Towarzysze Jehudy/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Rzeźba i malarstwo.

Było piętnaście minut po pierwszej, kiedy Roland powrócił do Luksemburgu.
Pierwszy konsul pracował z Bourriennem.
Bonaparte wstawał pomiędzy siódmą a ósmą i zaraz wzywał jednego z sekretarzy — najczęściej Bourrienne’a i pracował z nim do godziny dziesiątej. O dziesiątej następowało śniadanie, po którem Napoleon godzinę spędzał na rozmowie ze współbiesiadnikami i z gośćmi. Koło południa przychodził Cambacérès. Z tym Bonaparte rozmawiał jakie pół godziny; rozmowę z nim przerywał zazwyczaj stałym zwrotem:
— Do widzenia, Józefino, do widzenia, Hortensyo... Chodźmy pracować, Bourrienne.
Z temi słowy Bonaparte wychodził z salonu i powracał do gabinetu.
Tam praca odbywała się bez żadnej metody. Albo Bonaparte dyktował, albo Bourrienne czytał. Potem pierwszy konsul udawał się do senatu.
W pierwszych czasach, aby dojść do senatu, musiał przechodzić przez dziedziniec Luksemburgu. Przechodzenie to, zwłaszcza w dni dżdżyste, wprawiało go w zły humor. Ale w końcu grudnia pierwszy konsul kazał pokryć dziedziniec dachem. Od tego czasu powracał do gabinetu prawie zawsze podśpiewując.
Bonaparte śpiewał prawie równie fałszywie, jak Ludwik XV.
Po powrocie do siebie, przeglądał polecone roboty, podpisywał kilka listów, wyciągał się następnie w fotelu i, rozmawiając, strugał scyzorykiem jedną z jego poręczy. Jeśli nie rozmawiał, to odczytywał listy z dnia poprzedniego, albo ulotne broszurki ostatnie, śmiejąc się od czasu do czasu dobrodusznie, jak wielki dzieciak. Potem niespodziewanie, jakby zbudzony ze snu, zrywał się na równe nogi, mówiąc:
— Bourrienne! pisz!
I wówczas albo dawał plan jakiego pomnika, który należało postawić, albo dyktował jeden z tych projektów olbrzymich, które dziwiły, powiedzmy lepiej, niekiedy przestraszały cały świat.
O piątej podawano obiad. Po obiedzie pierwszy konsul szedł do apartamentów Józefiny i tam przyjmował zazwyczaj wizyty ministrów, a zwłaszcza ministra spraw zagranicznych, p. de Talleyranda.
O północy, niekiedy wcześniej, ale nigdy później, dawał znak do rozejścia się, mówiąc raptem:
— Chodźmy spać.
Nazajutrz o siódmej rano rozpoczynało się takie same życie, zamącane tylko przez nieprzewidziane wypadki.
Po tych szczegółach co do przyzwyczajeń, właściwych temu geniuszowi potężnemu, który usiłujemy tu odmalować, należałoby, naszem zdaniem, naszkicować jego portret.
Bonaparte, pierwszy konsul, zostawił mniej pomników swej osoby, niż Napoleon-cesarz. Ponieważ cesarz z r. 1812 jest mało podobny do konsula z r. 1800, naszkicujmy, jeśli jest to możliwe, piórem jego rysy, których oddać nie może pędzel, jego fizyonomię, której nie może utrwalić ani bronz, ani marmur.
Większa część malarzy i rzeźbiarzy, którymi szczycił się ten okres czasu, a w którym rozkwitali tacy artyści, jak: Gros, David, Prud’hon, Girodet i Bosio, usiłowali zachować dla potomności rysy tego człowieka przeznaczenia w różnych chwilach, w których ujawniały się wielkie cele Opatrzności, do których był on powołany. To też mamy portrety Bonapartego, jako głównodowodzącego, jako pierwszego konsula i Napoleona-cesarza. I chociaż malarze i rzeźbiarze uchwycili mniej lub więcej szczęśliwie typ jego twarzy, jednak można twierdzić, że niema ani portretu, ani popiersia generała, pierwszego konsula i cesarza zupełnie podobnego.
