Towarzysze Jehudy/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Poseł.

Mówiliśmy, że Roland, powróciwszy do Luksemburgu, zapytał o pierwszego konsula. Odpowiedziano mu, że pierwszy konsul pracuje z ministrem policyi.
Ale Roland był na stopie domownika. Wracając z podróży lub z miasta, zwykle uchylał drzwi gabinetu i wysuwał głowę, bez względu na to, z kim pracował Bonaparte.
Często bardzo pierwszy konsul był tak zajęty, że nie zwracał uwagi na tę głowę. Wówczas Roland wymawiał jedno słowo: „Generale!“ W ich tej poufnej mowie miało to znaczyć: „Generale, jestem tu. Czy jestem potrzebny? Jestem na rozkazy“. Jeśli pierwszy konsul nie potrzebował Rolanda, odpowiadał: „Dobrze!“ Jeśli zaś miał co do niego, to wymawiał to jedno słowo: „Wejdź“.
Roland wówczas wchodził i czekał we wnęce okna, aż generał powiedział mu, dlaczego kazał mu wejść.
I tym razem, jak zwykle, Roland wsunął głowę, mówiąc:
— Generale!
— Wejdź — odparł pierwszy konsul z widocznem zadowoleniem. — Wejdź, wejdź!
Roland wszedł.
Bonaparte, jak mu powiedziano, pracował z ministrem policyi.
Sprawa, którą się zajmował pierwszy konsul i która widocznie zajmowała go bardzo, i Rolanda obchodziła z pewnych względów.
Chodziło bowiem o nowe zatrzymanie dyliżansu przez towarzyszów Jehudy.
Na stole leżały trzy protokóły, stwierdzające zatrzymanie dyliżansu i dwu karetek pocztowych.
W jednej z nich jechał kasyer armii włoskiej, Triber.
Jeden napad zdarzył się na gościńcu, idącym od Meximieux do Montluel, na terytoryum gminy Belignieux, drugi — przy końcu jeziora Silans od strony Nantui, trzeci — na gościńcu, idącym od Saint-Etienne do Bourgu, w miejscu, zwanem Carronnières.
Jednemu z tych napadów towarzyszył fakt szczególny.
Czterdzieści tysięcy franków i skrzynkę z biżuteryą przez nieostrożność napadający pomieszali z sakwami z piniędzmi rządowymi i odebrali je podróżnym. Ci uważali swe rzeczy za stracone. Tymczasem sędzia pokoju w Nantui otrzymał list bezimienny, który wskazywał miejsce, gdzie zabrane rzeczy były zakopane, z prośbą o oddanie ich właścicielom, gdyż towarzysze Jehudy walczą z rządem a nie z osobami prywatnemi.
Przy napadzie pod Carronnières znowu złoczyńcy, chcąc zatrzymać karetkę, która pędziła pomimo rozkazu zatrzymania się, musieli zastrzelić jednego konia. Jednak towarzysze Jehudy uważali się widać za zobowiązanych do odszkodowania, gdyż właściciel poczty otrzymał pięćset franków za zabitego konia. Była to akurat taka sama suma, zapłacono osiem dni przedtem, za konia. Widocznie napadający znali się na wartości koni.
Do protokółu, spisanego przez władze miejscowe, dołączone były zeznania podróżnych.
Bonaparte nucił tę nieznaną melodyę, o której wspominaliśmy. Było to oznaką, iż jest wściekły.
To też ponieważ spodziewano się od Rolanda nowych informacyi, dlatego właśnie trzy razy powtórzył rozkaz wejścia.
— Stanowczo twój departament zbuntował się przeciw mnie. Masz, czytaj!
Roland rzucił okiem na papiery i zrozumiał.
— Właśnie, generale, przychodzę, aby pomówić o tem.
— No to mów. Ale najpierw weź od Bourrienne’a mój atlas departamentów.
Roland przyniósł atlas, a odgadując o co chodzi Bonapartemu, otworzył mapę departamentu Ain.
— Dobrze — powiedział Bonaparte. — Pokaż mi, gdzie się odbyły wypadki.
Roland wskazał palcem na brzeg mapy od strony Lugdunu.
