Tryumf Stryjenki/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Tryumf Stryjenki
Podtytuł Z pamiętników konkurenta
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Sama pani Mośkowa!
— Tak, tak — mówiła, gdym z trudnością wydobywał się z bryczki, — ja jestem sama pani Mośkowa, do usług godnego jegimości...
Oni tu jeszcze jegomościami tytułują!
— Mnie tu wszystkie panowie znają — mówiła w dalszym ciągu — i ja wszystkich panów też znam i jegimości ja znam! Bo dlatego, co jegimości nigdy nie widziałam, to ja wiem, że jegimość dobrodziej jest nie tutejszy. Ja wiem, co będzie potrzebno stancyę. Icie! lojf geszwind, bryng a szlisełe, mach ojs de numer! śliczne stancye mam! Ryfke! dy paskidnice, siest niśt dem purec, dy blinde cygie! a samowar geszwind! To, widzi jegimość, takie dzisiejsze sługi, niech je głowa zaboli... Mam bardzo dobre herbatę. Wszystkie panowie piją... Czego Maciej stoi? niech Maciej jedzie do stajni. Potrzeba owies? jest owies, za co nie ma być owies?... Małke, bryng draj garniec hufer! Może wiązeczkę siana też? Proszę jegimości do stancye, tymczasem na bilard, zanim chłopak numer trochę zamiecie. Icie! Icie! bałamycie niszt. Oj, oj, co ja niosę na swojej głowie, to nie potrafię nawet jegimości powiedzieć...
— Moja pani — przerwałem.
— Aj pani, pani! niech moje wrogi mają takie państwo, jak ja wielka pani jestem, wszystkie chcą borgować! Mendele, gaj weg! No, patrz pan, to jest mój najmłodszy wnuczek, całkiem maleńki wnuczek, niech un zdrowy będzie. Co ja mam z nim! Un jeszcze nawet gadać nie umie, a już taki nabożny, taki nabożny, jak ja nie widziałam jeszcze! On widzi że dziadzio jego i tate myją sobie czasem ręce przed nabożeństwem, to un też potrzebuje być nabożny i wsadzi całą rączkę w konewkę. On też chce być husyt! Ja sama nie wiem, skąd się teraz biorą takie mądre dzieci!
— Pięknie to jest, łaskawa pani — rzekłem — ale przedewszystkiem chciałbym co zjeść. Jestem głodny jak wilk.
— Aj, aj, niech jegimość o to się nie frasuje. Jak kto głodny, to znak, że zdrów jest — gorzej, skoro kto wcale nie ma apetyt. Co jegimość każe dać?
— A cóż pani Mośkowa ma w swoim sklepie?
— Wszystko, wszystko mam, co tylko może być potrzebne. Trunków różnych mam.
— Cognac...
— Za co nie? Prawdziwy zagraniczny, pierwszy numer, bo trzeba jegimości wiedzieć, że Abram Garwoliner, pewnie go jegimość zna, ten bogacz Abram, co ma wielką dystylarnię w Zielonej Woli, to mój krewny jest. Sardynki też mam, śledzie jest, wszystko jest.
— Świeże sardynki?
— Aj, aj, żebym ja tak świeży majątek miała! Jakie to sardynki! niedawno przywiezione z Warszawy; najpierwsze panowie u mnie biorą.
— A oprócz owych sardynków i śledzi, co pani może mi dać jeszcze?
Pani Mośkowa zrobiła wielkie oczy.
— No, jakto co? Co jegimość jeszcze może potrzebować? Na co jegimości więcej... Mogę jeszcze cytrynę dać, będzie jegimość miał cały bal!... Zaraz każę podać. Icie! Icie! Wie jegimość, co ja mam z tym Iciem! to jest cały gałgan! On był biedny i dlatego wzięłam jego za myszuresa do mojego zajazdu. Z początku, póki nie miał ani jednego grosza, to był bardzo usłużny, ale teraz... Teraz on już jest wielki purec, wielkie fajnaberye! Zebrał sobie trzy ruble i z furmanami handluje... Za rok to on już zechce zakładać własny szynk, zechce cały kupiec być! Teraz jest świat, aj świat! niech moje wrogi takiego świata nie widzą...
