Trzy godziny małżeństwa/Część pierwsza/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Otrzymawszy list Elżbiety w biurze, odpowiedział Bodenbach z głębi duszy udręczonej niezmiernie. Wysławszy list czuł się rannym, pustym, jakby wypalonym wewnątrz. W ciągu jednej chwili utracił całą nadzieję życia. Leidlich, który był świadkiem jak posłaniec przyniósł list i zabrał odpowiedź, spytał głosem, pełnym współczucia:
— Niemiłe wiadomości, nieprawdaż? A propos — dodał zaraz. — Czy widujesz się często z piękną Elżbietą? Jest ona dziś najbardziej może otoczoną przez wielbicieli kobietą stolicy. Powiadają, że o względy jej starają się hrabia Thunwald i wielki przemysłowiec Petermann, a ona duma, którego z nich uszczęśliwić.
— Prosiłem cię już — odrzekł radca szorstko — byś zaniechał wszelkich uwag odnośnie do rodziny Lehndorffów, gdyż mnie to wcale nie interesuje. Zdaje się wziąłeś Elżbietę Lehndorff formalnie pod nadzór policyjny. Szkoda, że nie poświęcasz tyle energji i trudu bieżącym sprawom urzędowym, gdyż miałbyś dotykalne powodzenie.
Cios trafił, a Leidlich wykrzywił zjadliwie brzydką twarz.
— Wiesz przecież, że swego czasu w Koloszwarze bywałem często w domu Lehndorffów i dlatego interesuje mnie dalszy rozwój wydarzeń.
Bodenbach nie odparł nic, ale uczuł pewnego rodzaju zaniepokojenie. Z jakiegoż to powodu węszył Leidlich za Elżbietą, dlaczęgo co dnia niemal opowiadał o niej, dlaczego domyślał się nieustannie głębszego uczucia jego dla Elżbiety?
Tegoż dnia, po kilkugodzinnej wędrówce wzdłuż i w poprzek miasta, doszedł Bodenbach do wniosku, że w życiu jego musi nastąpić zmiana radykalna, o ile nie ma zginąć fizycznie i moralnie. Przez kilka już miesięcy nie mógł sypiać, tracił na wadze i cierpiał neurasteniczny niepokój, który nietylko odbierał mu wszelką radość życia, ale paraliżował także wydajność pracy zawodowej.
Coraz to częściej zdarzało się, że oddawał ważne przypadki kolegom młodszym, czując, że nie jest już na wysokości zadania. Gdy po kilku dopiero dniach rozmawiał z prezydentem w ważnej sprawie, rzekł tenże, potrząsając głową.
— Co panu jest, kolego? Coś pana gnębi. Przedrażnienie i nerwowość niesłychana, musisz pan wypocząć przez kilka miesięcy. Jeśli chcesz pan dostać urlop, pogadamy o tem i zrobi się.
Co było czynić? Na cóż się mógł zdać urlop z którego końcem trzeba było we Wiedniu rozpocząć znów na nowo życie udręki codziennej. A pewnego dnia odda Elżbieta, mimo wszystko, komuś rękę swoją, on zaś, utraciwszy całe szczęście życia będzie zmuszony przebywać w temsamem mieście i oddychać temsamem powietrzem.
— Trzeba mi iść precz stąd, daleko, spalić za sobą okręty, rzucić się w nowe, nieznane życie i odnaleźć samego siebie w twardej walce i zapasach.
Ale jakże to wykonać? Bodenbach był zupełnie bez środków, ograniczony wyłącznie do pensji urzędniczej, przeto zagranica była mu zamknięta, chociaż w Ameryce, skutkiem władania świetnie językiem angielskim, napewne zdobyłby stanowisko. Chcąc atoli dostać się tam musiał zabrać mnóstwo pieniędzy dla opędzenia kosztów podróży i pierwszych tygodni pobytu w Nowym Świecie. Nawet sprzedając państwu pensję swoją nie uzyskałby sumy potrzebnej dla przejazdu, drugą bodaj kajutą.