— Oto, generale, dokładne miejsce pierwszego napadu, nawproost wsi Bellignieux.
— A drugi?
— Tutaj — mówił Roland, przenosząc palec na kraniec przeciwny departamentu w kierunku Genewy; — oto jezioro Nantua, a to jezioro Silans.
— A teraz trzeci?
Roland wskazał na środek mapy.
— Tutaj; ale miejscowość Curronnières nie oznaczona na mapie.
— A co to znaczy Carronnières? — zapytał pierwszy konsul.
— Tak nazywają u nas, generale, fabryki dachówek; należą one do obywatela Terriera; powinnyby być oznaczone na mapie ot tutaj.
I Roland wskazał końcem ołówka dokładnie miejsce, w którem musiał nastąpić napad.
— Jakto — zapytał Bonaparte — napad o pół mili zaledwie od Bourgu!
— Tak, zaledwie, generale. Tem się tłómaczy, jak mógł koń raniony dojść do Bourgu i dlaczego zdechł dopiero w Belle-Alliance.
— Czy pan wszystkie te szczegóły słyszy? — zwrócił się Bonaparte do ministra policyi.
— Słyszę, obywatelu pierwszy konsulu.
— Wiesz pan, że chcę, aby te rozboje ustały.
— Zrobię wszystko, co będę mógł.
— Nie chodzi o to, co pan możesz; chodzi o to, aby tak było.
Minister skłonił się.
— Tylko z tym warunkiem — ciągnął Napoleon — przyznam, że jesteś pan rzeczywiście człowiekiem zręcznym, za jakiego się masz.
— Pomogę ci, obywatelu, — powiedział Roland.
— Nie śmiałem pana prosić o pomoc — odpowiedział minister.
— Tak. Lecz ja sam ją ofiarowuję. Proszę nic nie robić bez porozumienia ze mną.
Minister spojrzał na Bonapartego.
— Dobrze — rzekł Bonaparte. — Do widzenia. Roland wstąpi do ministeryum.
Minister ukłonił się i wyszedł.
— W istocie — mówił dalej Bonaparte — powinieneś sobie wziąć za punkt honoru, aby wytępić tych bandytów, ponieważ awantura zdarzyła się w twoim departamencie i ponieważ oni, zdaje się, mają pretensye specyalnie do ciebie i do twej rodziny.
— Przeciwnie. Właśnie wścieka mię to, iż oszczędzają mnie i moją rodzinę.
— Powróćmy do wypadków. Każdy szczegół jest tu ważny. Rozpoczynamy znowu wojnę z Beduinami.
— Zważ tylko, generale: spędzam noc w klasztorze Kartuzów w Seillon, ponieważ, jak mnie zapewniano, ukazują się tam duchy. W istocie ukazuje mi się duch, ale zupełnie niegroźny. Strzelam doń dwa razy, a ten nawet się nie odwraca. Matka moja jedzie dyliżansem, na który napadają, i mdleje. Jeden z rabusiów udziela Jej troskliwej pomocy, naciera skronie octem i daje sole do wąchania. Brat mój, Edward, broni się, jak może: biorą go, całują, chwalą na wszelki sposób jego odwagę, brakuje tylko, żeby mu dali cukierków za piękny postępek. A tymczasem, gdy mój przyjaciel, sir John, robi to samo, co ja, traktują go jak szpiega i sztyletują.
— Ale nie umarł?
— Przeciwnie; ma się tak doskonale, że chce ożenić się z moją siostrą.
— Tak? Czy prosił o jej rękę?
— Uroczyście.
— Coś odpowiedział?...
— Odpowiedziałem, że siostra moja zależy od dwu osób.
— Od matki i od ciebie. Zupełnie słusznie.
— Nie! Od siebie i od ciebie, generale.
— Od siebie — to rozumiem. Ale ode mnie?...
— Wszak mówiłeś, generale, że chcesz ją wydać za mąż.
Bonaparte przeszedł się kilka razy zamyślony z rękami założonemi. Poczem raptem zatrzymał się przed Rolandem.
— Jakiż jest ten twój Anglik?
— Widziałeś go, generale.
