Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/27

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    — Bogu dzięki! jakże się z tego cieszę, jakże się cieszę!
    Maciej znów się obejrzał. Widocznie nie rozumiał powodu mojej radości.
    — Wybornie, doskonale! — mówiłem z ożywieniem. — Skoro Partaczki miasto, więc musi tam być restauracya. Wszak jest restauracya? — pytałem Macieja, myśląc o porcyi doskonałej polędwicy i o butelce burgunda.
    — Niby jak wielmożny pan powiada?
    — Restauracya.
    — Nie wiem — odrzekł Maciej; — prepinacya to jest.
    — Ależ ja się pytam czy jest miejsce, w którem możnaby dostać co do zjedzenia...
    — Acha! to niby o cukiernię... Jest, jest, wielmożny panie, a jakże, sprawiedliwie cukiernia, porządna, i zajazd. Wszyscy panowie tam zawdy stają.
    — Więc jeść dostanie?
    — Nawet bilard jest. Ho! ho! Mośkowa to mądra żydowica, dla panów ma stancyę osobliwą z bilardem, a zaś dla narodu izbę prostą, niby jak szynk, jeno że wódka w niej lepsza, niż w szynku.
    — A innej cukierni niema w Partaczkach?
    — Jakiej innej?
    — Takiej, co nie należy do Mośkowej.
    — Nie, panie, niema i jak Partaczki Partaczkami, nie było. Ja już, proszę wielmożnego pana, też nie dzisiejszy, w Białce jestem za stangreta bez mała chyba ze trzydzieści lat, w Partaczkach by-