Przejdź do zawartości

Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tów, reszta zaś udała się ochoczo w górę długim wężem, który mi niebawem zniknął w gęstych zaroślach.
Chmury przewalały się wciąż niespokojnie, nie chcąc zejść zupełnie i mocując się z rozganiającym je wiatrem. Temperatura, która spadła nagle podczas deszczu, a potem znów się podniosła, utrzymywała się stale, mimo popołudniowej już pory, co niezbyt dobrą było wróżbą.
Na powrót towarzyszy czekałem niezbyt długo. W jakie pół godziny po odejściu rozległy się krzyki i nawoływania w gąszczach, a niebawem zaczęli wybiegać z nich jedni po drugich, zmoczeni wprawdzie trochę od bujnych traw i sutego mchu, który sięga samego szczytu, ale zadowoleni ze zrobionej wycieczki i rozbawieni schodzeniem, który odbywał się w kangurowych susach po miękkiej i głębokiej wyściółce kamieni.
Ale już czas był w dalszą drogę.
Pospiesznie więc porządkowano plecaki i w kilka minut była już cała drużyna gotowa do drogi. Las od strony południowej był znacznie młodszy od tego, którym darliśmy się rano. Więcej było krzewów i miejsc wolnych zupełnie, gleba też była znacznie płytszą i nagi, jałowy kamień na znacznej nieraz przestrzeni wydzierał się na zewnątrz z po-

43