— Nie pytam o stronę fizyczną. Wszyscy Anglicy są do siebie podobni: jasne oczy, rude włosy, bladzi, szczęka wysunięta.
— To wskutek „the“ — odparł poważnie Roland.
— Jakto, przez „the“?
— No tak. Uczyłeś się, generale, po angielsku.
— Właściwie próbowałem się nauczyć.
— Nauczyciel twój, generale, musiał ci mówić, że „the“ wymawia się, przyciskając język do zębów. Otóż, wymawiając ciągle „tlie“ i odpychając językiem zęby, Anglicy dochodzą do tego, że mają taką wysuniętą szczękę, która, jak sam powiedziałeś, jest rysem charakterystycznym ich fizyonomii.
Bonaparte patrzał na Rolanda, nie wiedząc, czy żartowniś ten żartuje, czy też mówi poważnie.
Roland zachowywał się poważnie.
— To twoje zdanie? — rzekł Bonaparte:
— Tak, generale. Zdaje mi się, że z punktu widzenia fizyologicznego jest ono tak samo dobre, jak i wszelkie inne. Mam masę takich zdań, które wypowiadam przy nadarzającej się okazyi.
— Wróćmy do twego Anglika.
— Bardzo chętnie, generale.
— Pytałem cię, jaki on jest.
— Prawdziwy gentleman i bardzo odważny, bardzo spokojny, bardzo chłodny, bardzo szlachetny, bardzo bogaty, a co najważniejsze — a co dla ciebie, generale, prawdopodobnie nie jest zaletą — jest on siostrzeńcem lorda Grenville, pierwszego ministra J. K. M., króla Anglii.
— Jak mówisz?
— Mówię: pierwszego ministra J. K. M., króla angielskiego.
Bonaparte zaczął znowu swój spacer, a powróciwszy do Rolanda, zapytał:
— Czy mogę zobaczyć twego Anglika?
— Wiesz, generale, że możesz wszystko.
— Gdzież jest?
— W Paryżu.
— Idź po niego i przyprowadź go tutaj.
Roland miał zwyczaj słuchać bez oporu; to też wziął kapelusz i skierował się do drzwi.
— Przyślij mi tu Bourrienne’a — zawołał za nim pierwszy konsul w chwili, gdy Roland wchodził do gabinetu sekretarza. W pięć minut po wyjściu Rolanda Bourrienne zjawił się.
— Siadaj tam, Bourrienne — rzekł pierwszy konsul.
Bourrienne siadł, przygotował papier, umoczył pióro i czekał.
— Gotów jesteś? — zapytał Bonaparte, siadając na biurku, na którym pisał Bourrienne. Było to jeszcze jedno jego przyzwyczajenie, które doprowadzało sekretarza do rozpaczy, gdyż Bonaparte przez cały czas dyktowania nie przestawał się kołysać i trząsł biurkiem tak, jakgdyby rzucały niem w zburzone fale Oceanu.
— Jestem gotów — odpowiedział Bourrienne, który przyzwyczaił się pomału do wszystkich wybryków pierwszego konsula.
— No to pisz.
I zaczął dyktować:
„Bonaparte, pierwszy konsul Rzeczypospolitej, do J. K. M., Króla Wielkiej Brytanii i Irlandyi.
„Powołany wolą narodu francuskiego do piastowania najpierwszej godności w Rzeczypospolitej, uważam za stosowne donieść o tem wprost Waszej Królewskiej Mości.
„Czyż wojna, która od ośmiu lat pustoszy cztery części świata, ma trwać wiecznie? Czyż niema możności porozumienia się?
„Jak mogą dwa najbardziej oświecone narody w Europie, silne i potężne więcej niż trzeba dla ich bezpieczeństwa i niezależności, poświęcać dla mrzonek czczej wielkości lub dla nieuzasadnionych antypatyi, dobro handlu, dobrobyt wewnętrzny, szczęście rodzin? Czyż nie odczuwają one, że pokój jest najpierwszą potrzebą i największą chwałą?
„Uczucia te nie mogą być obce sercu Waszej Królewskiej Mości, która rządzi narodem wolnym i tylko dla jego szczęścia.
