Uciekła mi przepióreczka.../Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uciekła mi przepióreczka... |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
A jest i »dziatwa«.. Specyalnie sprowadzona, nieprawdaż? Pewnie będą śpiewać...
Tylko jednę piosenkę... Bo tylko tę jednę naprawdę dobrze umieją.
Hymn na cześć księżniczki... Co? Pan pewnie mówi do niej — »wasza książęca mość«. Przyznaj no się pan, panie Smugoń...
Panowie profesorowie pozwolą mi odejść.
Zaraz... Chcieliśmy zapytać pana o tę waszą księżniczkę... (Do Ciekockiego:) Ale — ale, znawco mowy ludzkiej, jak mam mówić: panie Smugoń, czy, panie Smugoniu?
Mów, jak ci serce dyktuje. Najlepiej, żebyś mocniej trzymał język za zębami. (Zcicha) Zadużo mówisz (wskazuje oczyma na Smugonia) — przy tym...
Księżniczka nasza nigdy, przenigdy nie pozwoliłaby mówić do siebie w taki sposób.
Demokratka — co? A może boi się jakiej srogiej kary, bo przecie nasze... (złośliwie)... demokratyczne prawa zabroniły tytułów?
Dowcipki!
Mówię co złego? Pytam się pana Smugonia. Mam czas, więc się chcę oświecić. Gdybym nie miał czasu, tobym pana Smugonia nie nagabywał.
Panowie profesorowie pozwolą... Właśnie słyszę... Dzieci się gromadzą...
Radostowiec, Małowieski, Wilkosz i tamci byli przed szkołą.
Wilkosz grupuje fakty w cykle, Zabrzeziński przestępuje z nogi na nogę, czekając na doniosłość wydarzeń.
Każą mi czekać na przyjazd okolicznej potentatki. Nie potom tu ściągnął, żeby czynić honory takiej damie. Nie mam na to ani czasu, ani ochoty.
Przełęcki kazał, mój drogi. — Przełęcki!
No, tak, Przełęcki. — Przełęcki!
I cóż? Siedziałbyś teraz w izbie i wciągał nozdrzami zapach najbardziej rodzimy domowego ogniska, albo huśtałbyś się kędyś na żerdzi, pod cudzem żytem, a może nawet pod jęczmieniem. Siedzisz tutaj (uszczypliwie)... w mojem towarzystwie. Nie udawaj, nie udawaj, proszę cię, notoryczny chłopie z chłopów, że nie jesteś ciekawy tej tam księżniczki.
Przyjaźni się z księżniczką... tiens. A ona tam jest przed szkolą?
Kto?
Ta, mówię, Smugoniowa...
Jest, Jasieniu, jest. Ale ty sobie po próżnicy złotej główki Smugoniową nie zaprzątaj. Najprzód — to nie pasuje, żeby tu oczy przewracać. To sobie wyperswaduj. W mieście możesz, a tu, uważasz, panie profesorze, — nie. Zrozumiano?
Te piękne, łagodne, powabne, pociągające oczy, rzeczywiście smugoniowate, umieszczasz w budżecie swoich wakacyjnych przyjemności? To należy do dziedziny twej antropologii?... Powiedz no mi, Antoś.
Mój kochany... Oczy ma ładne i cała jest śliczności... Ale co z tego? Żebyś ty był, albo żebym ja był podobny do tego Przełęckiego, toby tam może i spojrzała w naszą stronę. Teraz to patrzy na mnie, a widzi Przełęckiego, żeby stał za nią z tyłu, z boku, a nawet za drzwiami.
Ty Apollina, bracie, nie przypominasz, ani en face ani z profilu.
Nie mam pretensyi.
Słusznie... Nie koniecznie znowu trzeba być Apollinem, żeby mieć jakie takie powodzenie...
Chcesz się czemś pochwalić?
Pochwalić, nie pochwalić, ale mogę ci opowiedzieć, jeżeliś ciekawy.
No?
Jakeśmy byli, w Krasnojarsku i powstawało z nas, austryackich poddanych i z Polaków rozpadającej się armii rosyjskiej wojsko polskie, zdarzyło mi się, wiesz, mieszkać u jednej rodziny...
Spiesz się, uważasz, z wyłuszczeniem perypetyj romansu, bo... (wygląda oknem)... wszyscy tutaj idą.
Ależ mów, tylko że idą. To tylko chciałem...
Mogę nie mówić. Nic mi na tem nie zależy...
Złą chwilę zawsze wybierasz, Kleniewicz. Wybieraj dobre chwile do swych przechwałek.
Nie puszczam się na przechwałki. Zresztą nic ci nie mam do powiedzenia.
To masz coś do powiedzenia, to nie masz...
Daj mi święty pokój!
