Tryumf Stryjenki/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Tryumf Stryjenki
Podtytuł Z pamiętników konkurenta
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Kręcisz głową, kochany Władziu, bo dotychczas nie dopatrzyłeś w listach moich przyczyny stanu, w jakim się obecnie znajduję. Ustąpiłem prośbom stryjenki, poznałem pana Marcina, dowiedziałem się o istnieniu Krysi i Joasi i pojechałem na wieś. Cóż nad to zwyczajniejszego? jakaż osobliwość? Pan Marcin przecież nie jest ludożercą, Białka nie leży w Patagonii, a te dwie panienki, o których stryjenka mówiła, toć nareszcie nie lwy srogie, szukające kogoby pożreć...
Zapewne...
Mogłem wyjechać tylko o godzinie szóstej rano, gdyż na ten właśnie pociąg miały oczekiwać na mnie konie z Białki. Miła rzecz, tembardziej, że o drugiej powróciłem z resursy! Mój Jan ułożył mi rzeczy w dwóch walizkach podróżnych i o godzinie piątej przyszedł mnie obudzić. Wstałem z nieznośnym bólem głowy, wypiłem filiżankę herbaty i rozklekotaną dorożką pojechałem na dworzec, licząc na to, że się wyśpię w wagonie. Przedziały pierwszej klasy bywają zazwyczaj puste, tym razem jednak wyjątkowo zapełnione były przez damy z dziećmi i damy bez dzieci.
Przysiadłem się do tych ostatnich. Było ich coś pięć. Mama, o ile się zdaje, ciocia i trzy córeczki na wydaniu. Wszystkie jednocześnie mówiły i to z niezwykłem ożywieniem; powracały albowiem z wesela jakiejś panny Wandy z panem Maurycym, które się odbyło bardzo wystawnie i hucznie na wsi, niedaleko od Chęcin. Było mnóstwo osób i naturalnie mnóstwo sukien w kliny, w dzioby, w zęby, z jakiemiś wodami, kwiatami, girlandami i Bóg wie czem jeszcze. Towarzyszki moje krytykowały je zawzięcie, analizując najmniejszy szczegół, najdrobniejszy drobiazg. Miałem pełne uszy atłasów, tarlatanów, mory, pluszów, brokateli, koronek. Nie wiem, czy w największym magazynie warszawskim znaleźć można tyle towarów, ile te panie w moją biedną zbolałą głowę nakładły. Potem przyszła kolej na biżuterye, koafiury, szczegóły kolacyi cukrowej i na mężczyzn. Ten tańczył, ten nie tańczył, ten z ową najwięcej tańczył, a inny podobno się tamtej oświadczył... Uf!
Pierwsza stacya, dzwonek.
Chcę wysiąść — niestety, siedzę tak, że musiałbym przeciskać się do drzwi między temi paniami, które zdążyły już zabarykadować przejście przeróżnemi pudełkami i koszykami. Nie śmiem im przeszkadzać, tem bardziej, że zajęły się oglądaniem trzech świeżo kupionych w Warszawie kapeluszy, które miały wywołać niesłychany efekt w okolicach Pińska, o ile mogłem zmiarkować z rozmowy. Kapelusze te prawdopodobnie były już oglądane przy kupnie, ale cóż to szkodzi obejrzeć je jeszcze raz i ułożyć na poczekaniu hypotezę dość skombinowaną, że gdyby na miejsce ptaszka z kapelusza pierwszego przenieść kwiatek z drugiego, a na miejsce kwiatka z drugiego przenieść koronkę z trzeciego, to na miejsce koronki z trzeciego trzebaby było przenieść ptaszka z pierwszego — co, wedle ogólnego zdania, wyglądałoby także ni w pięć ni w dziewięć. Zaczęto więc nowe kombinacye, z następującymi waryantami: koronka, ptaszek, kwiatek; kwiatek, koronka, ptaszek; ptaszek, kwiatek, koronka. W rezultacie tych obliczeń wypadła paniom jakaś sprzeczność, ponieważ faktycznie były tylko: kwiatek, ptaszek, koronka i trzy kapelusze, a im się przyplątał czwarty, bo ciocia wliczała do rachunku kapelusz urojony, ten właśnie, który gdyby do niego przyczepić ptaszka, miał być ni w pięć ni w dziewięć.
