Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/26

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    i szły już powoli, z trudnością wyciągając kopyta z gęstego, gliniastego błota.
    Odetchnąłem...
    Poprawiłem nieszczęśliwą walizkę na kolanach, błogosławiąc błoto, po którem deresze nie mogły biedz prędko. Bryczka nie trzęsła już, przechylała się tylko z boku na bok, jak kaczka, wydając przytem przykre jakieś zgrzytanie.
    Zapaliłem cygaro i, aby zapomnieć choć na chwilę o dokuczającym mi głodzie, wdałem się w gawędę ze stangretem.
    — Mój Macieju — spytałem, — czy do samej Białki będzie taka droga?
    — A niechże Bóg broni, wielmożny panie — odrzekł, — toćbyśmy się za trzy dni nie dowlekli.
    — Więc znowuż szosa nas czeka?
    — Skądby tu szosa? Różna droga. Gdzie niżej, jak oto tu, na to mówiący, to błoto; potem zaś znów piasek, to grobelki, a już za Partaczkami do samej Białki dobrze.
    — Cóż to za Partaczki?
    Maciej obejrzał się na mnie. Zdawało mi się, że w jego spojrzeniu dostrzegłem coś, jakby zdziwienie, politowanie i zarazem ironię.
    — Wielmożny pan nie wie? — zapytał, wzruszając ramionami.
    — Nie wiem.
    — Miasto.
    — Miasto! — zawołałem z radością — powiadacie więc, że Partaczki miasto?
    — Prawdziwie, wielmożny panie, miasto — żydzisków w niem zatrzęsienie.