Przejdź do zawartości

Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi wzgórzami, które wznosząc się zwolna ku południowi, opadały potem nagle pionowo skalnymi ścianami, tworząc obramienie głębokiego jaru rzeki Bystrzec. Kończył się on tuż przed wsią Kolibiczą, której chaty leżały rozrzucone po całym obszarze lejkowatej doliny. Idąc od północy, mieliśmy wejść na nią w miejscu, gdzie rzeka płynąc z pięknej, lesistej doliny, zamkniętej od wschodu Bestriczorą, wlewa się wązkiem gardłem w skalną, kilka kilometrów długą, szczelinę.
Droga była nie długa i niezbyt nużąca, raczej spacer, ale zdawało się nam, że skóra na nas pęka od tego żaru, jaki padał wciąż z góry niczem nie powstrzymany. Drzew nigdzie żadnych, co najwyżej krzaki, nie dające żadnego schronienia, a daleko jeszcze przed nami mienił się w słońcu ciemno niebieską plamą las szpilkowy, z którego sterczały ponad drzewa, niby zęby jakiegoś drapieżcy, oślepiająco białe kresanice.
Stało się zupełnie wykluczonem, abyśmy mogli tam dojść jednym marszem.
Wody nie było nigdzie. Płuca pracowały w ostatniem wytężeniu, język przysychał do podniebienia, oczy piekły nieznośnie od blasku i zalewającego je wciąż potu, a w nogach czuło się drganie mięśni, będących już u kresu swej siły.

145