Po dość ożywionej sprzeczce schowano kapelusze do pudełek i postanowiono po powrocie do domu wezwać na naradę jakiegoś wujaszka Remigiusza, o którym ciocia mówiła, że w rzeczach gustu psa zjadł.
To wyrażenie cioci, może trochę zadosadne, nie podobało się mamie i córeczkom, które spojrzały na siebie znacząco, zarumieniły się lekko i umilkły.
Głowa bolała mnie szalenie, a przecież położyć się nie mogłem, nie mogłem nawet ze względu na obecność dam, zapalić cygara, ani ziewnąć, chociaż byłem strasznie zmęczony i znudzony. Pociąg szedł dalej i dalej, niby prędko, ale czas wlókł się strasznie powoli, a kiedy wreszcie dojechałem do stacyi, na której miałem wysiąść, czułem się zupełnie jakby rozbity.
Przytem głód mi zaczął dokuczać.
Wyskoczyłem z wagonu, kazałem posługaczowi wydobyć walizki i pobiegłem wprost do bufetu.
Przynajmniej tak mi się zdawało... Próbuję otworzyć jedne drzwi — zamknięte, pchnąłem drugie — otworzyły się i jakiś pan z żółtemi wypustkami przywitał mnie zapytaniem:
— Czego?
— Przepraszam pana — rzekłem — szukam bufetu...
— Na następnej stacyi — odpowiedział lakonicznie, stukając rączką telegrafu.
— Więc tu niema?
— A nie. Przecież to tylko przystanek.
Jeszcze nie dałem za wygraną. Odszukałem posługacza, który wyniósł moje rzeczy z pociągu, i zacząłem go badać, gdzieby się tu pożywić.
Machnął ręką niechętnie.
— At, wielmożny panie, my tu sami nie mamy co jeść.
Budynek stacyjny stał samotny przy linii, wśród lasu; nigdzie nie widać chatki, ani zabudowań mieszkalnych. Stacyjka tylko, a dokoła sosny, sosny i sosny, jakby zadumane, ponure.
— Czy tu nie czeka powóz z Białki? — zapytałem.
— Jest, wielmożny panie, bryczka.
— Bryczka? — spytałem trochę zdziwiony.
— A ktoby zaś na taką drogę powozami jeździł — odpowiedział.
Poszedłem zobaczyć tę bryczkę. Było to jakieś pudełko żółte, bez resorów, na wysokich kołach, zaprzężone w tęgie trzy deresze. Koniska miały aż na karkach ślady błota.
Przy bryczce stał chłop krępy, z ogromnymi wąsami, w płaszczu barwy stalowej i w lakierowanej czapce. Przedstawił mi się i oświadczył, jako jest Maciej, stangret z Białki, że przywiózł dla mnie ukłony od dziedzica i że wielki czas jechać, bo już druga blizko po południu, a dziedzic zapowiedział, żeby przed północą być w domu.
Przed północą! A więc co najmniej dziesięć godzin jazdy w tem żółtem pudełeczku!
Posługacz przyniósł walizki.
Maciej spojrzał na nie uważnie i zaczął się drapać po głowie.
— Na cóż czekacie? — rzekłem. — Bierzcie rzeczy na bryczkę i jedźmy.
— Jużcić wziąć, to się weźmie — rzekł — ale jak?
Ostatecznie zdecydował się pan Maciej mniejszą walizkę ulokować w siedzeniu. (Miałem w niej bieliznę i garnitur frakowy!) Większą, o której wyraził się, że nie jest foremna, postanowił postawić tak, żeby jedną stroną opierała się o jego własne plecy, a drugą o moje kolana. Nie było innego sposobu, musiałem się więc godzić z losem.