Ano — trudno, zmuszać cię przecie nie będę do opowieści... (Wygląda oknem) Księżniczka, księżniczka... Wielkie słowo, a to jest poprostu, mój antropologu, podstarzałe pudełeczko... Idą tutaj... Przełęcki peroruje...
Panowie profesorowie przyjęli już jaśnie pannę?..
Każą nam, profesorom uniwersytetu, ludziom poważnym witać jakąś tutejszą arystokratyczną znakomitość, jak gumiennym, ekonomom i fornalom z jej majątku.
Mogliście koledzy oprzeć się, nie pójść. Dla czegóżeście poszli?
Dla czegośmy poszli? Przełęcki kazał, więc poszliśmy.
Wogóle nie podoba mi się to burmistrzowanie Przełęckiego. Przybiera tony jakiegoś nad nami rektora, czy dziekana.
Nie chciałem mówić przy tym nauczycielu, Smugoniu. Trzeba rozmówić się otwarcie, szczerze z Przełęckim.
Niech sobie sam skacze koło tej panny. A my co?
Nie zapominamy o niczem, ale niech też i Przełęcki raczy pamiętać, kim jesteśmy.
I kim sam jest.
Nie robi przecie tych prysiudów dla osobistego, ani poziomego celu.
Niech sobie sam robi!
Tymczasem on najwyraźniej »rozkazał«, powtarzam »rozkazał« i mnie i Radostowcowi i naszemu historykowi, no i wam... (Do Kleniewicza i Cichockiego) że mamy tę pannę poprostu emablować, puścić w ruch najordynarniejszą karotę...
Koledzy raczą zwrócić uwagę... Cel jest niemały!...
Ach, może przeszkadzamy!... Przepraszam.
Pozwoli pani przestawić sobie nasze »ciało«.
Co »tyle«?
Przewraca kamienie, pastwiska, podorywki, a szczególniej wzgórza całej okolicy. Przynajmniej chce przewrócić wszystkie ustalone o niej pojęcia tutejsze.
Niestety, jesteśmy tutaj tak zacofani, że nawet ustalonych pojęć w tej dziedzinie wcale nie posiadamy.
Sami nie wiemy, co posiadamy.
Właśnie, właśnie!
Nie sądzę, łaskawa pani, żeby tak źle było z tą okolicą. Co do moich przewrotów, to mieszkańcy mogą być spokojni. Wszystko zostanie na miejscu, kamienie, pastwiska, podorywki.
A gdzież jest nasza kochana gospodyni, pani Smugoniowa? Bez niej, jak bez słońca.
Doktór Józef Małowieski, botanik. (Księżniczka wita się z Małowieskim) Doktór Kleniewicz, antropolog. (Ciekocki podchodzi do księżniczki i przedstawia się).
Jestem doktór filozofii Ciekocki, nauczyciel gramatyki.
Jakże jestem szczęśliwa, poznając panów, witając panów w tej szkole...
Jeszcze tylko trzech z seryi najciężej uczonych. (Wskazuje) Doktór Wilkosz, nasz sławny historyk...
Aa...
...który tyle narobił rumoru swemi odkryciami. Doktór Wilkosz, wróg osobisty Czarnka z Jankowa, czy Janka z Czarnkowa... Czy to nie jest, zaprawdę, szczyt, zenit nauki, wykazać takiemu z Czarnkowa, który już ze czterysta lat leży sobie na cmentarzu, w którem miejscu skłamał, a nawet dla czego? Tamten w grobie przewraca się ze wstydu, ale za to prawda triumfuje.
Proszę pani, ci panowie rozpuszczający plotki o przeszłości, albo demaskujący plotki plotkarzy z przed stu i dwustu lat, radziby coś złośliwego powiedzieć także o Einsteinie. Ale — przykrótki języczek! Pozwoli pani... właśnie... geograf Bukański. (Bukański kłania się) A to doktór Zabrzeziński... niestety... historyk sztuki.
Do usług.
On to właśnie »odkrył« Porębiany.
Ach, więc to panu profesorowi zawdzięczamy te szczegóły o naszej kochanej ruinie, te prawdziwe rewelacye, które mi w krótkości powtórzył właśnie profesor Edward.
Pewnie wszystko poprzekręcał według swej zasady względności. Porębiany same mówią za siebie każdym złomem ciosu, każdą skarpą, sklepieniem, kształtem okna. Przepyszny zamek!
I taki oto zamek — w ruinie. O, losy, losy!
A jest nasza pani Dorotka.
No, to możebyśmy usiedli. Wprawdzie niema na czem...
Zaraz, zaraz! Przyniosę krzesła od siebie. (Wybiega. Profesorowie Wilkosz, Zabrzeziński, Radostowiec jeden przez drugiego, zdejmują krzesło z katedry. Wilkosz podaje krzesło księżniczce.