Nawet geniusz nie mógł przemódz niemożliwości. Bo można było w pierwszym okresie życia Bonapartego namalować lub wyrzeźbić jego wydatną czaszkę, jego czoło przecięte wspaniałemi zmarszczkami myśli, jego twarz bladą podłużną, jego cerę śniadą i zamyślony wyraz twarzy; można było w drugim okresie jego życia namalować lub wyrzeźbić jego szerokie czoło, przecudnie zarysowane brwi, prosty nos, jego zaciśnięte wargi, jego brodę doskonale zarysowaną, wreszcie twarz całą jakby z medalu Augusta zdjętą. Ale ani portret, ani biust nie mógł oddać tego, co leżało poza naśladownictwem, mianowicie: żywości jego spojrzenia, które u człowieka jest tem, czem błyskawica u Boga, to znaczy dowodem jego boskości.
U Bonapartego spojrzenia posłuszne były jego woli z szybkością błyskawicy. W ciągu jednej minuty rzucał on spojrzenia to żywe i przenikające, jak ostrze sztyletu wyrwanego gwałtownie z pochwy, to łagodne, jak promień lub pieszczota, to surowe jak pytanie, albo straszne jak groźba.
Bonaparte miał spojrzenia przystosowane do myśli, która w danej chwili porzucała jego duszę.
Napoleon już nie ma, chyba w wielkich wypadkach życia, tego ruchliwego spojrzenia, które staje się już uporczywe i przenikliwe. Lecz i takie jest ono trudne do oddania: jest to ostrze, które przenika do serca tego, na kogo pada, i które, zdawałoby się, chce przeniknąć do najgłębszych i najtajniejszych myśli.
Otóż marmur i malowidło mogły oddać tę przenikliwość wzroku, ale ani marmur, ani malowidło nie mogły oddać życia, to znaczy siły przenikającej i magnetycznej tego spojrzenia.
Serca słabe mają wzrok zamglony.
Bonaparte, nawet gdy był chudy, miał piękne ręce; lubił nawet pokazywać je. Gdy utył, ręce jego stały się wspaniałe. To też troskliwie je pielęgnował i, rozprawiając, oglądał je z przyjemnością.
Takie same pretensye miał co do zębów. Zęby istotnie miał piękne, ale nie tak wspaniałe, jak ręce.
Jeśli przechadzał się, bądź sam, bądź z kimkolwiek, czy to w ogrodzie, czy po apartamentach, prawie zawsze chodził nieco pochylony, jakgdyby ciężko mu było nosić głowę. Ręce zakładał z tyłu, często podnosił mimowolnie prawe ramię, jakgdyby jakiś dreszcz nerwowy przez nie przechodził. Jednocześnie poruszał ustami z lewa na prawo, jakgdyby te dwa odruchy były od siebie zależne. Ruchy te, zresztą, nie miały nic, choć tak twierdzono, konwulsyjnego: były to poprostu przyzwyczajenia, coś w rodzaju bezwładu mózgu. To też odruchy powtarzały się najczęściej wtedy, gdy generał, czy też pierwszy konsul, czy wreszcie cesarz snuł szerokie projekty. Po takich właściwie spacerach, którym towarzyszyły te podwójne odruchy ust

Ręce zakładał z tyłu, często podnosił mimowolnie prawe ramię.
i ramienia, dyktował on swe najważniejsze uwagi. W pochodzie, przy armii na koniu nie znał zmęczenia. Taki sam był i w życiu zwykłem — mógł niekiedy, nie spostrzegając tego, chodzić przez pięć albo sześć godzin z rzędu.

Na przechadzkach z kimś bliższym brał pod rękę swego rozmówcę i tak opierał się na nim.
Chociaż był szczupły i chudy w epoce, w której go rysujemy przed oczyma naszych czytelników, często myślał o tem, że kiedyś utyje. Zwykle zwierzał się z temi myślami przed Bourriennem.
— Czy widzisz, Bourrienne, jaki jestem szczupły i chudy. Ale nikt mi nie wybije z głowy, że w czterdziestym roku życia będę lubił dobrze jeść i utyję. Przewiduję, że zmienię się, chociaż używam dość ruchu. Cóż robić! Takie mam przeczucia, i tak będzie niewątpliwie.