Nie wiem jak długo pani Mośkowa byłaby mi opowiadała jeszcze o przewrotnościach tego świata, ale zaszedł niespodziewany wypadek. Ów Mendele, ten bardzo maleńki, a już niesłychanie nabożny wnuczek, majstrował w drugiej stancyi koło samowara i oparzył się. Zrobił się wrzask, o jakim trudno mieć pojęcie: krzyczała jednocześnie sama pani Mośkowa; krzyczała rozczochrana służąca i delikatny wnuczek, a do tego koncertu dołączyły także swe głosy najbliższe sąsiadki pani Mośkowej, które, dowiedziawszy się o wypadku, przybiegły z kondolencyą.
Korzystając z tej dywersyi, poszedłem do tak zwanego „numeru,“ już przygotowanego dla mnie, i zapowiedziałem w sposób bardzo stanowczy Iciowi, że jeżeli mi natychmiast nie przyniesie co do jedzenia, to mu wszystkie kości połamię.
Widocznie wskutek irytacyi, zmęczenia i głodu, twarz moja musiała mieć wyraz przerażająco-groźny, gdyż szanowny Icio z wielkim pośpiechem wykonał moje polecenie...
Czy mam ci opisywać menu tej lukullusowej uczty?... Za nic na świecie — i tak będziesz się śmiał, gdy pomyślisz, że ja, dość wybredny w jedzeniu, uchodzący nawet za smakosza, nie jadłem, lecz pożerałem chałę żydowską i śledzie... Głód jest najlepszym kucharzem, to święta prawda.
Posiliwszy się i uraczywszy Macieja, który mi zapowiedział, że konie muszą jeszcze z godzinkę wypocząć i że potem, już bez żadnej przeszkody, lotem ptaka dostaniemy się do Białki, zacząłem rozmyślać nad swojem położeniem, a wzrok mój, błądząc po ścianach stancyi, zatrzymał się na lustrze w poczerniałych, niegdyś zapewne złoconych ramach. W krzywem tem i popękanem w kilku miejscach zwierciedle ujrzałem swoją twarz w karykaturze, wydłużoną i jakby pokrzywioną komicznie. Z przerażeniem dostrzegłem, że zapomniałem przed wyjazdem z Warszawy odwiedzić mego fryzyera. Jakże się pokazać z taką twarzą w domu obcym, do którego przybywam z pierwszą wizytą?...
Wołam tedy szanownego Icia.
— Mój przyjacielu — pytam, — czy tu w mieście znajduje się jaki porządny fryzyer?
Żydziak wytrzeszczył na mnie oczy.
— Fryzyer? — zapytał — na co panu fryzyer? Tu u nas wcale niema fryzyer, jest tylko fryzyerka, ale nie mogę zmiarkować, jaki wielmożny pan może mieć do niej interes? Ona robi peruki dla żydówek...
— Domyślasz się zapewne — rzekłem, — że nie jestem żydówką i peruki nie potrzebuję. Chciałbym się tylko ogolić.
— Nu, dlaczego wielmożny pan odrazu to nie powiedział, jabym zaraz wielmożnego pana zaprowadził do Wulfa. Stąd niedaleko, w drugim domu.
— Prowadź więc, tylko prędko.
Za chwilę znalazłem się w dość dużej i brudnej izbie, w której, oprócz stolika przy oknie, kilku krzeseł i szafki oszklonej, z przeróżnemi narzędziami felczerskiemi i słojem pijawek, nie znajdowało się nic więcej. W jednym kącie izby pod piecem siedział chłop zapuchnięty z podwiązaną twarzą i jęczał.
Na moje powitanie wyszła młoda żydówka, w długiej żółtej bluzie, dość przystojna i tęga. Ruchy miała powolne, leniwe, a idąc, przechylała się z boku na bok, jak kaczka. Jak później objaśnił mnie mój cicerone Icio, była to pani Wulfowa, żona właściciela zakładu.
Powiedziałem jej, w jakim celu przybyłem.
Wskazała mi ręką krzesło, a następnie gdym usiadł, zaczęła mi mydlić twarz. Sądziłem że drugą część operacyi wykona sam pan Wulf. Tymczasem, ku wielkiemu mojemu zdumieniu, dama owa wzięła brzytwę do ręki.
— Jakto? — zapytałem — cóż to za komedya?
— Jaka kimedya? Co pan się dziwuje? Skąd pan jest?
— Ależ jak żyję nie widziałem, żeby kobieta...
— Proszę pana, ja wszystkich panów golę, a mój mąż się tem nie trudni, on ma dość roboty z chorymi.
— Ale czy pani to potrafisz zrobić?
