Tryumf Stryjenki/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Tryumf Stryjenki
Podtytuł Z pamiętników konkurenta
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Władku kochany! Poco ja przyjmowałem to wyzwanie? Dlaczego dałem się namówić do wyjazdu? Ale słuchaj dalej mojej odyssei nieszczęsnej, nie śmiej się, a jeżeli masz odrobinę serca i współczucia dla mnie, to westchnij nad nieszczęśliwym swoim przyjacielem.
Wypadki tak się złożyły, że stryjenka nie potrzebowała pisać do Białki. Pan Marcin przyjechał osobiście do Warszawy i złożył stryjostwu wizytę. Zaproszono go na obiad, na którym naturalnie i ja być musiałem.
Przypuszczam że stryjenka musiała coś o mnie staremu szlachcicowi wspominać, gdyż na przywitanie uścisnął mi dłoń tak serdecznie, aż mi w niej wszystkie kości zatrzeszczały, i przez cały czas obiadu nie spuszczał mnie z oka.
I ja przypatrywałem mu się uważnie. Istotnie, był to piękny typ; słusznego wzrostu, silnie zbudowany, ogorzały na twarzy, z ogromnymi szpakowatymi wąsami, wyglądał jak rycerz z dawnego portretu. Mówił dużo, może nieco zagłośno, ale wyrażał się poprawnie, a względem stryjenki zachowywał się z tą staroświecką galanteryą, na jaką my, dzisiejsi, niestety, nie potrafimy się zdobyć.
Na mnie pan Marcin zrobił dobre wrażenie. Było coś sympatycznego, pociągającego w tym człowieku, jakiś rys niepochwytny, niedający się określić, a zniewalający odrazu.
Zapraszał mnie do Białki serdecznie i szczerze. W pierwszej chwili zdawało mi się, że mogę być dla niego pożądany, jako konkurent o córkę — ale później przekonałem się, że byłem w błędzie. On każdego znajomego zapraszał z równą serdecznością i uprzejmością, każdemu pragnął otworzyć drzwi swego domku szeroko, ugościć, uraczyć czem tylko chata bogata...
Wszyscy oni tacy.
Naturalnie, choćby tylko ze względu na obietnicę, daną stryjence, przyrzekłem że przyjadę, a ponieważ żądał, żebym nie dał długo na siebie czekać, więc obiecałem stawić się za tydzień.
Gdym przy pożegnaniu się ze starym szlachcicem przyrzeczenie przyjazdu powtarzał, stryjenka spojrzała na mnie z tryumfującym uśmiechem.
— Muszę teraz — rzekła po odejściu gościa — powiedzieć ci coś o domu, do którego się wybierasz. Pana Marcina poznałeś już i, o ile mi się zdaje, podobał ci się.
— O, bardzo nawet — odrzekłem.
— Spodziewałam się tego. Podoba ci się także i jego małżonka, poczciwa, cała domowi oddana kobieta; pracuje jak mrówka i żyje tylko dla męża i dzieci. Ta nie pomyślała nigdy o rozwodzie — wierz mi. Dzieci mają troje. Syn Julian, najstarszy z rodzeństwa, nie jest w domu, kształci się w akademii rolniczej. Córek jest dwie.
— Przepraszam, stryjenko, ale według umowy miałem być narażony tylko na jedno niebezpieczeństwo...
— Nie uciekaj się do adwokackich wybiegów.
— Trzymam się ściśle umowy.
— To postaci rzeczy nie zmienia, ponieważ niewiadomo która z nich stanie się niebezpieczną dla spokoju twego serca.
— A jeżeli obie?
— Z równą racyą mogłabym i ja powiedzieć: a jeżeli żadna z nich?
— Ale stryjenka o to się nie obawia.
— Bynajmniej, ja zawsze jestem pewna swego. W jednej z nich musisz się zakochać.
— Ta pewność stryjenki przeraża mnie!
