Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

otworzyły się i jakiś pan z żółtemi wypustkami przywitał mnie zapytaniem:
— Czego?
— Przepraszam pana — rzekłem — szukam bufetu...
— Na następnej stacyi — odpowiedział lakonicznie, stukając rączką telegrafu.
— Więc tu niema?
— A nie. Przecież to tylko przystanek.
Jeszcze nie dałem za wygraną. Odszukałem posługacza, który wyniósł moje rzeczy z pociągu, i zacząłem go badać, gdzieby się tu pożywić.
Machnął ręką niechętnie.
— At, wielmożny panie, my tu sami nie mamy co jeść.
Budynek stacyjny stał samotny przy linii, wśród lasu; nigdzie nie widać chatki, ani zabudowań mieszkalnych. Stacyjka tylko, a dokoła sosny, sosny i sosny, jakby zadumane, ponure.
— Czy tu nie czeka powóz z Białki? — zapytałem.
— Jest, wielmożny panie, bryczka.
— Bryczka? — spytałem trochę zdziwiony.
— A ktoby zaś na taką drogę powozami jeździł — odpowiedział.
Poszedłem zobaczyć tę bryczkę. Było to jakieś pudełko żółte, bez resorów, na wysokich kołach, zaprzężone w tęgie trzy deresze. Koniska miały aż na karkach ślady błota.
Przy bryczce stał chłop krępy, z ogromnym: wąsami, w płaszczu barwy stalowej i w lakierowanej czapce. Przedstawił mi się i oświadczył, jako