Dziękuję. Moglibyśmy tutaj w ławkach usiąść. Doprawdy wstydzę się zabierać tego miejsca.
W ławkach... A tak, że to w szkole. Przed chwilą siedzieli tutaj nauczyciele ludowi, nasi słuchacze...
Właśnie to pragnęłam zobaczyć i usłyszeć, choćby przez szparkę we drzwiach.
Czemuż to przez szparkę? Nasza droga księżniczka tyle opieki roztacza nad tą szkołą, że jako honorowej opiekunce, należy jej się honorowy udział w kursach.
Pani Smugoniowa po przyjacielsku wywyższa moje zasługi wobec panów profesorów — i to tak szczodrze, że gotowi pomyśleć...
Wywyższam? Broń Boże! Rząd ani w części nie może łożyć na to wszystko, co w szkole posiadamy. Wszystko to mamy od księżniczki. Przecież to prawda.
Śmiało można powiedzieć, że drugiej takiej szkoły w Polsce niema. A wszystko to dzięki naszej księżniczce. Sprzęty, pomoce szkolne, bibljoteka, opał, remont budynku, nie mówiąc już...
Każda choinka, każde święta...
Chciałam dowiedzieć się czegoś nowego, a państwo obydwoje częstują mnie dawno znanemi szczegółami...
Nowego! Oczywiście! Nowego! »Dalej z posad, bryło świata, nowemi cię pchniemy tory«!
Zaczyna się robota.
A niech odstawia swoją sztukę. Mogę posłuchać.
Więc w tym roku kurs wykładów dla nauczycieli ludowych trwać będzie taksamo, jak w zeszłym, — pięć tygodni?
Mów, jak ci serce dyktuje.
Ciekawa jestem, czy też w tym roku ilość słuchaczów powiększyła się?
Bardzo. Musieliśmy ograniczyć ilość przyjętych.
Zgłoszeń mieliśmy ogrom.
Z całej naszej prowincyi koledzy pospieszyli ze zgłoszeniami.
Gdzieżbyśmy mogli pomieścić tylu ludzi?
Teraz mieszczą się w chłopskich izbach, jak mogą. Ale wieś jest literalnie przepełniona.
Jakie to jest doniosłe zjawisko! Jakie to piękne dzieło!
Tak...
Mamy takich prelegentów, jak nasi znakomici profesorowie. Przecież to jest elita! Kamień-by zaczął słuchać, gdyby miał uszy, paskarz-by się roztkliwił.
Chciał pan profesor powiedzieć: tak zwana księżniczka wzruszyłaby się i przejęła entuzyazmem...
Jakże można! Cóż za porównanie!
Niepotrzebnie się kolega tak fatyguje. My jesteśmy ludzie niewdzięczni.
Z własnej chęci nigdy się nie zagłębiałem w arkana gramatyki. Wyznaję ze wstydem i skruchą, że dla mnie przyimek i przysłówek to było niemal to samo. Jednego dnia byłem tutaj w sieni, gdy się odbywał wykład profesora Ciekockiego. Drzwi były otwarte. Profesor opowiadał właśnie nauczycielom o zaimku...
Proszę cię, panie doktorze Przełęcki! Co to ma do rzeczy?
Zaraz. Mam w tej chwili głos, a jeszcze nie skończyłem.
Nie rozumiem... I doprawdy!...
Jakże się nasz językoznawca zaczął unosić nad tem szczęściem, nad tym darem losu, że my oto posiadamy zaimek! Jakże nie zacznie wychwalać tego zaimka za to, że nie potrzebujemy powtarzać dziesięć, albo i sto razy tego samego rzeczownika, ale możemy go chytrze zamienić zaimkiem! Jakże nie zacznie wychwalać tych rozmaitych zaimków za ich zasługi!
To jest dowcipne — prawda? To dowcipne?
Zstąpił z tej oto katedry, wszedł między nauczycieli i przejął ich takim szałem uwielbienia najprzód dla zaimków jakichś osobowych, później dla zwrotnych a gdy doszedł do dzierżawczych, słuchacze szaleli gromadnie ze szczęścia. O mało nie płakali całym tłumem wraz ze swym mistrzem...
Pan profesor Przełęcki, tak to dziwnie tutaj przedstawił... Tymczasem pan profesor Ciekocki budzi rzeczywiście zachwyt swemi wykładami pospolitej, nieefektownej gramatyki.
Jest to właściwie wykład wiedzy o naszym języku. To czegoby nikt nie dokonał, osiągnął właśnie nasz profesor Ciekocki: pobudził nauczycieli ludowych do studjów samodzielnych, do pracy nad mową...
