni.
Niczem nie zmącona cisza zaległa tundrę. Daję znak trąbką... Nic... Wołam... znów nic... Może go skryło już bagno, a może zwierz się gdzie jaki przyplątał. Wtem tuż niedaleko słyszę słaby, bardzo słaby jego głos. To elektryzuje pozostałych, chcą biec w tym kierunku. Nie pozwalam jednak ruszyć się ni na cal, gdyż stoimy w miejscu pewnem, a tam Bóg wie, co być może. Ostrożnie, próbując wciąż grunt kijami, posuwamy się wszyscy zwolna w kierunku głosu, który znów dał się słyszeć, tym razem już bliżej. Jeszcze chwila, a staje przed nami nasza zguba w nienaruszonej swej postaci.
Pokazało się, że usłyszał, przeprawiwszy się pierwszy, jakieś głosy czy szmery i pobiegł w tym kierunku w nadziei, że to ludzkie głosy. Te jednak ucichły niebawem, a w zamian doszedł go plusk wody, więc nadsłuchiwał, coby to być mogło i dlatego nie dawał żadnych odpowiedzi na nasze wołania.
Skończyło się więc szczęściem na strachu, ale winowajca dostał porządną pucówkę za wyłamanie się z nakazu, chociaż dał dowód wielkiej odwagi.
Postanowiłem odnaleść znów opuszczony chodnik, wrócić nim nad rzekę, przenocować i dopiero za dnia las sforsować.
Ale nie było to tak łatwem w ciemności przy słabem świetle kilku świec zaledwie. Na każdy sposób byliśmy gdzieś bardzo niedaleko, bo rozpoznawałem dużą czarną kałużę tuż obok, która patrzyła na nas tak dziwnie, gdyśmy spuszczali się ostrożnie niedawno z ostatniej belki chodnika. A i teraz, gdy niesione przez nas światełka błądziły po jej powierzchni, zdawała się nam mówić: „trudno już nie ujdziecie“. Ale przez te cztery tygodnie włóczęgi za często była sposobność borykania się z zaporami, abyśmy mogli ulec tak odrazu, więc wszyscy we wspólnem wytężeniu poczęli w tych czarnych, bezdennych gąszczach szukać poprzednich swych śladów. Wtem ujrzeliśmy sterczącą w górze belkę.
Owładnęło nami ogromne uczucie ulgi i znów rozpoczęły się żarty i śmiechy. Przed udaniem się jednak w powrotną drogę kazałem zapalić wszystkie świece jakie tylko były i nabić Mausera.
Wśród czarnego niemego lasu, nad mokradłami bez dna wyglądała nasza drużyna niby korowód potępieńczych duchów, które czekały nocy, aby wstać z oparzelisk na bezcelową włóczęgę. Co drugi trzymał światło, więc było na tyle jasno, że widocznym był chodnik pod stopami, konary najbliższych drzew i tuż nad nami obwisłe gałęzie. Wszystko to wydawało się w ustawicznym ruchu z powodu migotania świateł, jakby się porozumiewała tundra co się dzieje w jej wnętrzu.
Pochód otwierałem ja z toporem w ręku, a zamykał Cesiek z gotowym do strzału karabinem.
Ponieważ nie znałem lasu, poleciłem dla wszelkiego bezpieczeństwa, aby iść głośno, czyniąc gwar możliwie największy. Ruszyliśmy więc w pochód ze spiewem i krzykiem, a ponad wszystkich zawodził Staszek hucuł, jakkolwiek dotychczas należał zawsze do milczących.
Boże co to był za spiew łabędzi!
Gdyby w lesie czaili się gdzieś nie ludzie, ale pół piekła pod wodzą samego Lucypera, a najstraszniejsze drapieżce gdyby zagradzały nam drogę w zbitej falandze, toby na ten głos wydobywany na gwałt ze ściśniętej krtani uciekało wszystko z takim impetem w dzikim popłochu, żeby ziemia jęczała i trzęsła się z pewnością na setki mil wokoło.
