Towarzysze Jehudy/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Roland.

Powrót był milczący i smutny; rzekłbyś, iż wobec utraty możliwości śmierci zgasła cała wesołość Rolanda.
Katastrofa, której był sprawcą, mogła odgrywać pewną rolę w tym smutku; ale, śpieszmy dodać, że Roland na polu bitwy, zwłaszcza zaś podczas ostatniej wyprawy przeciw Arabom, zbyt często przeskakiwał konno przez wrogów, których położył trupem, by wrażenie, jakie wywarła na nim śmierć nieznajomego, było takie silne.
Inna tedy musiała być przyczyna tego smutku; oczywiście ta, o której młodzieniec mówił sir Johnowi.
Nie był to zatem żal z powodu śmierci cudzej, lecz rozczarowanie, że nie nastąpiła śmierć własna.
Powróciwszy do hotelu Palais-Royal, sir John zaniósł do swego pokoju pistolety, których widok mógłby w duszy Rolanda obudzić coś podobnego do wyrzutów sumienia, poczem powrócił do młodego oficera, by mu oddać trzy listy, które od niego otrzymał.
Zastał go zadumanego, siedzącego z łokciami opartymi na stole.
Nie mówiąc słowa, Anglik położył trzy listy przed Rolandem.
Młodzieniec rzucił okiem na adresy, wziął list, przeznaczony dla matki, odpieczętował go i zaczął czytać.
A w miarę, jak czytał, wielkie łzy spływały po jego policzkach.
Sir John patrzył ze zdumieniem na tę nową postać, pod jaką ukazywał mu się Roland.
Nie byłby nigdy przypuszczał, że ta natura, taka różnorodna, zdolna jest do wylewania łez.
Po chwili Roland, potrząsając głową i nie zwracając najmniejszej uwagi na obecność sir Johna, szepnął:
— Biedna matka! Byłaby bardzo płakała; może to i lepiej, że tak się stało; matki nie są stworzone po to, żeby opłakiwały swoje dzieci!
I ruchem machinalnym rozdarł list, napisany do matki, i drugi, napisany do siostry, i ten, który napisał do generała Bonapartego.
Poczem spalił starannie wszystkie szczątki listów.
Następnie zadzwonił na pokojówkę.
— Do której godziny przyjmują listy na poczcie? — zapytał.
— Do pół do siódmej — odparła pokojówka. — Ma pan jeszcze tylko kilka minut czasu.
— To proszę zaczekać.
Wziął pióro i napisał:

„Drogi Generale,

„Stało się, jak powiedziałem: ja żyję a on zabity. Przyzna Pan, że dzieje się, jakby o zakład.
„Oddany do śmierci

„Wierny rycerz
Roland“.

Zapieczętował list, zaadresował: Wielmożny Generał Bonaparte, ulica de la Victoire w Paryżu, i wręczył go pokojówce, zalecając, żeby, bez straty sekundy czasu, podążyła z nim na pocztę.
Wtedy dopiero Roland zauważył sir Johna i wyciągnął doń rękę.
— Wyświadczyłeś mi wielką przysługę, milordzie — rzekł — jedną z tych przysług, które wiążą dwóch mężczyzn na wieczność. Ja już jestem pańskim przyjacielem; a ipan czy zechce zaszczycić mnie swoją przyjaźnią? Sir John uścisnął dłoń, którą mu podał Roland. — Ooo! — rzekł — dziękuję panu bardzo. Nie śmiałbym żądać od pana tego zaszczytu; ale pan mi go ofiarował... przyjmuję. Teraz niewzruszony Anglik z kolei uczuł,; że serce w’zbiera mu tkliwością, i otrząsnął łzę, która drgała na jego rzęsach. Poczem, spoglądając na Rolanda: — — Nieszczęśliwie się składa — rzekł — że panu tak pilno odjechać; byłbym niesłychanie rad i zadowo lony, gdybym mógł spędzić z panem jeszcze dzień lub dwa.
— Dokąd jechałeś, milordzie, gdyśmy się spotkali?
— Ooo! ja? nigdzie; podróżowałem, żeby przepędzić nudę! Mam nieszczęście nudzić się często.
— A zatem nie jechał pan nigdzie?
— Jechałem wszędzie.
— Co znaczy najzupełniej to samo — odparł młody oficer z uśmiechem. — A więc, czy zechce pan coś uczynić?
— Ooo! bardzo chętnie, jeśli to możliwe.
— Najzupełniej możliwe: zależy tylko od pana.
— Niech pan powie.
— Gdybym został zabity, miał pan odwieźć mnie do mojej matki, albo wrzucić do Rodanu?
— Byłbym pana, zmarłego, odwiózł do matki a nie wrzucił do Rodanu.