Cóż dopiero, gdy przychodzą wykłady i dyskusye o gwarze tutejszej i gwarach innych!...
Czy to ja mam ci się wywdzięczyć kontr-odą na cześć twoich wykładów, znakomity fizyku, o ostatnich figlach i sztuczkach, o różnych tam telefonach bez drutu, fotografiach na odległość, o relatywizmie...
Nie teraz! Kontr-oda nie teraz. W przyszłości. Wydam w tej sprawie specyalne orędzie.
Co prawda — jeszcze ci słuchacze nie bardzo się otrzaskali z systematem starego Kopernika, aż ci tu wali się na nich ów relatywizm...
Chciałeś kolega powiedzieć, jak galicyanin?...
Nie, chciałem w skromności mej powiedzieć, jak Galileusz.
Jesteś kolega za skromny. To nie zdrowo.
Do dzieła, koledzy! Do dzieła!
»Do dzieła« — powiada nasz dziejopis. Dobrze!
Ułatwię panom początek, który jest zawsze i wszędzie najtrudniejszy. Chodzi o zamek, o Porębiany?
O Porębiany, złota księżniczko! O Porębiany.
A więc — do dzieła!
Nasz znakomity historyk Wilkosz ma głos.
Tak, to murowana prawda. Mówią ją fundamenty i skarpy zamczyska.
Nie o to chodzi! Nie o to! Ja wam dam, jeśli chcecie, tysiące dowodów, że na miejscu tych murowanych ścian i skarp stało gniazdo o dwa wieki starsze.
Tego nie wiem. To do mnie nie należy.
Porębiany — toż to jest dworzyszcze, leśny zamek tego wisusa i — żal się Boże! — biskupa, Pawła z Przemankowa.
Ciekawe: biskupa, a zarazem wisusa.
Wiadoma rzecz. Nie o tem mowa. Ależ co za postać, co za figura, co za przepyszny pan owych czasów! Zjeżdża do tego uroczyska w olbrzymiej, niezbrodzonej puszczy, otoczony szczwaczami, strzelcami, siłaczami leśnymi, walecznym ludem myśliwców na niedźwiedzie, na wilki, na łosie, otoczony zgrają pochlebców, błaznów, wesołków, śpiewaków, oraz mniej ciekawem towarzystwem przyjaciółek...
Jeżeli się przypatrzeć tym czasom, wmyśleć się, wgryźć w tamte obyczaje... Zobaczyć ich tutaj wśród puszczy szumiącej, na łowach dzikich, jak owe knieje, wśród uczt, podczas hulatyk niesłychanych...
Przepraszam... Właśnie kolega Zabrzeziński...
A... Kolega Zabrzeziński... Proszę, proszę...
Porębiany — przepyszna, olbrzymia, kazimierzowska skorupa! Na dziesięć mil, wokoło widać ją, jak na dłoni. Każde dziecko z najodleglejszych wsi wskazuje paluszkiem na wyniosłą górę i ten dziwaczny poszczerbiony, groźny szczyt i mówi: oto są Porębiany. To siedlisko nietoperzy, sów i jaszczurek...
Doskonale powiedziane: siedlisko nietoperzy, sów i jaszczurek... To właśnie!
Widok z narożnej, kwadratowej baszty nie da się z niczem porównać! Cały kraj pod nogami, lasy, rzeki, miasteczka, wsie... Zdaje się, że, jeśli wzrok natężyć, toby się Warszawę zobaczyło...
Nieraz. My tutaj mamy tak mało rozrywek...
Że trzeba dorabiać je sobie na zasadzie teoryi — nieprawdopodobieństwa. Współczuję pani.
Pan profesor ma dobre serce.
To wielkie szczęście, pani, posiadać Porębiany.
Szczęście? Posiadanie nie jest szczęściem. Właściwie, — dopiero uświadomienie sobie ogromu braków jest jakąś postacią posiadania. Ja tyle razy błąkałam się po ruinie Porębian, patrzyłam na nie — i nic w nich nie widziałam nadzwyczajnego. Ot — ruina. Miejsce do samotnych rozmyślań. Dopiero teraz dowiaduję się, czem one są w istocie.
Doskonale to pani ujęła. Zrozumienie wartości jest dopiero bogactwem. My tu wszyscy jesteśmy takimi właśnie magnatami. Widzimy w tem starem zamczysku skarb bez ceny, ponieważ go nie posiadamy. A pani nic w niem nie dostrzega?
Przeciwnie, dostrzegam. Teraz dostrzegam. Od czasu gdy wysłuchałam w mieście szeregu odczytów profesora Przełęckiego o regionalizmie, o konieczności organizowania nauczycielskich kursów wakacyjnych, oczy mi się otworzyły.