„Niech W. K. M. nie dopatruje w mym kroku nic innego, jak szczere z mej strony pragnienie skutecznego przyczynienia się, po raz drugi, do ogólnego pokoju. Przez ten krok, pełen zaufania i pozbawiony form, które, choć być może niezbędne dla zamaskowania zależności słabych państw, zdradzają ze strony państw silnych chęć wzajemnego oszukania się.
„Francya i Anglia, nadużywając swych sił, mogą jeszcze długo, na nieszczęście wszystkich ludów, unikać ich wyczerpania. Lecz śmiem to twierdzić, los wszystkich narodów cywilizowanych zależy od ukończenia wojny, która obejmuje świat cały“.
Bonaparte zatrzymał się.
— Zdaje mi się, że tak będzie dobrze — rzekł. — Przeczytaj, mi to, Bourrienne.
Bourrienne zaczął czytać.
Po każdym ustępie pierwszy konsul potakiwał głową, mówiąc:
— Dalej!
Nie czekając na odczytanie ostatnich słów, wziął list i rąk Bourrienne’a i podpisał go nowem piórem.
Miał zwyczaj używać pióro raz tylko; nie znosił bowiem plam od atramentu na palcach.
— Dobrze — rzekł — zapieczętuj i zaadresuj: Do lorda Grenville’a.
Bourrienne wykonał rozkaz. W tejże chwili rozległ się turkot powozu, który zatrzymał się na dziedzińcu Luksemburgu.
W chwilę potem we drzwiach ukazał się Roland.
— No i cóż? — zapytał Bonaparte.
— Mówiłem, generale, że możesz wszystko, co zechcesz.
— Sprowadziłeś twego Anglika?
— Spotkałem go na placu de Buci, a wiedząc, że nie lubisz czekać, generale, zabrałem go przez siłę do powozu. Była chwila, żem myślał, iż będę musiał przyprowadzić go tu przy pomocy warty z ulicy Mazarine.
— Niech wejdzie — rzekł Bonaparte.
— Wejdź, milordzie — zawołał Roland, odwracając się.
Lord Tanlay stanął w progu.
Rzut oka wystarczył Bonapartemu, aby się przekonać, iż ma przed, sobą zupełnego gentlemana.
Nieco mizerny, trochę blady, sir John miał wygląd bardzo dystyngowany.
Skłonił się i, jak na prawdziwego Anglika przystało, czekał na przedstawienie.
— Generale — odezwał się Eoland — mam zaszczyt przedstawić ci sir Johna Tanlay’a, który chciał dojść aż do trzeciej katarakty, aby mieć zaszczyt poznać cię, a którego musiałem dziś ciągnąć prawie za uszy, aby go sprowadzić do Luksemburgu.
— Proszę, milordzie, proszę — odezwał się Bonaparte. — Nie pierwszy raz się widzimy i nie raz już wyraziłem życzenie poznania pana. Niewdzięcznością więc było ze strony pana poniekąd, żeś opierał się memu pragnieniu.
— Jeżelim się wahał, generale — odparł sir John w doskonałej francuszczyźnie, to dlatego, żem nie mógł wierzyć, iż robisz mi ten zaszczyt.
— No, i, naturalnie, przez uczucie narodowe. Nienawidzisz mnie, prawda? jak wszyscy twoi współrodacy?
— Muszę przyznać, generale — odparł sir John z uśmiechem, że moi współrodacy dopiero cię podziwiają.
— Czy podzielasz pan ten bezsensowny przesąd, iż honor narodowy wymaga, aby nienawidzieć dzisiejszego wroga, który jutro może być naszym przyjacielem?
— Francya była dla mnie prawie drugą ojczyzną, a mój przyjaciel Roland powiedzieć ci może, generale, że tęsknię do tej chwili, kiedy z tych dwu ojczyzn tą, której będę najwięcej obowiązany, będzie Francya.
— Więc bez wstrętu widziałbyś, jak Francya i Anglia podałyby sobie ręce dla szczęścia świata?
— Byłby to dla mnie dzień szczęśliwy.
— A gdybyś mógł pomódz do osiągnięcia tego celu, czy przyczyniłbyś się do tego?