— A więc, zamiast mnie odwieźć umarłego, niech mnie pan odwiezie żywego; spotka pan stokroć lepsze przyjęcie.
— Ooo!
— Pozostaniemy przez dwa tygodnie w Bourg; to moje miasto rodzinne, jedno z najnudniejszych we Francyi; ale ponieważ rodacy pańscy słyną z oryginalności, zdarzyć się przeto może, iż pan będzie się bawił tam, gdzie się inni nudzą. A więc rzecz ułożona?
— Radbym bardzo — odparł Anglik — ale zdaje mi się, że to byłoby niebardzo przyzwoicie z mojej strony.
— Przecież nie jesteśmy w Anglii, milordzie, gdzie etykieta jest wszechwładną panią. My nie mamy już ani króla, ani królowej i nie po to ucięliśmy głowę tej biednej istocie, którą nazywano Maryą-Antoniną, żeby jej miejsce zajęła Jej Królewska Mość Etykieta.
— Mam wielką ochotę — rzekł sir John.
— Zobaczy pan, moja matka jest idealnie dobra a nadto bardzo dystyngowana. Moja siostra miała lat szesnaście, gdy wyjeżdżałem, teraz ma zatem osiemnaście; była ładna, powinna być piękna. A mój brat, Edward, bardzo miły chłopiec dwunastoletni, będzie panu płatał figle i mówił z panem po angielsku. Po dwóch tygodniach pojedziemy do Paryża.
— Ja z Paryża wracam — odrzekł Anglik.
— Zaraz. Chciał pan jechać do Egiptu, żeby zobaczyć generała Bonapartego; stąd do Paryża nie jest przecież tak daleko, jak stąd do Kairu; przedstawię pana generałowi; a niech pan będzie spokojny, gdy ja pana przedstawię, będzie pan dobrze przyjęty. Wszak pan mówił przed chwilą o Szekspirze?
— Tak, mówię o nim zawsze.
— Dowodzi to, że pan lubi komedye, dramaty.
— Lubię bardzo, prawda.
— Otóż generał Bonaparte zamierza wystawić dramat według swojej modły, który będzie bardzo zajmujący, ręczę panu.
— A zatem — rzekł sir John, wahając się jeszcze — mogę, nie będąc niedyskretnym, przyjąć pańską propozycyę?
— Ależ naturalnie i sprawi pan przyjemność wszystkim, zwłaszcza zaś mnie.
— Przyjmuję tedy.
— Brawo! kiedy zatem chce pan wyjechać?
— Skoro tylko panu będzie dogodnie. Moja kolasa była zaprzężona, gdy pan rzucił ten nieszczęśliwy talerz w głowę de Barjolsowi; ale, ponieważ, gdyby nie ten talerz, nie byłbym pana nigdy poznał, przeto zadowolony jestem, że pan go w pana de Barjolsa rzucił; tak, bardzo zadowolony.
— Czy chce pan, żebyśmy wyjechali dzisiaj wieczorem?
— Ależ i owszem. Idę powiedzieć pocztylionowi, żeby posłał jednego ze swoich kolegów po świeże konie, a gdy powróci, ruszymy w drogę.
Roland skinął głową na znak zgody.
Sir John wyszedł, by wydać rozkazy, a wróciwszy, oznajmił, że kazał podać dwa kotlety i trochę drobiu na zimno.
Roland wziął walizkę i zeszedł.
Anglik schował pistolety do kufra pojazdu.
Obaj pożywili się, by módz jechać całą noc bez zatrzymywania się, a gdy dziewiąta biła na kościele Franciszkanów, usadowili się wygodnie w powozie i opuścili Awinion, gdzie przejazd ich pozostawił nową plamę krwawą.
W kwadrans później obaj spali, a przynajmniej milczenie, w jakiem byli pogrążeni, kazało wnosić, że ogarnął ich sen.
Skorzystamy z tej chwili wypoczynku, by dać czytelnikom kilka objaśnień niezbędnych o Rolandzie i jego rodzinie.
Roland urodził się dnia 1-go lipca r. 1773-go, w cztery lata i kilka dni po Bonapartem, obok którego ukazał się w książce niniejszej.
Był on synem pana Karola de Montrevela, pułkownika, który stał długo załogą na Martynice, gdzie poślubił kreolkę, Klotyldę de la Clémencière.
Z małżeństwa tego urodziło się troje dzieci, dwaj chłopcy i córka: Ludwik, którego poznaliśmy pod imieniem Rolanda, Amelia, której urodę sławił jej brat sir Johnowi, i Edward.
