Trzy godziny małżeństwa/Część druga/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Tak stały sprawy, gdy pewnego dnia, przy końcu maja zjawił się u wszechpotężnego generalnego dyrektora detektywicznej agencji Pinkertona, Imć. pana Emryka Jeffries, smukły, chudy człowiek, w letniem ubraniu szarem, kroju zgoła nie amerykańskiego i kapeluszu miękkim, europejskiego wyraźnie pochodzenia.
Kazał się zameldować boyowi, wręczając mu kartkę wizytową, na której skreślone było atramentem „Theo Robin”. Chciał pomówić osobiście z dyrektorem generalnym. Boy żujący cukierki gumowe, roześmiany radośnie, zmierzył przybysza od stóp do głowy i rzekł z możliwie największą impertynencją:
— Zaprowadzę pana do któregoś z klerków, co chyba wystarczy!
Klerk siedział bez surduta, żując także cukierki gumowe. Obejrzał przybysza od stóp do głowy i rzekł, cmokając:
— O ile chcesz pan widzieć się z Mr. Jeffriesem, musisz wnieść podanie na piśmie...
Na te słowa palnął Theo Robin pięścią w stół, tak że drgnęła maszyna do pisania.
— Radzę panu zameldować mnie natychmiast u Mr. Jeffriesa. Inaczej wylecisz z posady, gwarantuję to z całą pewnością!
Klerk obudził się, wypluł cukierek gumowy, obejrzał przybysza ponownie z pasją od stóp do głowy, mruknął coś, wyszedł i zaraz wrócił, mówiąc:
— Well! Pan dyrektor generalny gotów jest wyjątkowo przyjąć pana!
Za chwilę stanął Theo Robin przed obliczem generalmanagera największego w świecie instytutu detektywicznego, który ze swym sztabem przeszło 10.000 funkcjonarjuszów tworzy państwo w państwie Stanów Zjednoczonych i przez swą świetną organizację jest niezbędnym zarówno dla rządu amerykańskiego, jak też dla wszystkich władz podrzędnych, wielkich instytucji finansowych, banków, oraz osób prywatnych.
Mr. Jeffries siedział bez surduta, ale w kapeluszu na głowie, a spodnie na potężnym brzuchu ściskał pasek rzemienny.
Od biurka zwrócił głowę, osadzoną na byczym karku ku natrętowi, mierząc go spojrzeniem niebiesko wodnistych, dobrych zresztą oczu.
— Masz pan obyczaje dość natarczywe, mój panie, jak mi mówił klerk! Ostrzegam jednak, że nie jestem skłonny dać się napastować przez ludzi, których nie wezwałem.
Robin uśmiechnął się spokojnie.
— Natarczywość moją objaśnia w pełni ważność sprawy, która mnie tu sprowadza.
Potentant zmierzył raz jeszcze niespodziewanego gościa.
— Bawisz pan niedługo w kraju, ale jak na Niemca, którym sądzę, jesteś, wyrażasz się pan świetnie po angielsku, Z kimże mam tedy przyjemność...
— Panie Jeffries, odgadłeś pan całkiem trafnie. Przebywam w Ameryce dopiero od trzech miesięcy a pochodzę z wielkiego miasta w Niemczech, gdzie byłem szefem policji kryminalnej.
Pan Jeffries podniósł brwi.
— Zapewniam pana — ciągnął dalej — że chociaż nie nazywam się Robin, nie jestem osobnikiem, ściganym listami gończymi. Nie zostałem również wygnany ze służby policyjnej, ale sam prosiłem o zwolnienie, które mi udzielono z wielką niechęcią.
Powody opuszczenia Europy, są natury czysto prywatnej i nie zainteresują pana. Ale przystępuję do rzeczy. Śledziłem sprawę porwania dziecka Mackeenów z gorliwością zawodową i wiem, że rzecz ta jest dla policji nowojorskiej nader przykra, jednocześnie zaś także dla agencji Pinkertona, gdyż prezydent policji, w sposób bardzo chytry powołał się na współpracownictwo panów.
Jeśli zbrodniarze nie zostaną wyśledzeni, będzie to dla policji wprost katastrofą, a dla firmy Pinkertona także, bo o ile wiem, ta światowej sławy agencja nie odniosła od dłuższego już czasu sukcesu, któryby poruszył opinję publiczną.
Pan Jeffries poczerwieniał, zaciął wąskie usta, ale nie rzekł nic.