— Naraziłbym swe życie!
— Mówił mi Roland, że jesteś krewnym lorda Grenville’a.
— Jestem jego siostrzeńcem.
— Czy jesteś z nim w dobrych stosunkach?
— Kochał bardzo moją matkę, a swoją siostrę starszą.
— Czyś odziedziczył po matce jego sympatye?
— Tak. Sądzę tylko, że ujawni je dopiero po moim powrocie do Anglii.
— Czy podejmiesz się wręczyć mu list ode mnie?
— Do kogo?
— Do króla Jerzego III.
— Będzie to dla mnie zaszczyt.
— Czy zechcesz żywem słowem wyrazić wujowi to, czego nie można napisać w liście?
— Nie zmieniając ani słowa: słowa generała Bonapartego należą do historyi.
— No to, powiedz mu...
I tu przerwał, zwracając się do Bourrienne’a:
— Bourrienne, poszukaj mi ostatniego listu cesarza rosyjskiego.
Bourrienne otworzył tekę i, nie szukając, wyjął list i podał go Bonapartemu.
Bonaparte rzucił okiem na list, a dając go lordowi Tanlay’owi, rzekł:
— Powiedz mu najpierw i przedewszystkiem, żeś czytał ten list.
Sir John skłonił się i czytał:
„Obywatelu pierwszy konsulu!
„Otrzymałem na nowo uzbrojonych i ubranych w mundury odpowiednich pułków dziewięć tysięcy Rosyan, wziętych do niewoli w Holandyi, których mi odesłałeś bez okupu, nic nie żądając wzamian, bez żadnych warunków.
„Jest to krok wysoce rycerski, a ja uważam cię za rycerza.
„Za ten wspaniały dar mogę ci, obywatelu pierwszy konsulu, ofiarować najwyżej moją przyjaźń.
„Czy chcesz jej?
„Jako zadatek tej przyjaźni, posyłam paszport dla lorda Whitworth, ambasadora angielskiego w Petersburgu.
„Oprócz tego, jeśli chcesz być, nie mówię już sekundantem, ale moim świadkiem, wyzywam na pojedynek osobisty wszystkich królów, którzy nie staną przeciw Anglii i którzy nie zamkną przed nią swych portów.
„Zaczynam od mego sąsiada, króla Danii, i możesz przeczytać w Gazecie Dworskiej wyzwanie, które mu posyłam.
„Czyż mam ci jeszcze co mówić?
„Nie.
„Chyba to, że we dwóch możemy dyktować światu prawa.
„I to jeszcze, że jestem twoim wielbicielem i szczerym przyjacielem.

Paweł“.

Lord Tanlay odwrócił się do pierwszego konsula.
— Wiesz, generale, że cesarz rosyjski jest chory?
— Czy wnioskujesz to z tego listu? — zapytał Bonaparte.
— Nie; list ten potwierdza moje przypuszczenia.
— Od waryata przecież Henryk IV otrzymał koronę Św. Ludwika, i lilie francuskie zdobią jeszcze herb Anglii, dopóki nie wyskrobię ich moim mieczem.
Sir John uśmiechnął się; jego duma narodowa buntowała się przeciw tym zakusom zwycięzcy z pod Piramid.
— Lecz nie o to — mówił dalej Bonaparte — dziś chodzi; na wszystko przyjdzie czas.
— Tak — wycedził sir John — jeszcze jesteśmy za blizko Abukiru.
— Nie na morzu was pobiję, ale tam!...
I wskazał ręką na Wschód.
— Tymczasem, powtarzam, nie chodzi o wojnę, lecz o pokój. Potrzebuję pokoju, aby ziścić moje marzenie, a zwłaszcza pokoju z Anglią. Widzisz, gram w otwarte karty: jestem dość silny, abym mógł być szczery. Dyplomata, który pewnego dnia powie prawdę, będzie największym dyplomatą na świecie; ponieważ zaś nikt mu nie uwierzy, dojdzie on do zamierzonego celu bez przeszkód.
— Mam więc powiedzieć wujowi, że pragniesz, generale, pokoju?