Nie uszliśmy jednak i stu kroków, gdy usłyszałem przed sobą wyraźne głosy kilku ludzi, kazałem więc stanąć.
A Staszek wciąż zawodził..
Nie trzeba było długo czekać, gdyż niebawem wyłoniły się z grubych ciemności jakieś postacie w parcianem ubraniu, w łapciach, z narzuconymi toporami przez ramię. Zoczywszy nas stanęli i widać było, że się nie mało przelękli na widok takiej dziwnej gromady, bo poodkrywali wszyscy głowę jak na komendę.
Pokazało się, że byli to lasowi robotnicy rumuńscy, którzy wracali na noc do Pojana-Stampi. A więc nasze szczęście, które tak nas prześladowało dotychczas, i teraz okazało się dla nas łaskawe.
Zawróciliśmy więc znowu, aby wspólnymi siłami znaleść przecie przejście do wsi, która już była niedaleko. Przeszliśmy więc znów „most śrubowy“ i znów zawrócili, szukając tym razem przejścia przez potworzone obok drzewne zasieki. Ruszamy dalej, pnąc się przy słabem świetle świec po mokrych, oślizłych pniach, chcąc koniecznie przebyć tę zaporę. Wtem przodem idący chłopi dają znać, że znaleźli przejście. Jeszcze kilka wysiłków, wzajemnych nawoływań, ostrzeżeń i stajemy wreszcie na wolniejszem miejscu, coś jakby na wyciętej linji leśnej po kolana w... błocie. Ale stopy opierały się już o grunt twardy, więc idziemy dalej, z trudem wyciągając nogi z lepkiej masy. W kilka minut las skończył się i przebywszy jeszcze nie wielką suchszą już łąkę, stajemy wreszcie na gościńcu.
Przed nami migotały już światła chałup, a po kilkuminutowym jeszcze pochodzie stajemy przed karczmą, którą znajdująca się nad nią wywieszka nazywała szumnie: „koncesyonowanym zajazdem Izraela Golda“.
Była godzina dziesiąta w nocy.
W jaki sposób zniosła drużyna, w której byli i czternastoletni chłopcy, te nadzwyczajne trudy szesnastogodzinnego marszu już po odliczeniu odpoczynków, to da się chyba tylko wytłumaczyć dziedzictwem po tych, którzy bez jadła i źle odziani stawali do szeregów w potrzebie, a dziesiątkowani przez przemoc, szli i szli naprzód, zawsze silni i niezwyciężeni.
Dopiero gdyśmy usiedli w izbie na ławach, opuściły nas siły naprawdę, że podnieść się przychodziło nam z bólem po prostu. Ale trwało to dosyć krótko, bo niebawem poczęto się krzątać około wieczerzy.
Pan Gold, mimo swej szumnej wywieszki nie wiele miał w swych zapasach, a jeszcze gorzej poszło z noclegiem, na który odstąpił nam izbę szynkowną, lecz do jej wymoszczenia musieliśmy sami kupić siana u chłopów. Ale po takim marszu, i chociaż niezbyt obfitej, lecz smacznej kolacyi, można było zasnąć i na kamieniu. Spaliśmy też dobrze mimo wszystko.
Na drugi dzień ruszyliśmy dalej już o godzinie ósmej rano, aby przebyć wśród niezmiernego upału drogę przeszło trzydziestu kilometrów, już wciąż gościńcem, do bukowińskiego zdrojowiska: Dorna-Watra. Pomimo dzień przedtem zrobionego marszu, prawie że nie było znać zmęczenia u drużyny.
I niechaj to potrafi kto inny, w czyich dziejach nie ma Berezyny, Wawru, Ostrołęki!!...
Jeszcze było daleko do wieczora, gdy w eleganckim o światowej sławie miejscu kąpielowem zjawiła się banda oberwańców, wybijając głośny takt kutymi butami po asfaltowym chodniku. Obiad wypadł nam w prawdziwej restauracyi, przy prawdziwym obrusem nakrytym stole.