Dnia następnego otrzymał całkiem niespodzianie odpowiedź na to pytanie. Nctarjusz z Lincu doniósł mu, że zmarły niedawno stryj pens jonowany, starszy radca skarbowy, Gustaw Bodenbach, uczynił go generalnym spadkobiercą, jako jedynego krewniaka.
Nie wielka była spuścizna po staruszku. Kilka tysięcy koron gotówką, ładne, stare meble, kilka dobrych obrazów, pozatem zaś złoty zegarek z grubym łańcuchem, złoty pierścień z pięknym kamieniem i złota tabakierka. Objąwszy spadek, uzyskał Bodenbach za urządzenie, obrazy i złote drobiazgi tyle, że mógł już przedsięwziąć wyprawę za morze.
W zupełnej tajemnicy dokonał potrzebnych przygotowań, a w styczniu poprosił prezydenta o zwolnienie ze służby.
— Pan prezydent — powiedział — trafnie odgadł, że mnie coś przygnębia. Są to czysto wewnętrzne sprawy serca, które mi czynią niemożliwym dalszy pobyt we Wiedniu. Czuję się dość młodym jeszcze, by rozpocząć życie nowe i pragnę z okrojonej ojczyzny naszej wyjrzeć na świat szeroki. Nie wiem jeszcze dokąd się udam, może do Anglji, może też do Australji, czy do Argentyny, w każdym razie gdzieś, gdzie będę mógł skryć się.
Prezydenta zasmuciła szczerze strata zdolnego urzędnika, usiłował go zatrzymać, przyrzekł ponowny awans poza turą, ale Bodenbach pozostał niezwruszonym.
Leidlich był przez chwilę wprost przerażony, zaraz jednak twarz jego wykrzywił zwyczajny grymas.
— Wierzę mocno, że ci tu już niemiło i czujesz się nieswojo. Ja, na miejscu twojem, uczyniłbym to samo.
Bodenbach wiedział dobrze, co znaczą te słowa Leidlicha i znowu doznał uczucia niechęci i odrazy, ale nie rzekł nic. Tegoż dnia odbył Leidlich długą konferencję z rudowłosym, byłym więźniem, który teraz służył policji.
Elżbietę pożegnał Bodenbach listem, który oddał na pocztę dopiero tuż przed odjazdem pociągiem pospiesznym do Trjestu.
— Elżbieto, — pisał — opuszczam Europę, nie żegnając pani osobiście, gdyż pożegnanie to byłoby dla nas obojga napewne niezmiernie gorzkie, Udaję się kędyś, za morze, by rozpocząć życie nowe, gdyż stare jest już wprost niemożliwem do zniesienia. Wyjeżdżam z całym spokojem, wiedząc, że masz pani pełne oparcie i opiekę, a nie zajdzie pewnie przypadek, bym ci był potrzebny.
— W dalekich krajach zostaniesz mi pani tem, czem jesteś dotąd, bez względu na koleje losu mego. Życzę pani z całego serca, byś wewnętrznie odstała odemnie i niedługo rozpoczęła szczęśliwe życie u boku człowieka godnego ciebie. Żegnam panią, Elżbieto i proszę nie myśl źle o mnie, cokolwiekby się zdarzyć miało.
Przeczytawszy ten list wybuchnęła Elżbieta niepowstrzymanym łkaniem. Teraz dopiero uświadomiła sobie w pełni, jak bardzo kocha Thea i jak nierozłączne są ich losy. Nie widziała go, coprawda, od strasznego dnia zaślubin, ale przebywał w temsamem mieście, wiedziała, że może go dosięgnąć każdej chwili i oddawała się nadziei, iż wróci, a wszystko będzie znów jak dawniej.
Teraz atoli rozwierała się straszna pustka, wywołując uczucia bezgranicznego smutku.
