Przejdź do zawartości

Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wałęsających się po lesie cieni od ogniska, które „całkiem wyraźnie podkradały się ostrożnie pod namioty“, nic nie wystawiło na próbę determinacyi i odwagi naszych nocnych opiekunów.

Mgły jeszcze walały się wszędzie, choć na świecie było już biało, lecz do wschodu słońca daleko, gdy ostatnie straże zbudziły obóz do gotowego już śniadania. Zaczęły się więc z namiotów wysuwać zwolna rozespane postacie, jakby w pierwszej chwili zdziwione, skąd się tutaj znalazły tak rano po dobrze i smacznie przespanej nocy, ale ostry chłód wczesnego ranka nie bardzo zapraszał do opuszczenia ciepłego legowiska.
Od ogniska tymczasem dolatywały już głośne rozmowy i śmiechy, a nachylony nad kotłem kucharz owinięty w jakąś pstrokatą kapę, pocukrowaną obficie popiołem, przysięgał uroczyście, o ile mu na to poranny hymn, wydzwaniany zębami pozwalał, że kto się nie pospieszy i nie stawi się zaraz ze swoim kubkiem, nie dostanie śniadania, bo mu tymczasem jego własna porcya wystygnie. I rzucał na nią od czasu do czasu spojrzenia takie, jakby jej chciał dodać otuchy, by jeszcze wytrwała kwadransik i niepozbywała się ożywczego ciepła tak prędko. Coraz więc ludniej było przy ognisku, a gdy już wreszcie nadciągnęli i śpiochy, którzy chcieli choć chwil

13