Trzy godziny małżeństwa/Część druga/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Nowy Jork miał znowu niezwykłą sensację. Zazwyczaj już w maju rozpoczyna się sezon martwy. Dzienniki pełne są zazwyczaj sprawozdań sportowych i wymieniają mnóstwo bogatych Amerykanów, którzy chcą jechać do Europy. O ile wydarzy się coś lokalno-sensacyjnego, jest to niesłychanie cenną przerw ą w śpiączce i w takim razie schodzą na plan drugi światowej sławy rozgrywki footbalowe „Giants and Jankees".
Tak było teraz właśnie. Mimo piekielnego upału, tysiące tysięcy ludzi oblegały ogromne gmachy dzienników, szukając rychło na wielkich tablicach pojawią się najnowsze szczegóły, dotyczące porwanego dziecka.
Istotnie, w biały dzień, zostało w Nowym Jorku skradzione dziecko.
Zdarza się to zresztą często i nie wzrusza zazwyczaj zbytnio Nowojorczyków. Zamieszkali w stolicy Italczykowie porywają sobie wzajemnie z upodobaniem dzieci i jest to ich rzecz prywatna.
Bywa co dnia niemal w dzielnicy italskiej, gdzie nie przychodzi przyzwoity i dobrze wychowany Amerykanin, że dziarski krajan porywa dziecko jakiemuś zbogaconemu owocarzowi, handlarzowi drzewem, lub cyrulikowi, imieniem Pietro, czy Matteo i trzyma je w ukryciu dopóki Pietro czy Matteo nie zapłaci okupu. Dzienniki piszą o tem, coprawda, ale cała historja idzie szybko jakoś w niepamięć i nikt nie denerwuje się nadmiernie.
Ale tym razem sprawa była zgoła inna i poruszyćby musiała do żywego umysły Nowojorczyków, choćby to nie był maj, ale luty, kiedy bal w sferach „upper four thousand" (400 przeszło bogaczy) pochłania całe zainteresowanie publiczne. Szło tutaj nie o italskie, lecz czysto amerykańskie dziecko, a rabunek nie miał miejsca w okolicy brudnej, nędznej Stullbergstreet, ale w samym Centralparku, gdzie raczą hasać także dzieci świętobliwych miljonerów.
Sensację doprowadził do zenitu fakt, że jakiś djabeł w ludzkiej postaci ośmielił targnąć się właśnie na dziecko odznaczone nagrodą piękności.
Rzecz miała przebieg następujący. Przy Weststreet 73, w pobliżu Columbus Avenue mieszkała, w jednym z nieuniknionych domów czynszowych czcigodna rodzina Mackeen, z trzyletnią córeczką imieniem Cissy. Mała Cissy była bardzo piękna, tak piękna, że przyznano jej pierwszą nagrodę wielkiego „Beauty - Contest", podczas uroczystego obchodu w Brontparku, jaki przed dwoma tygodniami dla członków swoich „Klub Prawdziwych Przyjaciół" urządził.
Portret dziewczynki, wielkości niemal naturalnej zamieściły wszystkie pisma nowojorskie, co wywołało niejedno westchnienie owych dam światowych, które nie chcą mieć dzieci, bowiem to psuje figurę i sprawia kłopoty. Istotnie, niebiesko-oka i złotowłosa Cissy była zachwycająca.
Pewnego, majowego dnia, gdy słońce prażyło potężnie, udała się przed południem pani Mackeen z Cissy do pobliskiego Centralparku. Pani Mackeen zasiadła w gronie znajomych dam z sąsiedztwa na ławce, zaś Cissy zaprowadzono do wielkiej kupy piasku, zaraz obok, gdzie roiły się dzieci opatrzone w łopatki i foremki na piasek.
Nim upłynęła godzina postanowiła pani Mackeen wracać do domu, by przyrządzić lunch dla siebie i dziecka. Zawołała jej tedy, ale daremnie. Dziewczynka nie przybiegła do matki, jak zwykle chwiejnym krokiem.