A więc o cóż chodzi? Mówmy otwarcie. Jesteśmy ludźmi jednego ducha. Gdyby nasz zespół, pracujący tutaj w lecie z tak dobrym rezultatem, posiadł ten stary, nieużyteczny zamek, — gdybyśmy się mogli tam roztasować...
Przedewszystkiem — tam zmieściliby się wszyscy nauczyciele ludowi naszej prowincji... Mogliby mieć w porze letniej za darmo pomieszczenie i noclegowisko podczas kursu.
A, — znakomicie, w tych dolnych salach! Znakomicie!
W jednej z mnóstwa tych pustych jam, a z czasem, kiedyś, sal założyłoby się laboratoryum i muzeum geologiczne tej okolicy. Ludzie zwiedzający nauczyliby się patrzeć na rzeczy, rozumieć te bezcenne wartości, po których depcą bezmyślnie, albo które niszczą, jak wandale.
Oczywiście. Bez wielkiego trudu mógłbym w sąsiedniej sali urządzić stacyę naukową botaniczną, nawet praktycznie rolniczą, wystawę stałą okazów i wzorów...
Małą jakąś izdebkę dla antropologa! Małą, najgorszą, choćby w tej narożnej, kwadratowei wieży, gdzie pani Smugoniowa chodzi marzyć o Warszawie.
Ja nie marzę o Warszawie!
Będzie, będzie! Wszystko będzie. Następny! Doktór Ciekocki ma głos.
Nie wymagam wiele. Ale muszę mieć widną salę do ustawienia skrzynek z katalogami gwarowemi tej ziemi. Od tego nasz regionalizm musi zacząć. W tejże sali, właśnie w tejże sali, nie gdzieś tam, na jakiemś piętrze, chcę prowadzić wykłady i rozmowy ze słuchaczami, których do rzeczy zapalę. Moja z nimi nauka musi polegać na wykładzie metody zbierania, na umiejętnym i planowym sposobie...
Wiem, naturalnie, ależ tak! Na sposobie zbierania gadania...
Przepraszam. Muszę wyjaśnić...
Akurat! Zaraz, zaraz! Nie tak znowu obcesowo. Jeżeli o tem mowa, to tutaj właśnie, dla tej okolicy powinny być zostawione w celu ich wystawienia w specjalnych gablotach akty i dyplomaty, które się jej tyczą. Nic tak nie zachęca obywatela do czci, do studyów przeszłości, jak widok prastarego zabytku z jego okolicy rodzimej.
To jest prawda.
Kolega Zabrzeziński otrzyma wszystkie wolne, widne korytarze...
Co takiego? Korytarze?!
Tam porozwiesza swe widoki, przekroje, rzuty co najwilgotniejszych piwnic, ruder i ułomków... No, kto jeszcze?...
Jeszcze pan profesor.
Jeszcze ja. Otóż — nie żądam ci ja wiele, ale biorę poniekąd wszystko. Taki jest mój los fizyczny.
Potrzebuję, o, humaniści, — piwnic na urządzenie seismografów i wież na stacye meteorologiczne. Będę z tych wież wystawiał czerwone latarnie świetlne, zwiastujące we żniwa burze. Czarna kula w czerwonej latarni będzie zwiastowała burzę gradową. Będę dawał znaki świetlne na słotę i pogodę, widzialne na pięć, sześć mil wokoło.
Na pięć mil — tiens!
Jeżeli funduszów starczy, a myślę, że na to starczy, w największej sali...
A dla czegóżby funduszów nie miało starczyć? Także!
W największej sali urządzi się kinematograf naukowy, głównie przyrodniczy...
I historyczny!
I geograficzny!
Jednem słowem zgarniamy z całej tej okolicy wszystko, co nasza wiedza uzna za wartość, wszystko, co na tej przestrzeni godne jest myśli — i wciągamy do zamczyska porębiańskiego.
A wzamian dajemy tejże okolicy ze starego rumowiska stokroć, tysiąckroć, milionkroć więcej, niż ta okolica nam dostarczy. Damy jej wszystko. Damy jej wiedzę o sobie i swem jestestwie.
Ktoś tu powiedział, że dzisiaj każde dziecko tej okolicy, patrząc na ruinę z odległości, mówi: to Porębiany! Za kilka lat każdy człowiek tych stron, nawet najuboższy duchem i ciałem, będzie patrzał na widny w dali nasz zamek z najżywszem zaciekawieniem, z najgłębszą wdzięcznością. Co mówię? Z miłością. Będzie mówił: oto tam są nasze Porębiany!
A więc?
A więc?
Owszem, pan administrator jest we wsi, w kancelaryi na leśnictwie.
