Trzy godziny małżeństwa/Część pierwsza/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Pewnego, idealnie pięknego, wiosennego dnia, około dziesiątej rano siedział Theo Bodenbach w biurze swem i czytał nadesłane właśnie zagraniczne listy gończe. Zaintrygowała go zwłaszcza pewna sprawa. Przeczytał list dwa razy i rzekł do Leidlicha.
— Założyłbym się, o dziesięć przeciw jednemu, że mamy do czynienia ze starym znajomym. Władze amsterdamskie poszukują włamywacza, któremu udał się połów kilku miljonów holenderskich w klejnotach. Ślady wiodą przez Niemcy do granicy austrjackiej. Rysopis jest jak zawsze bez wartości, ale znaleziono pisanych przezeń słów kilka, które zostały nam przesłane, jako facsimile. Znajduję w nich literę W tak charakterystyczną, jakiej nigdy dotąd nie widziałem, prócz u rzekomego Farkacsa. Po rozlicznych włamaniach uwięziono go wreszcie, ale umknął z więzienia śledczego. Mamy list przez niego pisany i zaraz to porównać trzeba.
W tej chwili zaterkotał telefon na biurku Bodenbacha, a radca ujął niecierpliwie słuchawkę.
— Tak jest, proszę mnie połączyć.
— Tak, tutaj Bodenbach. Ach, to pani! Oczywiście służę niezwłocznie z radością. Przybędę na miejsce za kwadrans. Mój drogi — zwrócił się do Leidlicha. — Muszę odejść. Proszę cię porównaj sam te słowa z listem Farkacsa, będącym w archiwum i złóż mi relację. Jeśli prezydent zapyta, powiedz, że wyszedłem w sprawie pilnej i wrócę dopiero koło dwunastej.
Bodenbach wyszedł szybko, a Leidlich zadzwonił natychmiast do centrali telefonów.
— Panno Milusiu, jutro wręczę pani bilety do teatru Apollo. Proszę nie dziękować. Zechce mi pani może powiedzieć, kto dzwonił przed chwilą do radcy policji Bodenbacha? Dama o akcencie wybitnie wiedeńskim? Acha, wiem już! Zamówiła go na Praterstern? Doskonale, dziękuję pani.
Bodenbach pospieszył istotnie we wskazane miejsce. Elżbieta zadzwoniła doń, prosząc, by odbył z nią przechadzkę krótką, gdyż ma mu powiedzieć coś ważnego. Tętniły pulsy Bodenbacha i serce mu waliło młotem. Uszczęśliwiało go wprawdzie, że zobaczy ukochaną dziewczynę, ale czuł jednocześnie głuchą, gryzącą udrękę przeczucia.
Zestawiał to, co miała mu powiedzieć Elżbieta z niedawną kradzieżą. Zawsze dotąd, mimo wszelakich utrapień, nawet w dniach tragicznego przewrotu, była dumna, spokojna i pewna siebie. W ostatnim atoli czasie, gdy przybył na jej prośbę dla przedsięwzięcia kroków z powodu kradzieży, poraz pierwszy spostrzegł, że utraciła nadzieję, wiarę, że nieomal popadła w rozpacz. Uświadomił sobie znowu żywo całą chwiejność sytuacji Lehndorffów i kupił spiesznie wiązankę konwalji w kwieciarni. Na miejscu umówionem czekał zaledwie pięć minut. Ujrzał przed sobą Elżbietę smukłą, piękną, kwitnącą, tylko bledszą niż zazwyczaj.
— Nie pytaj teraz o nic, Theo! — powiedziała. — Mogę mówić dopiero, gdy nikogo w pobliżu nie będzie. Najlepiej, jeśli masz pan czas, chodźmy do Krieau, gdzie usiądziemy.
Bez słowa odbyli tą przechadzkę trwającą pół godziny. W mleczarni Krieau, zajęli miejsca u odosobnionego stolika. Kelnerka przyniósłszy zamówienie, odeszła, a wówczas powiedziała Elżbieta spokojnym, wyraźnym głosem:
— Theo! Wczoraj przyrzekłam rękę Ernö Szalayowi.
W czasach ostatnich czekał Bodenbach nieustannie na ten moment i bał się go. Mimo to jednak usłyszane wyrazy wzburzyły go i oszołomiły strasznie. Uczuł, że lodowata dłoń ściska mu serce. Nie dał odpowiedzi, nie mógł wyrzec słowa, a Elżbieta ciągnęła dalej.
— Nie grajmy ze sobą komedji, ale bądźmy szczerzy. Wiem, że oświadczenie moje boli pana bardzo, drogi Theo. Chociaż nie powiedziałeś mi tego nigdy, wiem, że kochasz mnie silniej, niż mnie kochał ktoś kiedykolwiek w życiu dotąd, lub kochał będzie. Teraz oto, w tę smutną chwilę odważę się wyznać, że kocham cię wzajem bardzo, drogi Theo, tak bardzo, iż nie jestem w stanie znaleźć na to właściwego wyrazu. A jednak muszę zaślubić tego Ernö Szalaya, którego nie kocham, a nawet nienawidzę. Będę musiała przezwyciężyć to uczucie.