Wobec tego matka udała się na plac zabaw, by ją zabrać, ale Cissy nie było. Dzieci opowiadały, że dziecko wzięła na ręce i zabrała jakaś zawoalowana dama. Sądząc, że to ciotka małej, lub osoba działająca z polecenia matki, nie troszczyły się o to zgoła i zapomniały zaraz.
Nowy Jork miał teraz wielką sensację.
— Porwanie premjowanego dziecka, Cissy Mackeen!
Taki napis, literami wielkości pięści zamieścił „World", a „Herald" odpowiedział literami wielkości dwu pięści, rycząc.
— Najpiękniejsze dziecko świata porwane! Nastąpiły wywiady z rozpaczającą matką, złamanym ojcem, poczciwym przemysłowcem Jamesem Mackeenem, prezydentem policji nowojorskiej, słynnymi prawnikami, lekarzami chorób dziecięcych, członkami sądu konkursowego, który porwanej Cissy przyznał nagrodę piękności, a także zamieszczono ponownie jej portret, w poprzek dwu olbrzymich stronnic dzienników.
Po trzech dniach sensacja wzrosła jeszcze bardziej. Państwo Mackeen otrzymali pocztą list, pisany na maszynie, z wezwaniem złożenia w przeciągu dni ośmiu okupu w kwocie 50,000 dolarów w oznaczonem miejscu, poczem mała Cissy zostanie w ciągu doby oddana rodzicom. W razie, gdyby okup nie został złożony, albo na wypadek szpiegowania przez organa policji, czy innych nastawników, tych osób, które przyjdą po pieniądze, rodzice otrzymają tylko czaszkę i prawą rękę dziecka. Jako dowód, że list ten nie był manewrem oszukańczym, ale nadawcy jego posiadali naprawdę Cissy, załączono kosmyk włosów i wycinek znaku z prawej pończoszki dziecka.
Bardzo rozumnie i w porozumieniu z policją nie podał pan Mackeen do wiadomości publicznej miejsca gdzie okup miał zostać złożony, gdyż inaczej życie małej zostałoby narażone na niebezpieczeństwo.
Po całej Ameryce północnej przeleciał krzyk przestrachu. Pod domem nieszczęśliwych rodziców gromadziły się codziennie tłumy, a opin ja publiczna śledziła z gorączkowem napięciem dalszy rozwój sprawy.
Ten krzyk oburzenia wzmógł się jeszcze dziesięciokrotnie, gdy doszło do wiadomości, że Mackeenowie są to ludzie dość biedni, nie mogący w żaden sposób zapłacić nawet tysiąc dolarów, nie mówiąc już o pięćdziesięciu.
Z całą słusznością zapytywały dzienniki, czy najpiękniejsze dziecko świata ma zostać zarżnięte dlatego tylko, że policja nowojorska jest niedołężna, a rodzice biednej Cissy biedni!
Poczyniono wywiady z wielkimi kaznodziejami, burmistrzem Nowego Jorku, w końcu nawet z prezydentem Stanów Mr. Hardingiem, który wreszcie wyrzekł zbawcze słowo.
— Władze nasze i urzędy nie mogą się oczywiście wdawać w targi ze złoczyńcami, którzy chcą wymusić okup. Atoli wspaniałomyślne, najszlachetniejsze na świecie, amerykańskie społeczeństwo, zechce, zda mi się, okazać znaną dobroć swoją i zbiorowym wysiłkiem zebrać kwotę potrzebną, by dziecko zwrócić rodzicom.
Jednocześnie wręczył prezydent reporterowi ,,Wordla“, imieniem żony swojej na ten cel czek tysiącdolarowy.
Posypały się datki. Stary Rockefeller dał 5000, a Mr. Israel Moe Regenskirm, właściciel wielkiej, nowojorskiej fabryki ubrań ofiarował 6000, zobowiązując się ponadto zaopatrywać Cissy, aż do czternastego roku życia w swe nieprześcignione, nieprzemakalne, szewiotowe ubrania.
