Przejdź do zawartości

Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chmury, zagnane przez wiatr jeszcze z wieczora, nie mogąc się wydostać z zamkniętej zewsząd kotliny, pokryły się zrazu po źlebach, smagane silnymi podmuchami, a gdy się już nieco uciszyło na świecie, wypełzły ostrożnie z bezpiecznych komyszy na lesiste zbocza i trawami pokryte dawne zręby. Wziąwszy je w wyłączne posiadanie, rozpierały się coraz pewniej i śmielej, aż wreszcie okryły wszystko ciężką wilgotną zasłoną.
Dlatego też, pomimo rannej już godziny, panował wszędzie jeszcze mrok, prawie że nocny i tylko tu i ówdzie widniały z rzadka porozrzucane czarne plamy na blado-szarem ruchliwem tle, zmieniając ustawicznie swą wielkość i kontury. Tylko bliżej, samotnie stojące na zrębie drzewa, czerniały stale, chociaż niepewnym zarysem, a przysłaniane co chwila wałęsającymi się wszędzie mgłami, cofały się w oczach raz bardziej wstecz, to znowu zbiegały aż nad brzeg potoku, niby topielec napróżno wyglądający ratunku. U góry tylko było nieco jaśniej, co wskazywało na blizki już ranek.
Dzień zatem nie zapowiadał się najlepiej. — Wprawdzie nie długa czekała nas dzisiaj droga, bo tylko do Jabłonicy, ale część jej prowadziła na przełaj lasem stromo pod górę, pod kopiec Cho-

30