Wezwany z powrotem do Francyi około r. 1789-go, pan de Montrevel, uzyskawszy pozwolenie, umieścił młodego Ludwika de Montrevela (zobaczymy później, dlaczego zmienił imię Ludwik na Roland) w Szkole wojskowej w Paryżu.
Tam to Bonaparte poznał chłopca, gdy, na skutek raportu pana de Keralio, osądzono, iż zasługuje na przejście ze Szkoły w Brienne do Szkoły wojskowej.
Ludwik był najmłodszym z uczniów.
Jakkolwiek miał dopiero lat trzynaście, niemniej zwracał już uwagę charakterem nieokiełznanym i zawadyackim, którego próbkę dał nam w siedemnaście lat później przy stole hotelowym w Awinionie.
Bonaparte, również dziecko jeszcze, posiadał dobre strony tego charakteru, to jest, że, nie będąc kłótliwym, był despotyczny, uparty, niepodległy; poznał w dziecku niektóre własne zalety a ta równość uczuć sprawiła, że przebaczył mu jego błędy i przywiązał się do niego.
Dziecko, ze swojej strony, czując podporę w młodym Korsykaninie, oparło się na niej.
Pewnego dnia dziecko przyszło do swego dużego przyjaciela — tak bowiem nazywało Napoleona — w chwili, gdy ten był zatopiony w rozwiązywaniu zagadnienia matematycznego.
Chłopiec wiedział, jaką wagę przyszły oficer artyleryi przywiązywał do tej nauki, której zawdzięczał dotąd największe, a raczej jedyne swoje tryumfy.
Stal tedy przy nim, nie mówiąc, nie ruszając się.
Młody matematyk odgadł obecność dziecka i zatopił się głębiej jeszcze w dedukcyach matematycznych, tak, że po dziesięciu minutach nareszcie wywiązał się z zadania z honorem.
Wówczas zwrócił się do młodego kolegi z zadowoleniem wewnętrznem człowieka, który wychodzi zwycięzcą z walki, stoczonej bądź przeciw nauce, bądź przeciw materyi.
Dziecko stało blade, z zębami zaciśniętymi, z rękoma opuszczonemi sztywno i zamkniętemi pięściami.
— Oho! — rzekł młody Bonaparte — co się stało nowego?
— Stało się, że Valence, bratanek gubernatora, dał mi w twarz.
— Patrzcie! — odparł Bonaparte ze śmiechem — a ty przychodzisz po mnie, żebym mu ten policzek oddał?
Dziecko potrząsnęło głową.
— Nie — rzekło — przychodzę po ciebie, bo chcę się bić.
— Z Valence’m?
— Tak.
— Ależ to Valence ciebie zbije, moje dziecko; jest cztery razy silniejszy od ciebie.
— To też ja nie chcę bić się z nim, jak się biją dzieci, tylko jak się biją mężczyźni.
— Ba!
— To cię dziwi? — spytało dziecko.
— Nie — odparł Bonaparte.
— I na co chcesz się bić?
— Na szpady.
— Ależ tylko sierżanci mają szpady, a oni nam ich nie pożyczą.
— Obejdziemy się bez szpad.
— Czemże będziecie się bili?
Dziecko wskazało młodemu matematykowi cyrkiel, którym przed chwilą jeszcze robił swoje równania.
— Moje dziecko — rzekł Bonaparte — rana, zadana cyrklem, jest niebezpieczna.
— Tem lepiej — odparł Ludwik — ja go zabiję.
— A jeśli on zabije ciebie?
— Wolę śmierć, niż życie z tym niezmazanym policzkiem.
Bonaparte nie nalegał więcej; lubił odwagę instynktownie: odwaga młodego kolegi spodobała mu się.
— Niechże i tak będzie! — rzekł. — Idę powiedzieć Valence’owi, że chcesz się z nim bić, ale jutro.
— Dlaczego jutro?
— Zastanowisz się przez noc.
— I do jutra Valence będzie mnie uważał za podłego!
Poczem, potrząsając głową, dodał:
— To zadługo do jutra.
I zwrócił się ku drzwiom.
— Dokąd idziesz? — spytał Bonaparte.
— Pójdę zapytać innego kolegi, czy zechce być moim przyjacielem.
— A więc ja już nim nie jestem? Nie jesteś, skoro uważasz mnie za podłego.
— Dobrze więc — rzekł Bonaparte, wstając.
— Idziesz?
— Idę.
— Zaraz?
— Zaraz.
— Przepraszam cię! — zawołało dziecko — nie przestałeś być moim przyjacielem.
I chłopiec rzucił mu się na szyję, płacząc.
Były to pierwsze łzy od chwili otrzymania policzka.
Bonaparte udał się do Valence’a i wyjaśnił mu poważnie misyę, jaką został obarczony.