Opanowała ją myśl jedna. List nosił datę dnia ubiegłego. Może Theo nie wyjechał jeszcze, może chce wyjechać dziś dopiero. Gdyby go mogła przychwycić, rzuciłaby mu się na szyję, wołając:
— Bierz mnie, albo zabij!
Szybko włożyła kapelusz, wzięła futro i kazała, by podjechał elektromobil. Zawahała się na chwilę. Gdzież szukać było Thea? W urzędzie? Nie, jeśli nie wyjechał jeszcze, musiał w domu u siebie pakować rzeczy. Dała szoferowi adres mieszkania kawalerskiego na Josefstadzie. Poraź pierwszy wkroczyła do tego domu. Wyszła do niej gospodyni, od której Bodenbach odnajmywał dwa pokoje.
— Pan radca policji? Ach, mój Boże! Wyjechał jeszcze wczoraj rano! Tak porządnego, zacnego lokatora nie znajdę już pewnie. Dokąd wyjechał? Nie wiem zgoła. Gdym pytała, pan radca powiedział: — pani Schmitz, sam nie wiem dokąd jadę, nazbyt długo drepciłem wytyczonym szlakiem, teraz daję się ponosić prądowi, na oślep!
Elżbieta, siedząc w aucie, płakała zrazu, nagle jednak, poszarpawszy w strzępy chusteczkę, wyprostowała się sztywno, a twardy wyraz okolił jej usta.
— Uciekł przedemną! Opuścił mnie, chociaż tak gorąco prosiłam, by został! Wzgardził mną, jak pierwszą lepszą, dobrze! Zapomnę o nim, będę się podobnie jak on oszałamiać.
Od tego dnia zaczęła Elżbieta, w swej willi w Hietzingu prowadzić dom otwarty. Codziennie przyjmowała gości, a często dopiero o czwartej odjeżdżały ostatnie auta.
Generałostwo Lehndorffowie pochwalali zrazu żywo tę zmianę. Odpowiadało to zwłaszcza Ellen, która z każdym dniem piękniejsza, czuła się w swoim żywiole.
Niedługo jednak jął generał z niechęcią potrząsać głową, bowiem wcale nie gustował w towarzystwie, jakie zapełniało wspaniałe komnaty. Elżbieta na stałe znieść nie mogła panów i dam z doby ubiegłej, którzy żyjąc bezczynnie, narzekali tylko ciągle na czasy nowe. Nie czyniąc przeszkód rodzicom w zapraszaniu starych znajomych, wprowadzała w towarzystwo osoby nowe, współczesne, nie zawsze wolne od zarzutu.
Była jej w tem bardzo pomocną siostra, Ellen, która utrzymywała nadal stosunki z Koritschonerami i ich całą sferą. To też widywało się u Elżbiety, obok ludzi, jak hrabia Thunwald i Helmut Petermann, osobniki egzotyczne z Zachodu i Południa, młodych bankierów, królów przemysłu, posłów socjalistycznych, pisarzy i malarzy, słowem cały nowy Wiedeń odzwierciedlał się w salonach Elżbiety Lehndorff.
Niewiadomo, czy Elżbieta czuła się szczęśliwą. Gdy wieczór otaczano ją zewsząd, słynna artystka siedziała przy fortepianie, służba w liberji roznosiła bez szmeru potrawy na srebrnych tacach i wnoszono ciągle nowe wiaderka z lodem, z którego sterczały złote głowy flaszek szampana, wówczas, przez chwilę doznawała Elżbieta uczucia, że teraz dopiero używa życia w całej pełni, Atoli, znalazłszy się o świcie w samotnej sypialni, czuła bezgraniczną pustkę, brak odwagi i beznadziejność. Przygnębiało ją to strasznie, tak, że dopiero po kilku godzinach gorzkiego płaczu mogła zasnąć. A we śnie słyszała nieustannie słowa starej wróżby:
— Dzień skończy się inaczej niż myślano.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.