A jest pan Bęczkowski. To doskonale się składa. Trzeba go poprosić tutaj.
Czy mogę pójść po pana administratora?
Proszę pana, bardzo proszę. (Smugoń wychodzi)
Zanim pan Bęczkowski postawi nam tutaj swe twarde veto, — bo je pewnie postawi, — czy pani sama, własną mocą i władzą...
Kujemy żelazo, póki gorące. A więc — tak! Ja Celina Sieniawianka darowuję starą ruinę zamku, zwanego Porębiany, który leży w granicach moich tutejszych folwarków, panu doktorowi Przełęckiemu.
Przełęckiemu?!
O, nie! Co to, to nie! Nie mnie, pani, lecz naszym kursom wakacyjnym.
Instytucyi kursów wakacyjnych, która jest jednostką prawną i może darowizny otrzymywać.
Mamy w statucie zawarowane prawo przyjmowania darowizn.
Oczywiście, — instytucyi kursów wakacyjnych.
Tak, tak, to jasne, jak słońce.
Nie! Panu profesorowi Przełęckiemu. Kursy jednego roku mogą być, drugiego nie być, a pan profesor Przełęcki jest podwójnie jednostką fizyczną. On sam będzie miał rejentalnie zawarowane prawo uczynienia z tym darem, co będzie uważał za godziwe i stosowne.
Kursy są jednostką prawną...
Skoro ofiarodawczyni życzy sobie, to proszę kolegów, o czem że tu rozprawiamy?
Byłoby prościej, jaśniej, zrozumiałej, — wspanialej — kursom, ale, rzecz prosta, skoro taka wola...
Czego szkoda?
Szkoda, że tak powiem, efektu...
Od pana profesora Przełęckiego dowiedziałam się przed rokiem o idei tych wykładów, z jego publicznych prelekcyj. On właściwie pierwszy w roku zeszłym wykłady tutejsze z niemałym trudem organizował. Patrzyłam na to, więc jemu. Tylko tak, proszę panów mogę się zrzec tego zamku (do Przełęckiego). Czy zgoda, panie doktorze?
Będę dwukrotnie chadzał »w rejent«, bo ja przepiszę zaraz zamczysko na własność kursów.
To pan przepisze. Od dnia dzisiejszego, od tej oto godziny, pan profesor Przełęcki jest właścicielem ruiny, a także całego bezpłodnego, jałowcem porosłego wzgórza, na którym ruina stoi.
Róbże tu, co chcesz! A więc, ni z tego, ni z owego jestem posiadaczem książęcego zamku, spadkobiercą praw Pawła z Przemankowa.
Panie Karolu, nawarzyłam tutaj piwa...
Oho!...
I drżę.
I ja zaczynam drżeć. Nie mam wcale pragnienia na to piwo.
W tutejszej szkole odbywają się podczas lata wykłady dla nauczycieli wiejskich. Wykładamy tutaj my, profesorowie uczelni wyższych. Zapewne zresztą pan dobrodziej wie.
O, wiem. Gdyby się nawet nie chciało wiedzieć, to każdy musi wiedzieć. Zawsze w łanie żyta, lub pszenicy mam przyjemność, jadąc swemi drogami za swemi interesami, zarówno w przeszłym, jak i w tym roku spostrzegać jeżeli nie słuchacza, to słuchaczkę, a częstokroć i słuchacza i słuchaczkę, zbierających bławatki, kąkole, oraz inne kwiaty do bukietów.
Dla ustrzeżenia naszej pszenicy na przyszłość od inwazyi nauczycielskiej darowałam jednemu z profesorów, głównemu inicyatorowi inwazyi oświatowców na naszą okolicę, naszą poczciwą ruinę, zamek Porębiany.
Zamek? Ruinę? Porębiany? Pani — zamek? Po cóż to u Boga Ojca?!
Właśnie tam będą się odbywały wykłady.
Wykłady? W tej ruderze na jałowcowej górze?
Rudera, której jestem właścicielem, zamieni się na wspaniały gmach szkolny, gdy ją się wyrestauruje.
Wyrestauruje się zamek na górze? — Jezu miłosierny!
Panie! W dzisiejszych czasach, gdy taki brak pomieszczenia, trzymać w ruinie podobne mury, potężne ściany, których najstraszliwsze orkany zgryźć nie mogły, najdłuższe zimy rozwalić, — te miliardy cegieł marnować, trzymać pustką ogromne wieże, sklepienia, sienie. To zbrodnia. Mówże, kolego Zabrzeziński!
Mówiłem już tutaj, że to zadziwiająca budowla. Czy państwo pamiętacie bok od strony jeziorka? Tę istną skałę, wkopaną w górę? Gdyby tak dziś sprobować wznieść taką ścianę — co? A ta ściana, istne dzieło cyklopów, stoi, i stać będzie do końca świata.