Wiadomo, do jakiego stopnia otyłości doszedł więzień z wyspy Świętej Heleny.
Lubił namiętnie kąpiel, co być może niemało przyczyniło się do jego otyłości. Kąpał się co dwa dni, pozostawał w wannie dwie godziny, podczas czego czytano mu gazety lub pamflety. Podczas tego czytania co minuta otwierał kran z wodą gorącą, tak, że w łazience temperatura dochodziła do takiej wysokości, że lektor nie mógł jej znieść i poprzez parę nie widział liter.
Wtedy dopiero Bonaparte pozwalał otwierać drzwi.
Mówiono, że miewał ataki epileptyczne, które wystąpiły po raz pierwszy po pierwszej wyprawie do Włoch. Bourrienne przez jedenaście lat był przy nim, jednak choroby tej nie zauważył.
Nie znając w ciągu dnia zmęczenia, lubił w nocy sypiać dobrze, zwłaszcza w okresie, w którym go widzimy. Bonaparte-generał, czy też pierwszy konsul kazał innym czuwać, ale sam wysypiał się dobrze. Kładł się spać o północy, czasem wcześniej, ale gdy o siódmej rano przychodziło się, by go obudzić, zawsze jeszcze drzemał. Najczęściej budził się na pierwsze wezwanie; niekiedy jednak, przez sen, mruczał:
— Proszę cię Bourrienne, jeszcze chwilkę...
Jeśli nie było nic pilnego, Bourrienne powracał o ósmej; w przeciwnym razie nie odchodził, a Bonaparte, gniewając się, wstawał.
Sypiał siedem godzin na dobę, czasem osiem, po obiedzie odbywał krótką siestę.
Wydawał specyalne instrukcye na noc.
— W nocy — mówił — wchodzić do mego pokoju wogóle jak najrzadziej. Nie budzić mię nigdy, jeśli są dobre nowiny — te mogą poczekać. Lecz jeśli chodzi o złe wiadomości, budzić mię zawsze, bo niema czasu do stracenia, aby powziąć odpowiednią decyzyę.
Wstawszy ze snu, Bonaparte od samego rana ubierał się zupełnie; wtedy wchodził lokaj, golił mu brodę i czesał go. Podczas golenia jeden z sekretarzy lub adjutant odczytywał dzienniki, zaczynając zawsze od „Monitora“. Bonaparte naprawdę interesował się tylko dziennikami angielskimi i niemieckimi.
— Dalej, dalej — mawiał przy czytaniu dzienników francuskich — wiem już, co piszą, ponieważ piszą to, co ja chcę.
Po skończonej tualecie Bonaparte z sypialni przechodził do gabinetu. Wiemy już co tam robił.
O dziesiątej, jak mówiliśmy, podawano śniadanie, które anonsował marszałek słowami:
— Generale, śniadanie podane.
Nie używano, jak widać, żadnego tytułu, nawet tytułu pierwszego konsula.
Posiłek bywał obfity. Codzień podawano Bonapartemu jego ulubione danie, które jadał co rano. Było to kurczę smażone na oliwie, które od tego czasu figuruje na kartach restauracyjnych jako kurczę à la Marengo.
Bonaparte pijał mało; tylko wino Bordeaux lub burgundzkie, to ostatnie najchętniej.
Po śniadaniu, jak i po obiedzie, wypijał filiżankę kawy czarnej; nigdy nie pijał jej przed jedzeniem.
Jeśli zdarzyło mu się pracować późno w nocy, przynoszono mu czekoladę; sekretarz, który pracował z nim, otrzymywał taką samą filiżankę.
Większość historyków i kronikarzy, zaznaczywszy, że pijał dużo kawy, dodaje, że nieumiarkowanie zażywał tabakę.
