dowani rozbić namioty gdziekolwiek w mieście, gdy kierownik sekcyi turystycznej zakładu klimatycznego, pan Lewicki, który przypadkiem zoczył naszą drużynę, wybawił ją z kłopotu.
Dawszy dyspozycyę miejskiemu policajowi, polecił zaprowadzić nas do znanej mu prywatnej willi, do której właścicielki napisał słów kilka. Tak tedy pod ochroną przedstawiciela „władzy“ udaliśmy się do wskazanego miejsca, lecz i tam przyjąć nas nie mogli. Zniknęła więc ostatnia deska ratunku. Lecz w tej przykrej chwili zjawiła się niespodziewana pomoc, gdyż właściciel przeciwległej willi inżynier Eugeniusz Kisieliński, dowiedziawszy się o nas przypadkiem, przyjął wszystkich pod dach swój z taką gościnnością, jakbyśmy byli członkami jego rodziny. Oddał nam do dyspozycyi dwa obszerne pokoje i tak był nami uradowany, jakby wrócił ktoś bardzo mu bliski z daleka.
Trzeba było widzieć starego, jak co chwila znosił coś do naszych pokoików. To bułki, to chleb, to spory garnuszek świeżutkiego masła, to szklanki, drzewo pod kuchnię, która była tuż obok naszych pokoi i t. d.
„Kiedyż będziecie jedli? Chcę was już raz widzieć przy jedzeniu“, powtarzał wciąż, porządkując na stole, przystawiając ławy i krzesła. I chcąc
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/196
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
172