— Czy ja potrafię? Co tu jest wielkiego do potrafienia?
— Potrafi, wielmożny panie, potrafi — odezwał się chłop przy piecu siedzący — pięknie goli, mało kiedy okaleczy, a zaś sam Wulf jeno co bańki stawia, zęby rwie... Ja sam czekam tu na niego od rana, też wedle zębów.
Zaledwie mogłem wstrzymać się od śmiechu, podczas gdy pani Wulfowa doprowadzała twarz moją do porządku.
Prawdę mówił chłop, że mało kiedy okaleczy, bo mnie okaleczyła tylko dwa razy, ale trzeba jej oddać tę sprawiedliwość, że zaraz zatamowała krew zapomocą bibuły, umaczanej w jakimś płynie gryzącym.
Powróciwszy do zajazdu, załatwiłem rachunek z panią Mośkową i, nie słuchając bardzo zajmującego opowiadania tej damy, ruszyłem w dalszą drogę.
Maciej był w złotym humorze; czapkę przekrzywił na bakier i wyjechał z zajazdu z takim ogniem i fantazyą, jak gdyby pragnął potłuc na kawałki żółtą bryczuszkę, obie walizki i mnie.
Za miastem ogarnęła nas ciemność zupełna. Ja prawie nie widziałem Macieja przed sobą, on zaś dowodził, że widzi całą drogę jak na dłoni i że potrafi ominąć każdy kamień. Musiałem mu wierzyć, gdyż jechał tak śmiało, jak gdyby istotnie posiadał kocie oczy.
Nieufność, jaką miał do mnie z początku, gdzieś zniknęła; dał mi nawet do zrozumienia, że niemasz to jak jeździć z dobrymi panami, takimi zwłaszcza, co są honorowi i potrafią uszanować człowieka, nie dadzą mu z głodu mrzeć w drodze, ani też dzwonić zębami z zimna. Dodał zarazem, że Mośkowa dlatego ma powodzenie, że daje wódkę sprawiedliwą, a taką grzejącą, że skoro człowiek wypije parę półkwaterków, to może bezpiecznie jechać kilka mil drogi, choćby w trzaskający mróz.
Opowiadał mi też szczegółowo historyę wszystkich koni pana Marcina, gdzie który kupiony, od kogo i za ile, do czego zdolny i jaką ma naturę. Dowiedziałem się przy tej sposobności, że konie, tak jak ludzie, mają charakter, że wśród nich znajdują się natury dobre, ale i łajdaków nie brak; przytem dał Maciej do zrozumienia, że tych ostatnich między ludźmi jest znacznie więcej, aniżeli między końmi. W trakcie tej rozmowy bryczka zaczęła się bardzo kołysać i lada chwila groziła przewróceniem.
Zwróciłem na to uwagę Macieja, który zaręczył mi jednak, że to tylko kawałek grobelki i że żadne niebezpieczeństwo nie grozi. Zaprzysiągł się na żonę i dzieci, na uczciwość swoją i na zbawienie duszy, że jeszcze nigdy w życiu nie wywrócił i nie wywróci.
Zaledwie skończył przysięgi swoje i zaklęcia, gdy nagle bryczka przechyliła się nabok tak, że w jednej chwili znalazłem się w błocie, razem z walizką, którą na kolanach trzymałem. Nie mogłem nawet krzyknąć, gdyż błoto zalepiło mi usta...
— O nieszczęście moje! — zawołał Maciej, zatrzymując konie i zeskakując z kozła. — Czy się aby wielmożny pan nie potłukł? A mówiłem wielmożnemu panu, że trzeba wagę dawać, że jak bryczka chyli się na prawo, to pan powinien na lewo... Toć przecie wywrócenia żadnego nie było, tylko pan sam sobie winien, że wagi nie trzymał...
Ostatecznie wygramoliłem się jakoś. Potłuczony, zamazany błotem, siadłem na bryczkę i, nauczony smutnem doświadczeniem, tak starannie dawałem „wagę“ to na prawo, to na lewo, aż pot mi wystąpił na czoło... Żadna lalka mechaniczna na sprężynach, żaden człowiek-wąż cyrkowy nie wykonywał takich dziwacznych ewolucyj, jak ja podczas owej pamiętnej ciemnej nocy...
Nareszcie zdawało mi się, że nadszedł koniec moich utrapień. Przyjechałem do Białki. Niestety, kochany mój przyjacielu, to był dopiero początek!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.