Jest to błąd podwójny. Od 24 roku życia Bonaparte zaczął zażywać tabakę, ale w miarę — tyle tylko, aby się orzeźwić. Nie brał tabaki z kieszeni kamizelki, jak przypuszczano, ale z tabakierek, które zmieniał prawie codzień; pod tym względem, jako zbieracz tabakierek, był do pewnego stopnia podobny do Wielkiego Fryderyka. Jeśli przypadkiem brał tabakę z kieszeni kamizelki, to tylko w dniu bitwy, gdyż trudno mu było trzymać jednocześnie, mknąc galopem poprzez strzały, cugle konia i tabakierkę. Na takie dni miewał kamizelki z kieszenią prawą, podbitą uperfumowaną skórą. A ponieważ wycięcie surduta pozwalało mu wsunąć dwa palce do kieszeni, bez odpinania surduta, mógł w każdej okoliczności i przy każdem tempie jazdy zażywać do woli.
Jako generał i jako pierwszy konsul, Bonaparte nie kładł rękawiczek, trzymał je i miął w lewej ręce. Jako cesarz nosił już jedną rękawiczkę. A ponieważ zmieniał rękawiczki nietylko co dzień, ale kilka razy na dzień, przeto kamerdyner jego wpadł na myśl i odświeżał mu tylko jedną, którą dodawał do tej, której Napoleon nie używał.
Bonaparte miał dwie namiętności, które odziedziczył Napoleon: wojnę i budynki monumentalne.
Wesoły i prawie rozbawiony w obozie, stawał się ponury i zamyślony w czasie pokoju. Wtedy to, aby się otrząsnąć z tego smutku, zwracał się do sztuki i obmyślał te budowle, których wiele rozpoczął, ale z których kilka dokończył. Wiedział, że pomniki stanowią część życia narodów, że są one ich historyą, wypisaną wielkiemi zgłoskami, że długo jeszcze po przejściu i zniknięciu pokoleń z oblicza ziemi pozostają te zabytki wieków; wiedział, że Rzym żyje w swych ruinach, że Grecya przemawia przez swe pomniki, że przez nie wynurza się na progu cywilizacyi Egipt, widmo wspaniałe i tajemnicze.
Lecz ponad wszystko miłował jedno: rozgłos i sławę. Stąd wynikała owa potrzeba wojen, owa żądza chwały.
Mawiał też często:
— Im więcej mówią, tem więcej rozgłosu. Im więcej rozgłosu, tem dalej go słychać. Prawa, urządzenia, pomniki i narody giną. Ale rozgłos pozostaje i przechodzi do następnych pokoleń. Upadły Babilon i Aleksandrya, ale Semiramida i Aleksander żyją, być może więksi, dzięki odgłosom chwały, powtarzającym się i potęgującym się ze stulecia do stulecia, niż byli w rzeczywistości.
A nawiązując tę myśl do siebie, mawiał:
— Władza moja opiera się na mej sławie, a sława moja na bitwach, które wygrałem. Zwycięstwa zrobiły ze mnie to, czem jestem, tylko zwycięstwa mogą mnie utrzymać. Nowonarodzony rząd musi zadziwiać i oślepiać. Gdy przestaje jasno płonąć, gaśnie; gdy przestaje rosnąć — upada.
Przez długi czas był Korsykaninem, z niecierpliwością znoszącym podbój swej ojczyzny. Ale gdy minął 13 vendémiaire’a, stał się naprawdę Francuzem i pokochał Francyę gorąco. Marzeniem jego było widzieć Francyę wielką, szczęśliwą, potężną na czele narodów. Prawda, że, robiąc Francyę wielką, sam z nią rósł i że łączył swe imię z jej wielkością. Dla niego, który nieustannie żył tą myślą, chwila bieżąca znikała w przyszłości. Wszędzie, gdzie go pędził huragan wojny, przedewszystkiem miał w myśli Francyę. „Co pomyślą Ateńczycy“ — mówił Aleksander po bitwie pod Issą i Arbellą. „Sądzę, że Francuzi będą ze mnie zadowoleni“ — mówił Bonaparte po bitwie pod Rivoli i pod Piramidami.