— Ale powiesz zarazem, że się wojny nie obawiam. Tak, jak nie postępuję z królem Jerzym, mogę postępować z cesarzem Pawłem. Ale Rosya nie stoi na tym stopniu cywilazycyi, na którym chciałbym, żeby stała, abym mógł ją zrobić swą sojuszniczką.
— Narzędzie niekiedy lepsze jest od sojusznika.
— Tak; ale, jak sam powiedziałeś, cesarz jest...; zaś lepiej chorych rozbrajać, niż uzbrajać. Dwa takie narody, jak Francya i Anglia, mogą być albo przyjaciółmi nierozłącznymi, albo wrogami zawziętymi: w pierwszym wypadku będą jako dwa bieguny ziemi, regulujące jej ruch przez równy ciężar; w drugim — jeden musi zniszczyć drugiego, aby zostać osią świata.
— A jeśli lord Grenville, nie wątpiąc w twój geniusz, generale, wątpi w twą potęgę; jeśli jest zdania naszego poety Goleridge’a, że Ocean groźnie szumiący chroni swą wyspę i jest dla niej osłoną, to co mam mu wtedy powiedzieć?
— Rozwiń-no, Bourrienne, mapę całego świata — rzekł Bonaparte.
Bourrienne rozwinął mapę; Bonaparte zbliżył się.
— Czy widzisz pan — zapytał te dwie rzeki?
I wskazał sir Johnowi Wołgę i Dunaj.
— Oto droga do Indyi — dodał.
— Sądziłem, generale, że droga do Indyi to Egipt.
— I ja tak myślałem, jak pan, a właściwie wybrałem tamtą drogę dlatego, że nie miałem innej. Cesarz otwiera mi tę. Niech rząd wasz nie zmusza mnie do wejścia na nią. Czy pan podążasz za mną?
— Tak, obywatelu. Idźmy naprzód.
— Otóż, jeśli Anglia zmusi mię do tego, że ją będę zwalczał, będę musiał przyjąć sojusz następcy Katarzyny, a wtedy — wysyłam Wołgą do Astrachania 40.000 Rosyan, którzy przepłyną przez morze Kaspijskie i zaczekają na mnie pod Asterabadem.
Sir John nachylił się, chcąc pokazać, że uważa pilnie.
Bonaparte ciągnął dalej:
— Dunajem wysyłam 40.000 Francuzów.
— Przepraszam, generale, ale Dunaj jest rzeką austryacką.
— Zdobędę Wiedeń.
Sir John spojrzał na Bonapartego.
— Zdobędę Wiedeń — mówił dalej Bonaparte. — Wysyłam Dunajem 40.000 wojska. U ujścia jego znajduję statki rosyjskie, które je przywożą aż do Taganrogu; stamtąd lądem Francuzi idą w górę Donu aż do Pratisbianskoje, a stamtąd do Carycyna. Tam wsiadają oni na te same statki, które przewiozły 40.000 Rosyan do Astrachania. W piętnaście dni potem mam 80.000 wojska w Persy i zachodniej. Z Asterabadu obie armie połączone ruszają nad Indus. Persya, wróg Anglii, jest naszą z natury rzeczy sojuszniczką.
— Tak. Ale już w Pendżabie nie będzie pomocy Persyi, a 80-tysięczna armia z trudnością może wieźć za sobą zapasy żywności.
— Zapominasz pan o jednem — mówił dalej Bonaparte — jak o rzeczy dokonanej, że zostawiłem bankierów w Teheranie i Kabulu. Otóż przypomniej pan sobie, co się zdarzyło dziewięć lat temu podczas wyprawy lorda Cornwallisa na Tippo-Saib: generał głównodowodzący nie miał żywności. Prosty kapitan... zapomniałem, jak się nazywa...
— Kapitan Malcolm — wtrącił lord Tanlay.
— A tak — zawołał Bonaparte. — Widzę, że znasz pan tę historyę! Otóż kapitan Malcolm zwrócił się do kasty Cyganów, których obozy rozrzucone są po półwyspie indostańskim, a którzy prowadzą wyłącznie handel zbożem. Cyganie ci są wierni co do grosza względem tych, co im płacą. Oni to będą mnie żywili.