Od stacyi do gościńca był kawałek szosy. Maciej ruszył z miejsca ostro, z piekielnym turkotem; walizka zaczęła mi podskakiwać na kolanach. Przytrzymywałem ją jedną ręką, a drugą uchwyciłem się bryczki, w obawie, żebym sam nie wypadł na pokryte gęstą warstwą błota kamienie.
Turkot mnie ogłuszał, żółta bryczuszka podskakiwała po kamieniach jak piłka, walizka zsuwała mi się ciągle z kolan.
Na szczęście kawałek owej miłej szosy nie był długi. Nagle turkot ustał, konie zwolniły biegu i szły już powoli, z trudnością wyciągając kopyta z gęstego, gliniastego błota.
Odetchnąłem...
Poprawiłem nieszczęśliwą walizkę na kolanach, błogosławiąc błoto, po którem deresze nie mogły biedz prędko. Bryczka nie trzęsła już, przechylała się tylko z boku na bok, jak kaczka, wydając przytem przykre jakieś zgrzytanie.
Zapaliłem cygaro i, aby zapomnieć choć na chwilę o dokuczającym mi głodzie, wdałem się w gawędę ze stangretem.
— Mój Macieju — spytałem, — czy do samej Białki będzie taka droga?
— A niechże Bóg broni, wielmożny panie — odrzekł, — toćbyśmy się za trzy dni nie dowlekli.
— Więc znowuż szosa nas czeka?
— Skądby tu szosa? Różna droga. Gdzie niżej, jak oto tu, na to mówiący, to błoto; potem zaś znów piasek, to grobelki, a już za Partaczkami do samej Białki dobrze.
— Cóż to za Partaczki?
Maciej obejrzał się na mnie. Zdawało mi się, że w jego spojrzeniu dostrzegłem coś, jakby zdziwienie, politowanie i zarazem ironię.
— Wielmożny pan nie wie? — zapytał, wzruszając ramionami.
— Nie wiem.
— Miasto.
— Miasto! — zawołałem z radością — powiadacie więc, że Partaczki miasto?
— Prawdziwie, wielmożny panie, miasto — żydzisków w niem zatrzęsienie.
— Bogu dzięki! jakże się z tego cieszę, jakże się cieszę!
Maciej znów się obejrzał. Widocznie nie rozumiał powodu mojej radości.
— Wybornie, doskonale! — mówiłem z ożywieniem. — Skoro Partaczki miasto, więc musi tam być restauracya. Wszak jest restauracya? — pytałem Macieja, myśląc o porcyi doskonałej polędwicy i o butelce burgunda.
— Niby jak wielmożny pan powiada?
— Restauracya.
— Nie wiem — odrzekł Maciej; — prepinacya to jest.
— Ależ ja się pytam czy jest miejsce, w którem możnaby dostać co do zjedzenia...
— Acha! to niby o cukiernię... Jest, jest, wielmożny panie, a jakże, sprawiedliwie cukiernia, porządna, i zajazd. Wszyscy panowie tam zawdy stają.
— Więc jeść dostanie?
— Nawet bilard jest. Ho! ho! Mośkowa to mądra żydowica, dla panów ma stancyę osobliwą z bilardem, a zaś dla narodu izbę prostą, niby jak szynk, jeno że wódka w niej lepsza, niż w szynku.
— A innej cukierni niema w Partaczkach?
— Jakiej innej?
— Takiej, co nie należy do Mośkowej.
— Nie, panie, niema i jak Partaczki Partaczkami, nie było. Ja już, proszę wielmożnego pana, też nie dzisiejszy, w Białce jestem za stangreta bez mała chyba ze trzydzieści lat, w Partaczkach bywam dwa, czasem i trzy razy na tydzień, a prócz Mośkowej innej cukierni nie znam.