Z kwaterą jednak był kłopot wobec pełnego właśnie sezonu, to też bezpośrednio po obiedzie podjęto zaraz o nią starania przy pomocy restauracyjnego kelnera, który jako pochodzący z Przemyśla, uważał nas za pomoc potrzebujących „krajanów“ i przypadkowo spotkanego żandarma, który znów ze względów „służbowych“ chciał gdzieś zakwaterować napotkanych włóczęgów. Jednakowoż zarząd gminy, dokąd udała się nasza drużyna w komplecie w towarzystwie licznych, jak zwykle, gapiów, okazał się zupełnie bezradnym, a nawet dorywcza narada „panów radnych“, odbyta w sieniach magistratu, nie doprowadziła wobec braku miejsca do żadnych wyników. Byliśmy już zdecydowani rozbić namioty gdziekolwiek w mieście, gdy kierownik sekcyi turystycznej zakładu klimatycznego, pan Lewicki, który przypadkiem zoczył naszą drużynę, wybawił ją z kłopotu.
Dawszy dyspozycyę miejskiemu policajowi, polecił zaprowadzić nas do znanej mu prywatnej willi, do której właścicielki napisał słów kilka. Tak tedy pod ochroną przedstawiciela „władzy“ udaliśmy się do wskazanego miejsca, lecz i tam przyjąć nas nie mogli. Zniknęła więc ostatnia deska ratunku. Lecz w tej przykrej chwili zjawiła się niespodziewana pomoc, gdyż właściciel przeciwległej willi inżynier Eugeniusz Kisieliński, dowiedziawszy się o nas przypadkiem, przyjął wszystkich pod dach swój z taką gościnnością, jakbyśmy byli członkami jego rodziny. Oddał nam do dyspozycyi dwa obszerne pokoje i tak był nami uradowany, jakby wrócił ktoś bardzo mu bliski z daleka.
Trzeba było widzieć starego, jak co chwila znosił coś do naszych pokoików. To bułki, to chleb, to spory garnuszek świeżutkiego masła, to szklanki, drzewo pod kuchnię, która była tuż obok naszych pokoi i t. d.
„Kiedyż będziecie jedli? Chcę was już raz widzieć przy jedzeniu“, powtarzał wciąż, porządkując na stole, przystawiając ławy i krzesła. I chcąc przyspieszyć czas uczty podreptał na strych i za chwilę zjawił się znów niosąc z miną ogromnie zadowoloną dwa samowary. Nie znał czcigodny gospodarz naszych żołądków. Myśmy do samej herbaty nastawili już dwa kociołki po pięć litrów każdy.
Nastał wreszcie czas posiłku. Nie odstępował nas ni na krok, chcąc dogodzić we wszystkiem.
Na spoczynek poszliśmy nie zaraz, tak nam przyjemnie czas schodził na gawędzie. Było już dobrze po dziesiątej wieczór, gdy cisza zaległa naszą kwaterę.
Gdyśmy rano myli się jeszcze przy studni, ujrzeliśmy znów starego, jak już wracał z miasta z dzbankiem mleka dla nas na śniadanie. Potem przyniósł arkusz papieru i prosił o podpisy na pamiątkę...
W domu u siebie u najbliższych nie mogło nam być lepiej niż tutaj. Ale już zbliżał się czas odjazdu, gdyż na prośby drużyny, musiałem wybrać taki pociąg, aby nie przyjechać za dnia do Przemyśla. Można więc sobie wyobrazić, jak większość z nas wyglądała, jeśli obawa kazała nam kryć się przed światłem dnia tam, gdzie nas wszyscy znali.
Ostatnie pożegnania, ostatnie podzięki za staropolską gościnę i w trzy czwórki ugrupowana drużyna ruszyła ostrym krokiem na dworzec.
Zostawialiśmy za sobą i wichry i drzemiące puszcze i strojne połoniny i szczyty dumne i rozśpiewane wody, ale, że z tem wszystkiem już sprzęgła nas silna przyjaźń, żegnaliśmy minione dni zmagań się i czarów serdecznem: „do widzenia“....


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Błażek.