Pytam się, kto ma restaurować zburzony zamek?
Rzecz charakterystyczna... Kiedy byliśmy w Krasnojarsku, ja, jako oficer austryacki i dwudziestu moich kolegów, zdarzył nam się analogiczny wypadek...
Analogiczny wypadek w Carskosławsku... Pewnie, pewnie. (ze złością) Psujesz nam swą anegdotą interes. Czy nie widzisz, że dobijamy do brzegu?
Chciałem pomóc, a ty mi głos odbierasz!
No, to mówże, co tam masz...
Nie, — mój kochany, w takich warunkach towarzyskich ani myślę mówić. Sam sobie rozprawia, ile się zmieści, a gdy ja zacznę, przerywa.
Pierwszym warunkiem grzeczności jest to, żeby nie przerywać mówcy.
Powtarzam pytanie i zwracam się (zimno i sztywnie) z tem kategorycznem pytaniem do ofiarodawczyni.
Nie chciałabym na tak kategoryczne pytanie dawać tutaj odpowiedzi. Zobaczy się.
Poczytuję za swój obowiązek uprzedzić panie i panów, że myśl o jakiejkolwiek restauracyi części zamku wymagałaby kapitałów tak olbrzymich, iż jest to poprostu senne marzenie.
Zobaczy się, panie Karolu, zobaczy się.
Dla mnie ta sprawa i dziś jest oczywista.
Panie Karolu!
A nie! Skądże — sub Jove? Dach musi być. Jakże — bez dachu?
Otóż sam dach nad podobnie olbrzymiem gmaszyskiem będzie kosztował tyle, że żadna dziś w Polsce siła finansowa temu nie podoła.
Żadna siła finansowa w Polsce nie podoła jednemu dachowi. Ciekawy okres historyi. Za Kazimierza Wielkiego...
Mnie się zdaje, że tak źle nie jest.
A ileż panowie profesorowie posiadają pieniędzy na wzniesienie choćby wiązania krokwi i pokrycia?
My niby? Ile posiadamy pieniędzy? Ciekawe, ile też posiadamy?
Możebyśmy się, koledzy, złożyli w samej rzeczy.
Owszem, trzeba ułożyć listę. Któżby się zajął? Może kolega Kleniewicz będzie łaskaw...
Bo znowu robi się wielkie gwałty z racyi tego dachu. W ostateczności pokryje się papą.
A papę to już darmo się otrzymuje, na żądanie.
Dajcież znowu pokój z papą! Także pomysł! Zamek z czternastego wieku kryty papą! Darujcie, ale ja nie mógłbym nawet należeć do podobnego interesu.
Pan profesor ma najzupełniej słuszność. Tylko karpiówka — i to nie dzisiejsza. Trzeba przeszukać stare gmachy, możeby się gdzieś znalazło... Choćby też przyszło i zapłacić za odstąpienie...
Pan sobie z nas żartuje, a to tak jest właśnie. Takby należało postąpić. Bo gdyby jaki człowiek świadomy rzeczy, jakiś, naprzykład, cudzoziemiec zobaczył zamek średniowieczny pokryty papą, to przecież pękłby ze śmiechu.
Ktoby tam, mój drogi, takiemu staremu i wysokiemu zamkowi w papę zaglądał? To jedno. A drugie: o czemże to tutaj tak się ogniście rozprawia? O moim zamku Porębiany?
A te Porębiany, to już jest pański zamek?
Tak, to jest mój zamek.
To już tam pan, jako właściciel, pomyśli o tem, jak naprawiać, łatać, podmurowywać, wyprawiać, tynkować mury i czem je kryć.
Oczywiście, pomyślę.
Chwała Bogu!
Wczoraj nie miałem nic. Dziś mam Porębiany. Za rok będziemy wszyscy, jak tu jesteśmy, i wielu innych naszych kolegów, wykładać, nauczać, oświecać — już tam, na jałowcowej górze. Pana Bęczkowskiego, naszego dobrodzieja, uprosimy..
Mnie już panowie o nic nie uproszą. Wszystkiego odmawiam i odmówię. Jestem stróżem dobra księżniczki. Dobra księżniczki dały chyba niemało. Gdyby sprzedać kamień, cegłę, — co mówię! — obrobiony cios, tam i sam płyty marmuru — kapitał!
Jawnie i publicznie żałuje pan teraz, że pierwej tego zburzyszcza nie kazał rozebrać i na materyał spieniężyć.
Raczy pan profesor darować, ale moja tu już rzecz, żałuję, czy nie żałuję. Faktem jest, że panowie dostajecie olbrzymi kapitał.