Przed bitwą, ten Aleksander nowożytny myślał o tem, co zrobi nie w razie wygranej, lecz w razie niepowodzenia. Więcej niż ktokolwiek był przekonany o tem, że jakaś drobnostka rozstrzyga o wielkich wydarzeniach. To też starał się raczej przewidywać te wydarzenia, niż je wywoływać. Widział, jak się rodziły i jak przemijały. Ale, uchwyciwszy moment, zjawiał się, opanowywał je i kierował niemi tak samo, jak zręczny jeździec opanowuje i kieruje ognistym wierzchowcem.
Dzięki temu, że doszedł tak szybko do potęgi wśród wstrząśnień, że wywołał zmiany polityczne lub widział tyle wydarzeń, nad któremi zapanował, dzięki temu wszystkiemu nabrał pewnej pogardy dla ludzi. Zresztą, z natury już nie był skłonny do zbytniego ich poważania. To też często wypowiadał zdanie, tem bardziej rozpaczliwe, że przekonał się o jego prawdziwości:
— Są dwie dźwignie, które mogą poruszyć ludzi — strach i zysk.
Z takiem przekonaniem Bonaparte nie mógł wierzyć i nie wierzył w przyjaźń.
— Ileż to razy — powiada Bourrienne — mówił do mnie: „Przyjaźń, to puste słowo. Nikogo nie kocham, nawet braci... może trochę Józefa i to przez przyzwyczajenie i dlatego, że jest starszy... No, tak, Duroc’a lubię, ale za co? Bo podoba mi się jego charakter: jest zimny, surowy, oschły, a przytem Duroc nigdy nie płacze... Zresztą, po cóż miałbym go lubić? Czy myślisz, że mam prawdziwych przyjaciół? Dopóki będę tem, czem jestem, będę ich miał, ale tylko na pozór. Ale niech tylko powinie mi się noga, wtedy zobaczysz! Drzewa w zimie nie mają liści... Uważasz, Bourrienne. Niech tam kwilą kobiety, to im przystoi. Ale nie dla mnie czułostkowość. Trzeba mieć mocną rękę i twarde serce. Bez tego nie można ani iść w bój, ani rządzić...“
W stosunkach codziennych Bonaparte był, jak mówią, w szkołach przekorą. Ale jego przekomarzania się nie miały cienia złośliwości a prawie nigdy nie były bolesne. Złość, którą łatwo było spowodować, mijała, jak chmura przez wiatr pędzona, i kończyła się wybuchem słów. Jednak, gdy chodziło o sprawy publiczne, o jakiś błąd którego z lejtenantów lub ministrów, unosił się w gniewie ogromnie. Wymówki jego były wówczas ostre i surowe zawsze, niekiedy zaś upokarzające. Wówczas zadawał jakby razy maczugą, pod którą każdy, czy chciał, czy nie chciał, musiał schylić głowę. Takie było zajście z Jominim i z księciem de Bellune.
Bonaparte miał nieprzyjaciół dwu kategoryi: jakobinów i rojalistów. Nienawidził pierwszych, obawiał się drugich. Mówiąc o jakobinach, nazywał ich zawsze mordercami Ludwika XVI. Inaczej wyrażał się o rojalistach, jakgdyby przewidywał Restauracyę.
Miał przy sobie dwu ludzi, którzy głosowali za śmiercią króla: Fouche’ego i Cambacérès’a.
Pozbył się ministra Fouche’go, ale zatrzymał Cambacérès’a, a to ze względu na usługi, jakie mógł mu oddać ten wybitny legitymista. Ale niekiedy nie mógł wytrzymać i, biorąc swego kolegę, drugiego konsula, za ucho, mawiał:
— Biedny mój Cambacérès! Przykro mi, ale twoja sprawa jest jasna: jeśli kiedykolwiek Bourbonowie powrócą, będziesz wisiał!
Pewnego dnia Cambacérès zniecierpliwił się i ruchem głowy, wyzwoliwszy ucho z żywych szczypców, które je trzymały, zawołał:
— No, zostaw już swe niemądre żarty!