Theo Robin rozparł się w fotelu i mówił ostro, dobitnie:
— Uzyskałem, zdaje mi się pewne punkty zaczepienia, które mogą doprowadzić do odnalezienia sprawców porwania. Nic o nich nie powiem, gdyż chcę pracować na własną rękę. Czynię panu następującą propozycję. Zacznę pościg za zbrodniarzami i proszę tylko o legitymację, która mi zapewni pomoc policji w razie potrzeby. Jeśli wykryję sprawców, tak że żywym, czy umarłym będzie można dowieść winę, zażądam w nagrodę tylko posady w agencji pańskiej. Ale nie idzie mi o stanowisko podrzędne, jeno o urząd superintendenta w jednym z oddziałów.
Pan Jeffries otwarłszy usta, spojrzał nań zdumiony wielce.
— Nie jesteś pan, widzę, zbyt skromny, mój panie! — rzekł po chwili. Musisz chyba wiedzieć, że chcąc u nas uzyskać urząd superintendenta, trzeba służyć agencji Pinkertona około lat dwudziestu, i to z powodzeniem!
— Nie interesuje mnie to nadmiernie, panie Jeffries! — odparł gość lodowato. Nie zmuszam pana wcale, czynię tylko propozycję, którą pan możesz zaakceptować, lub odrzucić. Zwracam tylko uwagę, że mogę, być w razie przyjęcia bardzo użytecznym agenturze. Prócz języka niemieckiego i angielskiego, władam doskonale francuskim, włoskim i hiszpańskim, a zdolnościami umysłowemi przewyższam znacznie większość urzędników pańskich.
Dyrektor Jeffries dźwignął zwalistą postać swoją, jął chodzić ciężko po pokoju, potem nagle zwrócił się do bezwstydnego Niemca.
— Zgoda — powiedział — Niech będzie jak pan chcesz! Jeśli się panu sprawa powiedzie będziesz moim człowiekiem. Jeśli zaś idzie tylko o zuchwały bluff, nic na tem nie stracimy, ryzykując zresztą bardzo mało, gdyż legitymacja, jaką panu wydam opiewać będzie tylko na dni dziesięć.
W kilka minut potem, przywołana biuralistka wystawiła legitymację, oraz list umowny w dwu egzemplarzach, a Jeffries podał Robinowi chłodno rękę. Gdy był pod drzwiami rzekł doń jeszcze:
— Mam do pana takie zaufanie, że gotów jestem wyasygnować małą kwotę, tytułem zaliczki na koszta, chociaż jesteś pan może niczem więcej, jak przeklętym oszustem.
Robin uśmiechnął się.
— Że nie jestem oszustem przekona pana chyba fakt, iż nie żądam zaliczki.
Wyszedł, chociaż w rzeczywistości bardzo zaliczki potrzebował. Theo Bodenbach, występujący pod nazwiskiem Robin, był człowiekiem typu, jaki Amerykanie zowią „brokendown“, to jest stawiał wszystko na kartę. Był wielce przygnębiony, gdyż tegowłaśnie dnia wydał ostatnie sześć dolarów za arcyskromne mieszkanko i od wczesnego rana nic nie miał w ustach.
Bodenbach, wstępując na teren Ameryki wyobrażał sobie sprawę za znacznie łatwiejszą, niż była w istocie, pozatem zaś nastał okres depresji w interesach, W całym kraju mnóstwo było bezrobotnych wszelakiego rodzaju, a jeśli nawet otwierało się jakieś stanowisko, otrzymywał je, oczywiście ten, kto miał na miejscu stosunki, czy krewnych. Świeżo przybyły Europejczyk nie mógł na to liczyć.
Mijał tydzień za tygodniem, Bodenbach zużył przywiezione pieniądze, zdarł kilka par europejskich podeszew, w pogoni za zarobkiem i zwolna zaczął tracić odwagę.
Przyczyniło się do tego jeszcze uczucie bezgranicznego osamotnienia, tak że zatracał coraz to bardziej nadzieje, jakie miał zrazu, planując nowe życie w Nowym Świecie.
Nie chciał robić znajomości przypadkowych, a podejrzane, conajmniej towarzystwo osób uczęszczających do tak zwanych kawiarń wiedeńskich, mierziło go, Z Amerykanami poznanymi tu i ówdzie zbratać się mógł, to też wieczory spędzał sam, w pustych, chłodnych lokalach, potem zaś, gdy pieniędzy było coraz mniej, w podle umeblowanym i skąpo oświetlonym pokoiku swoim.
Gdy jednak „World” jął coraz to ostrzej napadać na policję uczuł, że budzi się w nim instynkt zawodowy i zainteresował go żywo sprawa porwania dziecka, na którą zrazu nie zwrócił niemal uwagi. Poszedłszy do administracji pisma przeczytał z wielką uwagą wiersz po wierszu wszystko, co o tem pisano, uporządkował fakty w umyśle i powziął pewne, określone podejrzenie.