Informacya Macieja nie bardzo mnie pocieszyła, ale będąc strasznie głodny, rad byłem i takiej okazyi.
— Pośpieszajcie, Macieju — rzekłem, — bo mi chce się jeść straszliwie.
Maciej śmignął batem nad końmi.
Błoto było mniejsze, deresze puściły się wyciągniętym kłusem. Ujechaliśmy tak chyba więcej niż milę. Droga szła pomiędzy polami, z oddalenia widać było rzekę, a nad nią po jednej i po drugiej stronie szeroką nizinę.
— Zaraz będzie grobelka — rzekł Maciej.
Grobelka, pomyślałem, bardzo pięknie; niechże sobie będzie grobelka, byle tylko prędzej dostać się do upragnionego miasta, głód nasycić, odpocząć, choćby tylko godzinę, pół godziny chociaż. Z niewyspania i głodu zaczęły mnie przebiegać dreszcze, powieki opadały, chciałbym drzemać — ale jak? w tem ciasnem, żółtem pudełeczku, z twardą walizką na kolanach!
O stryjenko, stryjenko! Gdybym był wiedział, jaką drogę mam przebyć, nie zmusiłabyś mnie do tej podróży.
Zaczęła się kochana grobelka... Koła bryczki to zapadały w niezgłębione błoto, to znowu stukały o jakieś kloce, drągi, kawały drzewa. Bryczka przechylała się na jedną, to znów na drugą stronę tak, że sądziłem, że już, już się wywraca.
Maciej uspakajał mnie.
— Wielmożny panie — mówił, — jeszcze nie miałem tego zdarzenia, żebym, Panie uchowaj, w nocy nawet, a nie dopiero w dzień jasny wywrócił. Niech się pan nic nie boi, ja tu każdy wybój, każdą dziurę, nawet i kamień każdy znam.
— Ależ o wypadek łatwo.
— Nic, wielmożny panie, wszystko bajki, choćby się nie wiem jak bryczka chyliła... tylko niech wielmożny pan daje wagę...
— Jakto wagę, co to jest?
— Ha no, jak skoro bryczka chyli się na lewo, to niech pan niby swoją osobą na prawo, a jak zaś bryczka na prawo, to pan znów na lewo.
— Czy u was zawsze jeżdżą takiemi bryczkami, jak ta?
— E nie, panie, mamy jeszcze parę gorszych.
— Gorszych?! alboż może być co gorszego od tego trzęsącego pudełka?
Maciej zaczął się śmiać.
— Czegoż się śmiejecie? — zapytałem.
— A bo wielmożny pan musi chyba sobie żartuje. Toć to bryczuszka jak złoto, śliczny stateczek. W Łęczny kupiona na jarmarku... Nasze panienki bardzo lubią nią jeździć, lepiej niż powozem.
— Panienki?
— A jeno; jak tylko potrzeba im gdzie jechać, to zaraz molestują: mój Maciusiu kochany, mówią, zaprzęgaj aby do małej bryczki.
— A z czegóż są u licha te wasze panienki? — zapytałem, dając wedle informacyi Macieja „wagę“ na prawo, gdyż bryczka przechyliła się w tej chwili na lewo, i to nad samym rowem.
Maciej nie zrozumiał pytania.
— O la Boga! z czego panienki są? a z czegóż mają być...
— Jeżeli na tej bryczce jeżdżą i nic im to nie szkodzi, to są chyba z żelaza.
— Ech, panienki są jak panienki — odrzekł — dobre panienki, jeno...
Nie dokończył; ściągnął lejce i cmoknął na konie.
— No cóż — spytałem — Macieju, coście chcieli powiedzieć?
— Nic, wielmożny panie.
— Ale przecież...
— Proszę wielmożnego pana, u nas powiadają po chłopsku, że jak kto ma co zadużo powiedzieć, niech się lepiej w język ukąsi. Tedy ukąsiłem się i tylo... Wio!