To co potem nastąpiło uszło w znacznej części ciekawym oczom publiczności. Ósmego dnia, po porwaniu opuścili państwo Mackeen mieszkanie swe, oblężone przez reporterów i odjechali autem, zaś obecni na miejscu policjanci, dobytymi rewolwerami powstrzymali żądnych wieści dziennikarzy od pojechania za nimi, gdyż w tym razie dziecku groziła śmierć.
Po dwu godzinach wrócili małżonkowie, opowiadając z płaczem, że cała kwota złożona jest w pewnem, oznaczonem miejscu.
Istotnie, dnia następnego zajechała pod dom taksówka, a szofer miał obok siebie dziecko odznaczone premją piękności, które spało słodko, radując się najzupełniejszem zdrowiem. Szofer zeznał, że jakiś pan w ciemnych okularach, wynajął go przy Union Square, podając adres odległej, samotnej ulicy Broklynu.
Tam czekała kobieta, mająca na ręku dziecko zawinięte w chustki. Ów pan wysiadł, zaś miejsce jego zajęła kobieta, podając adres Columbus-Avenue, narożnik ulicy 6-tej. Po przybyciu na miejsce kobieta zapłaciła, dała suty napiwek, położyła dziecko obok siedzenia szofera i poleciła, by je zawiózł na ulicę 73, do drugiego domu, od Columbus-Avenue.
Zanim się mógł połapać w sytuacji, kobieta owa znikła.
Dziewczynkę otoczyło zaraz przeszło dwudziestu reporterów, ale nie mogła powiedzieć nic ponadto, że była u wuja i ciotki i płakała bardzo, tęskniąc do ojca i matki. Potem, przerażona widokiem tylu mężczyzn zaczęła straszliwie płakać, skutkiem czego reporterzy znikli coprędzej.
Pan Mackeen mógł opowiedzieć reporterom tylko, w jaki sposób nastąpiło zwolnienie dziecka.
Złoczyńcy zażądali, by kwota 50.000 dolarów w dniu oznaczonym o pewnej godzinie złożoną została w starym drzewie małego gaiku, poza Koney Island, które dokładnie opisano.
Istotnie, znaleźli Mackeenowie bez trudu gaik i drzewo, które, na wysokości głowy miało nieznaczną dziuplę. Włożywszy paczkę banknotów w otwór, wedle polecenia oddalili się coprędzej.
Ponieważ piękne, jasnowłose dziecko zostało zwrócone rodzicom, a pozatem odbyć się miał rychło wielki match piłki nożnej, zapomnianoby napewno o sensacyjnem porwaniu, gdyby nie głos wydawcy „Wordla“, który rozebrzmiał donośnie.
Pięknie skreślony, całą pierwszą stronę niedzielnego numeru zajmujący artykuł miał tytuł;
— Czy wolno kraść dzieci amerykańskie?
Zaatakował straszliwie policję. Pisał, że dzieci obywateli amerykańskich nie są pewne życia i wolności. To co spotkało rodzinę Mackeenów, może się powtarzać codziennie. Sukces bandytów popchnie ich prawdopodobnie do nowych czynów, bowiem jest to nader łatwa metoda dojścia do bogactwa. Teraz, gdy Cissy Mackeen jest bezpieczna, winna policja za każdą cenę wyśledzić zbrodniarzy. (W złośliwym dopisku dodał, że lada dzień szantażyści porwą samego prezydenta policji, żądając okupu). Jeśli się to nie powiedzie, tedy — precz z policją dzisiejszą, jej prezydentem i wszystkimi dostojnikami.
Atak rozebrzmiał donośnem echem, opinja publiczna została podniecona, każdego dnia jawiły się nowe napaści na władze bezpieczeństwa, a pieniąca się z wściekłości policja musiała oświadczyć, że jest na tropie zbrodniarzy, zabezpieczywszy sobie ponadto nader cenną pomoc słynnej agencji Pinkertona.
Ale dni mijały, ślad rabusiów zaginął, a sprawa przybrała charakter polityczny, grożący zagładą władzom bezpieczeństwa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.