Proszę, trzymaj dłoń moją, ale nie przerywaj. Naprzód musi zostać wypowiedziane wszystko, otóż wiedz, że muszę poślubić Ernö Szalaya, bowiem jest niezmiernie bogaty. Gdybym tego nie uczyniła, wszystko zawaliłoby się nam na głowy. Mogłabym przedstawić obłudnie, że chcę tego wyłącznie ze względu na rodziców moich i siostrę, sama zaś wolałabym raczej wieść życie niedostatku i braków, niźli zażywać szczęśliwości zostania panią Szalayową. Ale nie jest tak, drogi Theo. Boję się biedy i niedostatku, tak bardzo, że jest to stanowczo silniejsze, niż mój wstręt do Ernö Szalaya. Brzydko to, czuję, bez charakteru, nie po kobiecemu, ale tak jest niestety! Czemuż to nikt nie ma za złe rybie, że żyć nie może bez wody, czemu nikt się nie dziwi, że jaskółka w klatce ginie. W warunkach lichych, nędznych będąc, możebym odrazu nie zmarła, ale stałabym się napewne brzydką, złą i nieszczęśliwą. Taka już jestem i zmienić się nie mogę. Przytem idzie także o rodziców i siostrę. Mama, to biedna, naiwna kobieta, która nie zniesie już żadnego ciosu… a ojciec… znasz go, drogi Theo, i musiałeś pewnie nieraz śmiać się zeń w duchu. To stare, wielkie dziecko, mimo póz bohaterskich i nie potrafi się ugiąć, ni ograniczyć. A Ellen! Theo, chociaż jest mi to nadwyraz przykre, opowiem ci co mi się przydarzyło z Ellen. Wczoraj, w czasie śniadania, kiedy raz jeszcze omawiano nasze, beznadziejne położenie, powiedziała z zupełną nonszalancją:
— Wiesz Elżbieto, że jeśli u nas nie nastąpi poprawa, to zostanę kochanką pana Stoessla, którego poznałam u Koritschonerów. Ma już, coprawda z pięćdziesiąt lat, czy więcej, ale jest to bardzo miły człowiek i ogromnie bogaty. Ponieważ ma żonę i dwoje dzieci, nie może mnie poślubić, ale chce bym została jego metresą i przyrzeka płacić dwa miljony rocznie.
— Wyobraź sobie, drogi Theo! To powiedziała Ellen, dziecko niespełna siedemnastoletnie, z całym spokojem ducha! A wiem, że uczyniłaby tak, bez wahania! To też jestem zupełnie zdecydowana zostać żoną Ernö Szalaya.
Bodenbach stał się popielaty i rzekł z gorzkim uśmiechem:
— Chcesz się sprzedać Elżbieto, by handlu tego zaoszczędzić Ellen?
— Tak, to słowo właściwe! Sprzedam się Szalayowi i to wcale nie tanio! Apanaże, jakich zażądałam dla rodziców i siebie są istotnie książęce i zagwarantował je pisemnie. Potrafię należycie użyć miljona, który każdego miesiąca złoży w moje ręce na opędzenie utrzymania domu i moich toalet. Coprawda, gdy pomyślę, że nie będę mogła tylko brać, ale muszę także dawać, wydaje mi się, że lepiejby było skoczyć do wody.
Skończył się nagle spokój i pełna afektacji logika Elżbiety. Załkała konwulsyjnie i jęła płakać tak rozpacznie, że Theo obawiał się szału nerwowego.
Ich stolik stał za bosketem z krzewów, nie było nikogo w pobliżu. Bodenbach otoczył ramieniem wstrząsane płaczem ramiona ukochanej, ją gładzić czule policzki i uspokoił po pewnym czasie. Potem rzekł cicho, z uczuciem.
— Elżbieto! — mówił. — Wydaje mi się to wszystko wyrozumowanym romantyzmem raczej, niż prawdziwym uczuciem! Nie ulega kwestji, że jako urzędnik państwowy jestem biedakiem tylko. Ale są jeszcze biedniejsi odemnie i przy wspólnych chęciach jakoś to pójdzie. Droga moja, czyż nie lepiej ograniczyć się, posiadając miłość i spokój duszy, niż pławić w zbytku z otwartemi ranami serca? Powiedziałaś przecież, że mnie kochasz? Czyż nie jestem wart ofiary z twej strony? Wspomnij, że życie moje będzie zatrute, gdy wyjdziesz za tego Szalaya!
Opanowana znowu Elżbieta podniosła do ust dłoń ukochanego.
— Theo! — rzekła — na miłość boską, nie używaj słabości mej dla ciebie i uczucia, by mnie skłaniać do uczynienia czegoś co musiałoby się źle skończyć! Przez kilka tygodni, a nawet miesięcy może działoby się tak, jak w starej piosence o małej chałupce zakochanych, gdzie zawsze obfitość panuje. Ale wiem dobrze, iż rozgoryczenie zdławiłoby miłość moją w dniu kiedybym poraz pierwszy musiała wdziać zelowane trzewiki i bawełniane pończochy. Jestem także pewna, że nie kochałbyś mnie tak jak dziś, widząc zaniedbanie me i popękane z pracy ręce. Nie, drogi Theo, raczej pochowajmy miłość naszą dopóki żywa, niżbyśmy mieli patrzeć jak więdnie i pleśnieje. Ja żyć nie mogę w materjalnej ciasnocie i ograniczeniu. Nie mogę patrzeć na to, że ojciec szczędzi sobie cygar, matka musi rezygnować z podróży do kąpiel, a Ellen spada do rzędu ulicznic… Kochaj mnie dalej, Theo, kochaj bardzo! Nie zniweczy cię to, wiem dobrze. Jesteś pełnym człowiekiem i masz wielkie umiłowanie zawodu swego! Zresztą, nie umieram przecież jeszcze! Będziemy mogli, jak dotąd utrzymywać stosunki przyjacielskie i kto wie, czy mi nie będziesz kiedyś bardzo, bardzo potrzebny!
Elżbieta objęła ukochanego ramieniem i poraz pierwszy podała mu do pocałunku swe miękkie, gorące usta. Na Praterstern rozeszło się dwoje ludzi, których serca spływały krwią życia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.