Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zapraszał mnie do Białki serdecznie i szczerze. W pierwszej chwili zdawało mi się, że mogę być dla niego pożądany, jako konkurent o córkę — ale później przekonałem się, że byłem w błędzie. On każdego znajomego zapraszał z równą serdecznością i uprzejmością, każdemu pragnął otworzyć drzwi swego domku szeroko, ugościć, uraczyć czem tylko chata bogata...
Wszyscy oni tacy.
Naturalnie, choćby tylko ze względu na obietnicę, daną stryjence, przyrzekłem że przyjadę, a ponieważ żądał, żebym nie dał długo na siebie czekać, więc obiecałem stawić się za tydzień.
Gdym przy pożegnaniu się ze starym szlachcicem przyrzeczenie przyjazdu powtarzał, stryjenka spojrzała na mnie z tryumfującym uśmiechem.
— Muszę teraz — rzekła po odejściu gościa — powiedzieć ci coś o domu, do którego się wybierasz. Pana Marcina poznałeś już i, o ile mi się zdaje, podobał ci się.
— O, bardzo nawet — odrzekłem.
— Spodziewałam się tego. Podoba ci się także i jego małżonka, poczciwa, cała domowi oddana kobieta; pracuje jak mrówka i żyje tylko dla męża i dzieci. Ta nie pomyślała nigdy o rozwodzie — wierz mi. Dzieci mają troje. Syn Julian, najstarszy z rodzeństwa, nie jest w domu, kształci się w akademii rolniczej. Córek jest dwie.
— Przepraszam, stryjenko, ale według umowy miałem być narażony tylko na jedno niebezpieczeństwo...
— Nie uciekaj się do adwokackich wybiegów.