Reporterowie, detektywi i publiczność, kombinowali, badali, rozstrząsali, brano na spytki Italczyków, Murzynów, zamęczano psy policyjne, węszono po wszystkich osławionych kryjówkach... o jednem tylko nie pomyślał nikt, to jest o samej rodzinie Mackeenów!
W tym punkcie zaczęło się instyktowne niedowierzanie Bodenbacha. Dnia poprzedniego, zaczął na własną rękę śledzić Mackeenów i osiągnął zdumiewające wyniki. Poszedłszy do departamentu miejskiego spraw związkowych i klubowych, bez trudności otrzymał pozwolenie przejrzenia listy członków „Klubu Prawdziwych Przyjaciół”, który urządzał konkurs piękności dziecięcych.
I oto, rzecz dziwna, James Mackeen, którego dziecko zostało porwane, figurował w spisie członków „Klubu Prawdziwych Przyjaciół" jako sekretarz. Było to znamienne, chociaż jeszcze nie obciążające. Z tejże listy dowiedział się Bodenbach, że pewien handlarz cygar, m ający sklep na rogu 75 ulicy i Columbus-Avenue jest także członkiem klubu.
Zadowolony wielce udał się tam Bodenbac, kupił cygar za ostatniego dolara, jaki mu został po zapłaceniu mieszkania za tydzień ubiegły, przyrzekł zaspokajać w przyszłości tutaj swe zapotrzebowanie i wyciągnął gadatliwego handlarza na pogadankę o porwaniu dziecka.
Przy tej sposobności dowiedział się co następuje: Mackeen przybył przed dwu niespełna dopiero laty do Nowego Jorku z Chicago, gdzie zbankrutował doszczętnie, jako przemysłowiec.
Przebijał się jako tako przez życie, jako akwizytor pewnego zakładu ubezpieczeń, oraz pracował dla firmy, sprzedającej książki na raty.
Prezencja i poprawne zachowanie zjednały mu pewien szacunek w „Klubie Prawdziwych Przyjaciół”, którego został członkiem, tak że przed rokiem wybrano go sekretarzem i protokolantem.
Rzekomo, w celu podniesienia klubu, urządził Mackeen w połowie kwietnia uroczystość w Brontparku, a nie było zgoła rzeczą dziwną, jak powiedział ze śmiechem handlarz cygar, że większość uczestników konkursu piękności oddała głosy na rzecz małej Cissy, dziecka rzeczywiście wybitnie pięknego.
Ale czegoś ważniejszego jeszcze dowiedział się Bodenbach od handlarza cygar. Oto Mackeena traw iła żądza gry w totalizatora. Gdy tylko w „Belmontparku" rozpoczęto wyścigi konne, nie brakło na żadnym z nich Mackeena.
Studjował on z wielką skrupulatnością wszystkie pisma sportowe i przegrywał dolar po dolarze znaczną część dochodów swoich. Aż do niedawna, nie miał Mackeen w Nowym Jorku żadnych krewnych, ale w czasach ostatnich przybył tu, również z Chicago kuzyn jego. Kuzyn ten, którego nazwiska handlarz nie znał, mieszkał w Broklinie.
Bodenbach zamierzał już opuścić sklep, gdy nagle coś mu przyszło na myśl.
— Wszakże sezon wyścigowy jest właśnie w pełni? Czy może odbędą się jutro jakieś interesujące wyścigi?
— Jesteś pan, widzę, wielkim frycem jeszcze, — zaśmiał się handlarz — inaczej wiedziałbyś napewno, że właśnie jutro nastąpi słynny bieg trzylatek, imienia Vanderbilta. To coś niesłychanego, mówię panu. Dwadzieścia koni, ceonajmniej stanie do startu!
— W takim razie nasz zacny Mackeen nie chybi zapewne.
— Naturalnie! Zamówił już nawet u mnie bilet wstępu. Musisz pan wiedzieć, że załatwiam także sprawy biletów wyścigowych i teatralnych. Zamówił nawet dwa, dla siebie i kuzyna. Teraz stroi on strasznie pańskie miny i uczęszcza wyłącznie tylko na plac siodłania. Pewnie robi doskonałe interesy od kiedy jego Cissy osiągnęła pewnego rodzaju sławę!
Teraz wiedział już Bodenbach dosyć. Poszedł do domu i ułożył plan. Nazajutrz rano nie posiadał już ani grosza. Ruszył tedy pieszo do City, do głównego biura agencji Pinkertona, po chwili zaś opuścił gmach jako świeżo upieczony, prowizoryczny detektyw.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.