Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Moja pani — przerwałem.
— Aj pani, pani! niech moje wrogi mają takie państwo, jak ja wielka pani jestem, wszystkie chcą borgować! Mendele, gaj weg! No, patrz pan, to jest mój najmłodszy wnuczek, całkiem maleńki wnuczek, niech un zdrowy będzie. Co ja mam z nim! Un jeszcze nawet gadać nie umie, a już taki nabożny, taki nabożny, jak ja nie widziałam jeszcze! On widzi że dziadzio jego i tate myją sobie czasem ręce przed nabożeństwem, to un też potrzebuje być nabożny i wsadzi całą rączkę w konewkę. On też chce być husyt! Ja sama nie wiem, skąd się teraz biorą takie mądre dzieci!
— Pięknie to jest, łaskawa pani — rzekłem — ale przedewszystkiem chciałbym co zjeść. Jestem głodny jak wilk.
— Aj, aj, niech jegimość o to się nie frasuje. Jak kto głodny, to znak, że zdrów jest — gorzej, skoro kto wcale nie ma apetyt. Co jegimość każe dać?
— A cóż pani Mośkowa ma w swoim sklepie?
— Wszystko, wszystko mam, co tylko może być potrzebne. Trunków różnych mam.
— Cognac...
— Za co nie? Prawdziwy zagraniczny, pierwszy numer, bo trzeba jegimości wiedzieć, że Abram Garwoliner, pewnie go jegimość zna, ten bogacz Abram, co ma wielką dystylarnię w Zielonej Woli, to mój krewny jest. Sardynki też mam, śledzie jest, wszystko jest.
— Świeże sardynki?