— Trzeba będzie przejść przez Indus.
— Doskonale! — odparł Bonaparte. — Od Dera-Ismael-Khan do Attok jest sześćdziesiąt mil. Znam Indus, jak Sekwanę. Jest to rzeka spokojna, płynąca z szybkością mili na godzinę. Średnia jej głębokość w tem miejscu, o którem mówię, wynosi od dwunastu do piętnastu stóp; a na linii moich działań ma prawdopodobnie z dziesięć brodów.
— Więc już wytknięta jest linia operacyi wojennych? — zapytał z uśmiechem sir John.
— Tak. Oczywista, że rozwinie się ona na przestrzeni prowincyi żyznych i dobrze nawodnionych; oczywiście ominę piaszczystą pustynię, która oddziela dolną nizinę Indusu od Radżeputanu. Zresztą tędy odbywały się wszystkie na Indye udatne najazdy od czasów Mahmeda z Ghizni w r. 1000, aż do Nadir-Szacha w r. 1739. A iluż to w tej epoce przebyło tę drogę, którą zamierzam przebyć! Po Mahmedzie z Ghizni, Mahomet-Guri w r. 1184 z 120.000 tysiącami; potem Timur-Lung, albo Timur Chromy, któregośmy nazwali Tamerlanem, z 60.000 wojska; potem Babur; po nim Humajun i t. d. Czyż Indye nie wpadają w ręce tych, którzy tylko chcą je mieć?
— Zapominasz, obywatelu pierwszy konsulu, że wszyscy wymienieni zdobywcy mieli do czynienia tylko z plemionami miejscowemi; ty zaś, generale, będziesz miał do czynienia z Anglikami. W Indyach mamy...
— 20 do 22 tysięcy wojska.
— I sto tysięcy sipajów.
— Wiem o tych i o tamtych. Dla Anglii mam szacunek, dla Indyi pogardę, na którą zasługują. Tam, gdzie mam przed sobą piechotę europejską, tam stawiam drugą, trzecią i czwartą, jeśli trzeba, linię rezerw, w przewidywaniu, że pierwsze trzy mogą się zachwiać pod bagnetami angielskimi. Ale tam, gdzie mam przed sobą sipajów, wystarczają mi baty pocztylionów na tę hołotę. Czy chcesz o co jeszcze zapytać, milordzie?
— Tylko o jedno, obywatelu pierwszy konsulu: czy naprawdę pragniesz pokoju?
— Oto list, w którym proszę waszego króla o pokój. Dlatego właśnie proszę siostrzeńca lorda Grenville, aby był moim posłem, bo sądzę, że list ten faktycznie dojdzie do rąk Jego Królewskiej Mości.
— Stanie się podług twej woli, obywatelu. I gdybym był nie siostrzeńcem, ale wujem, obiecałbym więcej.
— Kiedy możesz odjechać?
— Za godzinę wyjadę.
— Czy nie masz żadnego życzenia?
— Żadnego. Na wszelki wypadek jednak w ręce przyjaciela Rolanda składam zupełne pełnomocnictwo.
— Podaj mi rękę, milordzie. Będzie to dobra wróżba, bo ty reprezentujesz Anglię, a ja Francyę.
Sir John przyjął ofiarowany mu przez Bonapartego zaszczyt z właściwym umiarem, który podkreślał jego sympatye dla Francyi, a zarazem nie uwłaczał honorowi narodowemu.
Potem, uścisnąwszy po bratersku rękę Rolandowi, skłonił się po raz ostatni pierwszemu konsulowi i wyszedł.
Bonaparte odprowadził go wzrokiem, zamyślił się, a po chwili rzekł:
— Rolandzie. Nietylko zgadzam się na małżeństwo twej siostry z lordem Tanlayem, ale nawet pragnę tego. Rozmiesz? — pragnę!
I ten wyraz wymówił z takim naciskiem, że każdy, kto znał pierwszego konsula, zrozumiałby, że to „pragnę“ znaczy „chcę“.
Przymus ten był miły dla Rolanda, który też poddał mu się z wdzięcznością.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.