Nie badałem więcej. Podniosłem kołnierz od paltota, przymknąłem powieki, myślałem że się zdrzemnę choć troszeczkę — złudzenie!
Maciej oglądał się od czasu do czasu i patrzył na mnie wzrokiem, w którym malowało się coś jakby politowanie lub zdziwienie.
Co ten chłop myślał o mnie? Jak wyglądałem w jego opinii ja, com się nie poznał na wysokich zaletach żółtej bryczki, ani na wartości dereszów, których ani jednem słowem nie pochwaliłem?
Znasz mnie i wiesz, że nie lubię mieć niechętnych i nieżyczliwych — taka już moja natura. Postanowiłem tedy przełamać niechęć pana Macieja i lepiej go jakoś usposobić. Było to nawet konieczne, boć ostatecznie znajdowałem się na łasce i niełasce tego chłopa. Mógł mnie trząść jeszcze bardziej po tych przeklętych grobelkach, mógł wywrócić nieznośną taradajkę i utopić mnie w błocie, razem z walizkami i całą moją przyszłością.
— Macieju — odezwałem się łagodnie.
— Słucham, panie.
— Lubicie wy wódkę?
— Niekoniecznie — odrzekł, spluwając.
Byłem pewny że kłamał, bo sama fizyognomia jego na pierwszy rzut oka świadczyła, że zacny obywatel spirytualiami nie gardzi...
— Jednak — rzekłem — w drodze, zwłaszcza gdy zimno, to kieliszeczek nie zawadzi...
— Bo i pewnie, że nie zawadzi.
— To też pośpieszajcie, mój Macieju, bom głodny, a przytem czuję się bardzo zmęczony. Ja nie powiadam wcale, że wasza bryczka jest zła — owszem, przekonałem się już, że o lepszej na tutejsze drogi marzyć nie można — ale widzicie, ja jestem nietęgiego zdrowia...
— Musi, że wielmożny był z maleńkości utrzęsiony...
— Bardzo być może.
— Juści nie co, jeno z maleńkości, ale to bajki. U nas w Białce chłop stary jeden jest, na utrzęsienie, na łamanie, a choćby na to mówiąc i na zwichnięcie pierwszy doktor.
— Bardzo dobrze, będę go prosił o radę.
— Ma ci on, wielmożny panie, ma i ziele różnakie i maście — ta i ratuje ludzi jak mogący.
— Dalekoż jeszcze do miasta?
— A o, dyć już widać — rzekł, wskazując biczem jakieś szare sylwetki, rysujące się w oddaleniu.
— Więc to to jest miasto?
— To, panie. Miasto sprawiedliwe, ze sklepami het, z kramami, z cukiernią, wszystkiego dostanie w niem, czego jeno komu potrzeba.
Obietnica poczęstunku udobruchała Macieja. Gawędziliśmy ciągle, to o lewym dereszu dyszlowym, który ma podobno różne złe przymioty, to znowuż o siwych koniach, co się w domu zostały — to wreszcie o Mośkowej, jako jest spekulantna żydowica i czy dla największego pana, czy dla prostego człowieka, wszystko przysposobienie ma w swojej cukierni, dużo nawet lepiej niż w Warszawie...
Gawęda z Maciejem urozmaicała mi trochę tę fatalną drogę, której do końca życia nie zapomnę.
Dojechaliśmy wreszcie do upragnionego miasteczka. Maciej, który miał swój stangrecki honor i lubił jeździć po kawalersku, pędził jak waryat po okropnym bruku, przejechał główną ulicę i osadził konie na rynku, przed jakiemś brudnem, odrapanem domostwem. Otoczyła nas wnet gromada żydów, a na progu jakiegoś sklepu, czy szynku, ukazała się żydówka niezwykłej tuszy, w czarnej atłasowej peruce, na której miała znowu jakieś czupieradło szczególne z żółtych wstążek.
— A to właśnie, wielmożny panie, jest sama pani Mośkowa — rzekł Maciej, rekomendując mi otyłą damę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.