Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żadne niebezpieczeństwo nie grozi. Zaprzysiągł się na żonę i dzieci, na uczciwość swoją i na zbawienie duszy, że jeszcze nigdy w życiu nie wywrócił i nie wywróci.
Zaledwie skończył przysięgi swoje i zaklęcia, gdy nagle bryczka przechyliła się nabok tak, że w jednej chwili znalazłem się w błocie, razem z walizką, którą na kolanach trzymałem. Nie mogłem nawet krzyknąć, gdyż błoto zalepiło mi usta...
— O nieszczęście moje! — zawołał Maciej, zatrzymując konie i zeskakując z kozła. — Czy się aby wielmożny pan nie potłukł? A mówiłem wielmożnemu panu, że trzeba wagę dawać, że jak bryczka chyli się na prawo, to pan powinien na lewo... Toć przecie wywrócenia żadnego nie było, tylko pan sam sobie winien, że wagi nie trzymał...
Ostatecznie wygramoliłem się jakoś. Potłuczony, zamazany błotem, siadłem na bryczkę i, nauczony smutnem doświadczeniem, tak starannie dawałem „wagę“ to na prawo, to na lewo, aż pot mi wystąpił na czoło... Żadna lalka mechaniczna na sprężynach, żaden człowiek-wąż cyrkowy nie wykonywał takich dziwacznych ewolucyj, jak ja podczas owej pamiętnej ciemnej nocy...
Nareszcie zdawało mi się, że nadszedł koniec moich utrapień. Przyjechałem do Białki. Niestety, kochany mój przyjacielu, to był dopiero początek!...