Trzy godziny małżeństwa/Część druga/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Minęły całe dwa tygodnie. Piekielny żar ogarnął straszną falą Nowy Jork. Wczesnym już zaraz rankiem wznosił się słupek rtęci w termom etrze blisko do stu stopni Fahrenheita, a owa, sławetna wilgoć, która w ciągu całego lata przepaja wschodnią połać Stanów Zjednoczonych, przyczyniała się ze swej strony do uniemożliwienia wprost życia. Nie sposób było oddychać w dzień, ni w nocy. Tłoczący się w nędznych najemnych koszarach prołetarjusze, wyruszali wieczór z manatkami do Parku Centralnego, by nocować pod niebem. Voleli znosić bolesne ukłucia moskitów, niż dusić się w izdebkach swoich.
Dzień w dzień donosiła prasa o niezliczonych wypadkach udaru słonecznego, oraz innych, spowodowanych tem, że ludzie sypiali po dachach i spadali zabijając się, oczywiście, na miejscu.
Kto tylko miał trochę czasu i pieniędzy umykał w pobliskie góry, albo nad morze. Ubrany tylko w lekką pidżamę siedział Theo w pokoju swoim, wachlując się trzymanym w ręce dziennikiem.
Mieszkał teraz w luksusowym niemal pensjonacie, przy Madison Avenue, gdzie zajmował wykwintnie umeblowany, duży gabinet narożny z łazienką. Upały dni ostatnich, oraz wytężająca, intenzywna praca nadwątliła znacznie siły jego.
To też bardzo był rad, gdy dnia ubiegłego generalny manager Mr. Jeffries wmusił w niego nadzwyczajny urlop, do którego nie miał wcale prawa, gdyż od dwóch miesięcy dopiero był zajęty w agencji Pinkertona. Coprawda, uczciwie zarobił na ten spoczynek.
Od długich już tygodni poszukiwała policja rządowa nadaremnie bandy fałszerzy. Podrabiali oni mnóstwo banknotów świeżo puszczonych w obieg, w Europie. W ciągu ostatnich lat pojawiły się nowe lei, denary, marki polskie, korony czeskie i mnóstwo innych.
Te właśnie banknoty podrabiali fałszerze w sposób mistrzowski wprost, a prowadzili przedsiębiorstwo na tak wielką skalę, że rynek światowy doznał zaniepokojenia, oraz ponosił straty olbrzymie wprost. Po długich wysiłkach rząd uznał, że sprawie nie podoła i oddał całą rzecz agencji Pinkertona.
Ponieważ szło tutaj widocznie o zbrodniarzy międzynarodowych, pochodzenia europejskiego, przeto Theo Bodenbach, czyli Robin, jak się zwał w Ameryce, jako szef odnośnego wydziału został obarczony Szczytnem i arcytrudnem zadaniem wyśledzenia i unieszkodliwienia fałszerzy.
Dokonał tego w sposób świetny i oryginalny jednocześnie.
Pod nazwiskiem Samuela Rosenzweiga otworzył bank i kantor wymiany przy ulicy czternastej. Potężna reklama w dziennikach głosiła, ze płaci za banknoty europejskie najwyższe kursy i przywabił klijentów wspaniałą wystawą, zapchaną wprost egzotycznemi pieniądzmi.
Zaraz już trzeciego dnia zjawił się u mego pan jakiś, który chciał zmienić znaczną ilość banknotów stu denarowych, na dolary. Bodenbach poznał zaraz, że ma przed sobą owe przepyszne falsyfikaty, w ypłacił dolary, poleciwszy jednocześnie detektywowi, przebranemu za roznosiciela dzienników, który stał u drzwi, by śledził owego jegomościa.
W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin jawili się rozliczni klijenci i klijentki z najrozmaitszemi falsyfikatami. Każdą z tych osób, poddawano nadzorowi w dzień i w nocy i w ten sposób rychło nakryto całą bandę w kryjówce, gdzie były jak najbardziej wyrafinowane i nader precyzyjne prasy banknotowe.
Bodenbach dostał tysiąc dolarów gratyfikacji, podwyżkę pensji i urlop.
Mimo, że zewnętrznie biorąc, życie byłego wiedeńskiego urzędnika policji ukształtowało się więcej niż pomyślnie, dalekim był Bodenbach od tego, co ludzie zowią zazwyczaj, szczęśliwością, czy zadowoleniem.
Trawił go wnętrzny niepokój, nigdy nie mógł znaleźć ciszy w nętrznej, choćby względnej, ani też oddać się w pełni używaniu chwili bieżącej.
We śnie i na jawie ścigały go wspomnienia wydarzeń, będących przyczyną ucieczki z ojczyzny, zaś tęsknota za Elżbietą wzrastała chwilami do tego stopnia, że radłby był porzucić wszystko i wracać do Wiednia.
Wśród nowych kolegów biurowych, oraz współmieszkańców pensjonatu miał ustaloną opinję dziwaka i samotnika. Czyż być zresztą mogło inaczej? Często, będąc zatopiony w myślach nie słyszał co ktoś do niego mówi, to znowu zrywał się od obficie zastawionego stołu, wybiegając na ulicę bez kapelusza, albo przedsiębrał samotne spacery nocami.
Nie otrzymywał wcale wieści z ojczyzny, ani też listów, czego unikał starannie. Nie czytywał dzienników wiedeńskich, wystrzegając się Austrjaków, przybywających do Ameryki, a nawet opuścił pewien pensjonat, gdyż zamieszkał tam jakiś świeżo przesiedlony Wiedeńczyk, który twierdził, że go napewno zna z widzenia.
Teraz, o dusznym i parnym poranku, przerzucając liczne dzienniki, dumał Bodenbach, gdzie ma spędzić swój, dwutygodniowy urlop.
Dzienniki zamieszczały bezlik nęcących ogłoszeń. Można było wybierać pomiędzy skromnymi i luksusowemi hotelami w górach, lub nad morzem. Bodenbach zdecydował się już na poły uciec w samotnię gór Pensylwanji, na koniec wziął do rąk niemiecki dziennik „New Yorker Statszeitung“. Nie tyle czytywał go z racji zainteresowania zawodowego, ile z powodu, że sprawy europejskie były tam traktowane szczegółowo i bardzo rozsądnie.
Ale upał panujący dnia tego, mimo dziewiątej rano, działał tak przygnębiająco, że powieki mu opadały ciężko raz po raz i ledwo był w możności kleić litery w słowa i zdania, których już nie rozum iał wcale.
Właśnie miał zamiar odłożyć pismo, gdy nagle zobaczył ogłoszenie ujęte w ramkę. Skoczył na równe nogi, a głośny krzyk wyrwał mu się z ust.
Czyż śnił z otwartemi oczyma? Czy może pod wpływem upału fantazja ukazywała dzikie majaki, a nerwy były bliskie jakiegoś fatalnego ataku?
Nie! Wszakże widział wyraźnie, wydrukowane czarno na białem:

THEO BODENBACH!.

Jestem samotna, opuszczona i bezradna w Nowym Jorku. Adres mój podadzą ci w Administracji tego dziennika, gdy wymienisz moje pełne nazwisko. Elżbieta.

Rozwarłszy szeroko oczy, przeczytał Theo kilka razy ogłoszenie.
— Elżbieta! Elżbieta była tutaj, opuszczona, samotna, bezradna. W ołała go, potrzebowała, tęskniła doń!
Wzrok mu przysłoniła mgła krwawa, a na jej tle ujrzał lube oblicze Elżbiety. W ciągu ułamka sekundy przewinęła się przed nim cała przeszłość. Dzikie obrazy jęły tańczyć szaleńczo ukazując to, co było przed długiemi miesiącami, po tamtej stronie oceanu.
Nagle uświadomił sobie tylko to, że ona go potrzebuje i przyzywa do siebie, na ratunek!
Nie mógł stracić chwili czasu, zapragnął spieszyć do niej, bez względu co potem nastąpi i jak się ukształtuje życie.
Wybiegł na ulicę i wskoczywszy do pociągu kolei podziemnej, jął jak szalony biegać z wagonu do wagonu, pewny, że straci zmysły, jeśli usiądzie na chwilę bodaj.
Stalowy potwór mknął przez rozliczne stacje, a minuty przybierały rozmiary wieczności. W końcu zjawiła się stacja Park Row, w której to miejscowości stłoczone są jedna na drugiej redakcje i Administracje mnóstwa dzienników.
Theo pobiegł co sił w nogach, mimo straszliwego upału, przeciskając się przez tłumy, na North Williamstreet, oddaloną o kilkadziesiąt zaledwo kroków, gdzie był budynek dziennika „Statszeitung" i wpadł do Administracji, gdzie zastał skąpanego w pocie dżentelmana, który właśnie zapijał wodę z lodem, klnąc rzęsiście upał, Kolumba i wuja Sama.
— Chcesz pan wiedzieć adres damy, która zamieściła ogłoszenie? — rzekł po niemiecku dżentelman. — Mogę go wymienić tylko w razie jeśli pan wymienisz jej nazwisko. Elżbieta Lehndorff... zgadza się... dama ta mieszka 234. Wschód, 81 ulica, między Madison, a Lexington Avenue...
Bodenbach wybuchnął rozgłośnym, histerycznym śmiechem, tak że spotniałe Niemczysko wybałuszyło nań spotniałe oczy. W szakże mieszkał przy Madison Avenue, między 79 a 80 ulicą! Tedy Elżbieta oddaloną była od niego o niespełna pięćdziesiąt kroków!
A mimo to mogła tam przebywać przez całe jeszcze lata, nie spotkawszy go. Udając się w głąb miasta używała prawdopodobnie tramwaju Lexington Avenue, albo też kolei nadziemnej, sięgającej poza trzecią Avenue, podczas gdy on jeździł stale koleją podziemną, którą docierał bezpośrednio do gmachu agencji Pinkertona.
Uderzył się pięścią w czoło. Czyż było to przeznaczenie, przypadek, czy zarządzenie Opatrzności?
— Prędko do niej! Nie koleją, nie wytrzymałby napewne. Przed gmachem „Worlda“ stanęła właśnie taksówka, mając zamiar jechać próżno. Wskoczył, krzyknąwszy:
— Pięć dolarów ponad taksę, jeśli pan pospieszy.
Pędzili w szaleńczem tempie i w niecały kwadrans auto stanęło pod porządnie wyglądającym domem czynszowym, czy pensjonatem.
Zgrabna służąca otw arła drzwi.
— Pani Elżbieta Lehndorff? Tak, jest w swoim pokoju, pierwsze piętro od podwórza. Dopiero co spożyła śniadanie na sali.
Bodenbach nie dosłyszał już słów ostatnich. W trzech skokach przebył schody, szarpnął drzwi, nie pukając i oto łkając i drżąc padli sobie w ramiona.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.