Złoto ciągnie do złota. Dostaniemy więcej.
Skądże to?
Z tegosamego skarbca. Mająż dolary i funty gnić w jakimś zagranicznym banku, zamiast przemieniać się tutaj na złoto wiecznie żywe? Cóż do was, chrześcijanie, mówi Tomasz z Akwinu?
Dolary, funty... No, ja panów pożegnam...
Pan administrator już nas opuszcza?...
Już panów opuszczam, gdyż jestem człowiek krewki i boję się, żeby mię krew nie zalała. (Do księżniczki) Czy pani ma mi coś do rozkazania?
Oo...
Pan najlepiej strzeże i przysparza rui wszelkiego dobra. Ale, panie Karolu, musimy odrestaurować zamek (Wszyscy zamilkli pod wrażeniem tych słów).
Czy to ja mam restaurować?
Niech pan powie... Któż?
Pozwoli pani, że się oddalę.
Zaraz. W tej chwili. Nie będę nadużywała pańskiej dobroci.
Jestem do usług. Ale w istocie — to nad moje siły!
Powiedziałem, że dolary i funty, pleśniejące gdzieś tam, włożone w ten stary gmach...
Cudze dolary i funty.
Niestety, nie mam własnych, więc muszę wkładać cudze.
Panie Karolu! Czyż my, pan i ja, pan mój doradca i ja Sieniawianka, — cóż począć? — księżniczka Sieniawianka, możemy podarować tym panom w sensie gmachu użyteczności publicznej, — zbiorowisko gruzów, których burze nie zdołały pokonać, a deszcze rozmyć nie mogły?
Ja tym panom nic nie ofiarowywałem!
Ale ja samowładnie ofiarowałam Porębiany. Musimy oddać zamek, jako budynek mieszkalny.
Doprawdy! Można oszaleć, słysząc takie rzeczy.
Słóweczko!...
Czy jeszcze jakieś żądanie ?
Nie, wyjaśnienie, usprawiedliwienie. Jestem historykiem. Z zawodu zajmuję się rozważaniem i przedstawianiem zjawisk życia takich, jak wojny, rewolucye, przewroty.
Tak, tak, przewroty.
Niezrównany interes. Wygrana na loteryi. Wierzę.
Gdyby się tak tutaj wydarzyła, w tej starej, prastarej dzielnicy, — czego Boże broń! — rewolucja, przewrót, o co przecie w tych czasach nie tak znowu trudno, to najbardziej murowane interesy magnackie runą, rozsypią się, a Porębiany...
A Porębiany odbudowane — zostaną? Nie, panie profesorze! Wtedy, w tym czasie przewidywanej i prawdopodobnej rewolucyi, pierwsze Porębiany padną ofarą tłuszczy. One to będą przedewszystkiem rozgrabione i złupione.
Wszystko przeminie, mocarstwa przeminą, a ten gmach z jego skarbem wewnętrznym nie przeminie, Chyba by go strąciło z góry trzęsienie ziemi, pożar, albo inny kataklizm. Ale i kataklizm nasi przyrodnicy przewidzą...
Sprawa, jest tego rodzaju, że nie kto inny tylko ja jestem odpowiedzialny w tym ustroju społecznym za całość majątku księżniczki Sieniawianki. Tu zaś, w tym majątku spostrzegam szczerbę tak olbrzymią...
Stare hasło: — zastaw się, a postaw się! Postawimy się, panie Karolu!
Jako administrator i opiekun, jeśli nie osoby, to majątku księżniczki Sieniawianki, którą, że tak powiem, na ręku wypiastowałem, uroczyście i głośno, wobec wszystkich protestuję. Oto wszystko, co mam do powiedzenia.
Polecimy wyryć ten protest na marmurowej tablicy w głównej sieni naszego zamku Porębiany.
Ponieważ sprawa jest dokonana, a sam objekt darowizny nie wszystkim może dokładnie znany, proponuję, abyśmy wszyscy udali się do zamczyska. Obejrzymy je dokładnie, zbadamy w szczegółach, zapoznamy się na miejscu z tą ruderą, czy też z tą ideją.
Znakomity pomysł!
Idziemy!
Nie idziemy, lecz jedziemy pod samą górę. Drogi pan Karol, nasz najmilszy złośnik i ostatni już z ostatnich głosiciel liberum veto, poleci Gilowi, żeby nam tutaj przed szkołę przysłał brek. Brek zabierze nas wszystkich.
Świetnie!
Niech żyje!
Proszę państwa, — wszyscy, jak tu jesteśmy, my, ludzie nowi, my najnowsi, my jutrzejsi, my przyszli, złożymy wizytę cieniom zamarłej oligarchii.
Idziemy! Idziemy! Idziemy!