Ilekroć Bonaparte uniknął jakiegoś niebezpieczeństwa, tylekroć przez przyzwyczajenie korsykańskie lub przyzwyczajenie z czasów dzieciństwa robił na piersiach znak krzyża. Gdy zdarzyło mu się coś nie pomyśli, lub gdy oblegały go myśli nieprzyjemne, nucił — ale jaką melodyę?... jakąś swoją własną, która nawet nie była melodyą, której nikt nie mógł poznać, ponieważ miał głos fałszywy. Wówczas, ciągle podśpiewując, siadał za biurkiem, kołysząc się na fotelu i pochylając się w tył, tak, że omal nie wywracał się, a jednocześnie, jakeśmy to już mówili, nacinał poręcz scyzorykiem, z którego innego użytku nie robił, ponieważ nigdy nie ostrzył sam pióra: funkcyę te spełniał jego sekretarz, który starał się temperować pióra jak najlepiej, gdyż chodziło mu o to,; aby to okropne pismo Bonapartego nie było już zupełnie nieczytelne.
Znane jest wrażenie, jakie na Bonapartem robił dźwięk dzwonów. Tylko tę muzykę rozumiał i tylko ona przemawiała mu do serca. Jeśli siedział, a rozlegał się wówczas głos dzwonów, dawał znak ręką, nakazując ciszę, i pochylał się w stronę, skąd szły głosy. Jeśli przechadzał się — stawał, pochylał głowę i słuchał i trwał bez ruchu, dopóki dzwon rozbrzmiewał. Z chwilą, gdy ostatnie fale rozpływały się w przestrzeni, powracał do pracy, a na pytania tych, którzy prosili o wyjaśnienie takiego zamiłowania dźwięku dzwonów, odpowiadał:
— Przypomina mi to pierwsze lata spędzone w Brienne; byłem podówczas szczęśliwy!
W tych czasach, które opisujemy, Bonaparte zajęty był głównie dopiero co kupionym majątkiem Malmaison. Co sobota wyjeżdżał do tej posiadłości, spędzał tam, jak uczeń na wakacyach, niedzielę a niekiedy i poniedziałek. Tam zaniedbywał pracę dla spacerów, podczas których doglądał sam robót, które zarządził. Niekiedy, zwłaszcza z początku, wyruszał poza granicę posiadłości. Kres tym wycieczkom położyły raporty policyi po spisku Areny i po wypadku z maszyną piekielną.
Dochody z Malmaison, obliczone przez samego Bonapartego, w przypuszczeniu, że sprzedawałby owoce i jarzyny, mogły dojść do sześciu tysięcy franków.
— To nieźle — mawiał do Bourrienne’a. — Ale — dodawał z westchnieniem, trzebaby mieć jeszcze ze trzydzieści tysięcy renty, aby módz tu wyżyć.
W upodobaniach Bonapartego do wsi było trochę pezyi. Lubił widzieć w ciemnych alejach parku spacerujące kobiety o wysmukłej i wiotkiej kibici w białych sukniach. Nie znosił sukien kolorów ciemnych i miał wstręt do kobiet grubych. Do kobiet brzemiennych odczuwał taki wstręt, że rzadko kiedy zapraszał je na swe wieczory lub na zabawy. Zresztą mało uprzejmy z natury, zbyt imponujący, aby mógł pociągać, zaledwie grzeczny dla kobiet, rzadko kiedy mówił im, nawet najładniejszym, coś miłego. Często bardzo otoczenie jego było zdumione niegrzecznościami, które robił najlepszym przyjaciółkom Józefiny. Niejednej powiedział: „Jakie pani ma czerwone ręce“, albo: „Cóż za brzydkie uczesanie!“, albo: „Ma pani brudną suknię; już widziałem panią w niej ze dwadzieścia razy“, albo wreszcie: „Mogłaby pani zmienić krawcową, dziwnie suknia zmiętoszona!“.
Pewnego dnia zwrócił się do księżnej de Chevreuse, pięknej blondynki, której włosy wszyscy podziwiali, z takiemi słowami:
— Dziwna rzecz. Jaka pani ruda!
— Być może — odparła księżna. — Lecz nikt mi tego jeszcze nie mówił.
Bonaparte nie lubił gry. Grywał czasem w dwadzieścia jeden, przy tem tak samo, jak Henryk IV, szachrował. Po skończonej grze wszakże zostawiał na stole wszystko, co wygrywał, złoto i bilety, mówiąc:
— Jesteście ciamajdy! Szachrowałem ciągle i nie spostrzegliście tego. Niech odbiorą sobie ci, co przegrali.