— Nie lękaj się, wszystko będzie dobrze. Starsza, Krystyna, ma lat... czekaj-no, niech sobie przypomnę... Zapewne ze dwadzieścia; młodsza zaś, Joasia, niedawno powróciła z pensyi.
— Podobno takie właśnie są najniebezpieczniejsze.
— Zobaczysz. Obiedwie, chociaż rodzone siostry, wcale nie są podobne jedna do drugiej. Zupełnie odmienne typy, kontrasty. Starsza wysmukła, brunetka, o dużych czarnych oczach; młodsza blondynka, dość szczupła, niewielkiego wzrostu, oczy barwy chabru.
— Domyślam się. Pierwsza wygląda jak bohaterka z tragedyi, druga niby rozmarzona pasterka z sielanki.
— Nie. Domyślność twoja nie jest tak fenomenalna, jak ci się zdaje.
— Dlaczego?
— Bo nie odgadłeś prawdy. Krysia odziedziczyła charakter i temperament matki, Joasia w ojca się wdała. Pierwsza jest cicha, nadzwyczaj łagodna, marzycielka trochę. Nie lubi wystawiać się na pierwszy plan i, o ile mi się zdaje, radaby całe życie na wsi przepędzić. Druga, przeciwnie, pełna życia i energii, rwie się do świata. Lubi zabawę, ruch, gwar, zawsze wesoła, śmiejąca się, godziny na miejscu nie usiedzi; swoją drogą dziewczyna z najlepszem sercem i pewna jestem, że jak kogo pokocha...
— Widzę, że sympatye stryjenki przechylają się na stronę panny Joanny i że...
— Chowaj Boże! Jeżeli sądzisz, że chcę wpłynąć na twój wybór, to się bardzo mylisz.
— A przecież...
— Tego, co ci powiadam, nie bierz za radę, lecz za informacyę. Nie chcę wywierać najmniejszego wpływu na twoje dalsze postanowienia i zamiary, pragnę tylko, abyś, przyjechawszy do Białki, miał niejakie pojęcie o całym domu pana Marcina. Co do majątku...
— Przecież nie poluję na posagi.
— Wiem, i gdybyś należał do kategoryi tych łowców, tobym cię do Białki nie wyprawiała.
— Więc to są ludzie biedni?
— Nie wiem, jakby ci to określić, i tak i nie... Niby nie biedni, ale biedni.
— Niech się stryjenka nie obrazi, ale muszę się przyznać, że tej definicyi na żaden sposób zrozumieć nie mogę.
— Często bywałeś na wsi?
— Niegdyś, niegdyś, dawnemi czasy, dzieckiem jeszcze, a potem, jak wiadomo stryjence, życie schodziło mi to w Warszawie, to za granicą.
— Więc się nie dziwię, że nie rozumiesz tego, co ci mówię. Wytłómaczę się jaśniej. Niby nie są biedni, mają majątek, dość wygodne mieszkanie, ogród, konie do wyjazdu, a więc wszelkie pozory zamożności — ale z drugiej znów strony dochód z gospodarstwa niewielki; kosztowała ich edukacya dzieci, kilkakrotnie ponosili klęski, więc się też nie przelewa. Są bardzo szczęśliwi, jeżeli mogą koniec z końcem związać.
— W takim razie dlaczegóż siedzą na wsi, skoro im się to nie opłaca?
— A no, siedzą. Białka od niepamiętnych czasów pozostaje w rękach tej rodziny, więc trudno im się z nią rozstać...
Stryjenka przerwała i zamyśliła się czegoś. Milczeliśmy oboje.
— Wiesz co? — odezwała się po chwili — jestem bardzo szczęśliwa, że wchodzisz w stosunek z tym domem, a jeżeli moje zamiary się spełnią...
— To?
— No, nie trzeba łowić ryb przed niewodem. Pojedź i zwycięż, jak jakiś sławny wojownik starożytny.
— Jak Cezar, stryjenko; pojadę...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.