Urodzony i wychowany w katolicyzmie, Bonaparte nie przywiązywał znaczenia do dogmatów jakichkolwiek. Przywracając kult, spełniał akt polityczny, a nie religijny. Lubił jednak rozmowy na tematy religijne, lecz sam z góry określał swe stanowisko, mówiąc:
— Rozum utrzymuje mię w niewierze co do wielu rzeczy, ale wrażenia z czasów dzieciństwa i porywy pierwszej młodości podtrzymują we mnie zwątpienie.
Jednak nie chciał słyszeć o materyalizmie. Mało go obchodził dogmat, byle tylko uznawał Stwórcę. Pewnego pięknego wieczoru w miesiącu messidor, gdy statek jego płynął pomiędzy podwójnym błękitem morza i nieba, matematycy dowodzili, że Boga niema, że jest tylko materya ożywiona. Bonaparte spojrzał na sklepienie nieba, sto razy wspanialsze koło Malty i Aleksandryi, niż jest ono w Europie, i w chwili, gdy przypuszczano, że daleko myślą był od rozmowy, wtrącił, pokazując na gwiazdy:
— Możecie sobie gadać! To wszystko stworzył Bóg.
Bardzo ścisły w wypłacaniu w swych prywatnych wydatkach, Bonaparte nie lubił wydatków publicznych. Był on przekonany, że jeśli w interesach, dokonywanych pomiędzy ministrami a dostawcami, minister, który umowę zawarł nie był oszukany, to skarb państwa był napewno okradziony. Dlatego też odraczał możliwie najdłużej termin wypłat, wynajdywał przytem różne trudności i szykany, czepiał się wszelkich powodów, byle nie płacić. Było to u niego zasadą, że każdy dostawca jest oszustem.
Pewnego dnia przedstawiono mu jakiegoś dostawcę.
— Jak się pan nazywasz? — zapytał szorstko.
— Voilant, obywatelu pierwszy konsulu.
— Doskonałe nazwisko dla dostawcy.
— Ja, obywatelu, piszę się przez dwa[1].
— Tem lepiej kradniesz, pan, — odpowiedział Bonaparte i odwrócił się tyłem.
Rzadko kiedy zmieniał swe postanowienia, chociaż nawet uznał niesłuszność ich. Nigdy nie słyszano, aby powiedział: „Myliłem się“; przeciwnie, ulubionem jego powiedzeniem było: „Zawsze zaczynam od tego, że źle myślę“.
Mimo to, czuło się, że Bonaparte raczej świadomie przybierał pozory pogardy dla ludzi, niż pogardzał nimi w rzeczywistości. Nie żywił nienawiści do nikogo i nie był mściwy, tylko niekiedy wierzył w Konieczność — boginię o kleszczach żelaznych. Poza obozem i polityką był to człowiek wrażliwy, dobry, dostępny dla litości, lubił dzieci, co było dowodem serca łagodnego i litościwego; miewał w życiu prywatnem wyrozumiałość dla słabostek ludzkich. Bywały też niekiedy chwile prostoty, tej, którą ujawniał naprzykład Henryk IV, bawiący się z dziećmi wobec poselstwa hiszpańskiego.
Gdybyśmy pisali historyę, moglibyśmy dużo jeszcze opowiedzieć o Bonapartem, załatwiwszy się z Bonapartem, pozostałoby jeszcze dużo do opowiedzenia o Napoleonie.
Lecz piszemy tylko kronikę, w której Bonaparte odgrywa swą rolę. Niestety, jednak gdy Bonaparte ukażuje się choćby na chwilę, staje się, wbrew woli opowiadającego, główną osobą.
Niech więc czytelnik daruje nam to zboczenie od opowieści: ten człowiek, który był sam dla siebie całym światem, porwał nas, wbrew naszej woli, w swój wir.
Powróćmy do Rolanda, a więc do naszej opowieści.





  1. Voilant, znaczy latający, Volant — kradnący.
    (Pzyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.