Valence był to wysoki chłopiec siedemnastoletni, mający już brodę i wąsy; wyglądał na lat dwadzieścia.
Nadto był o głowę wyższy od tego, którego zelżył.
Valence odparł, że Ludwik pociągnął go za harcap, jak za sznur dzwonka — noszono wówczas harcapy — że uprzedzał go dwukrotnie, żeby tego nie robił, że Ludwik powtórzył to jeszcze raz trzeci, a wówczas, widząc w nim tylko urwisa, obszedł się też z nim, jak z urwisem.
Bonaparte zakomunikował odpowiedź Valence’a Ludwikowi, który odparł, że pociągnąć kolegę za harcap to figiel, zaś uderzyć kogo w twarz to obelga.
Upór wytwarzał w dziecku trzynastoletniem logikę mężczyzny trzydziestoletniego.
Nowoczesny Popiliusz powrócił z wyzwaniem do Valence’a.
Młodzieniec był bardzo zakłopotany; nie mógł, nie chcąc się ośmieszyć, bić się z dzieckiem; jeśli się będzie bił i zrani chłopca, popełni czyn ohydny; jeśli zaś zostanie zraniony, nie pocieszy się nigdy w życiu.
Wszelako, skutkiem uporu Ludwika, który ustąpić pod żadnym pozorem nie chciał, sprawa stawała się poważna.
Zwołano radę starszych, jak zwykło się czynić w okolicznościach doniosłych.
Bada starszych orzekła, że żaden z nich nie może się bić z dzieckiem; ale, że, skoro to dziecko upiera się, żeby je uważano za młodzieńca, Valence powie mu wobec wszystkich kolegów, że przykro mu, iż się uniósł i potraktował go, jak dziecko, i że odtąd uważać go będzie za młodzieńca.
Posłano po Ludwika, który czekał w pokoju przyjaciela; wprowadzono go między starszych kolegów, którzy stali kołem na dziedzińcu.
I Valence, któremu koledzy, po długiej między sobą naradzie, mającej na celu uratowanie honoru dużych wobec małych, podyktowali rodzaj przemowy, oświadczył Ludwikowi, że jest zrozpaczony tem, co się stało, że obszedł się z nim stosownie do jego wieku a nie według jego inteligencyi i odwagi, że go prosi, by chciał mu wybaczyć to uniesienie i podał mu rękę na znak, że puścił wszystko w niepamięć.
Ale Ludwik potrząsnął głową.
— Słyszałem — odparł — jak mój ojciec, który jest pułkownikiem, mówił pewnego razu, że kto dostaje policzek i nie pojedynkuje się, jest podły. Jak tylko zobaczę się z ojcem, zapytam go, czy ten, kto wymierza policzek i przeprasza, nie chcąc się pojedynkować, nie jest podlejszy od tego, który policzek otrzymał.
Młodzieńcy spojrzeli po sobie, ale opinia powszechna była przeciw pojedynkowi, który byłby podobny do zabójstwa, i młodzieńcy jednogłośnie, nie wyłączając Bonapartego, zapewnili dziecko, że powinno zadowolić się tem, co powiedział Valence, albowiem to, co powiedział, stanowiło wyraz opinii powszechnej.
Ludwik odszedł blady z gniewu i nadąsany na swego dużego przyjaciela, który — jak mu oświadczył z niezamąconą powagą — zlekceważył sprawę jego honoru.
Nazajutrz, podczas lekcyi matematyki w klasie dużych, Ludwik wsunął się cichaczem i, gdy Valence rozwiązywał zadanie na tablicy, zbliżył się doń niepostrzeżenie, wszedł na stołek, by dosięgnąć do jego twarzy, i oddał mu policzek, który otrzymał dnia poprzedniego.
— Masz — rzekł — teraz skwitowaliśmy się, a ja mam nadto twoje przeprosiny; bo ja cię przepraszać nie będę, możesz być spokojny.
Skandal był niesłychany; stało się to w obecności profesora, który musiał złożyć raport gubernatorowi szkoły, margrabiemu Tyburcyuszowi Valence’owi.
Ten zaś, który nie znał faktów poprzedzających policzek, jaki otrzymał jego bratanek, kazał sprowadzić delinkwenta i, wypaliwszy mu surową naganę, oznajmił, że nie jest już uczniem szkoły i że tego samego dnia jeszcze ma się przygotować do powrotu do Bourg, do matki.
Ludwik odpowiedział, że za dziesięć minut spakuje rzeczy a za kwadrans nie będzie go już w szkole.
O policzku, jaki sam otrzymał, nie wspomniał słowa.
Odpowiedź wydała się margrabiemu Tyburcyuszowi Valence’owi więcej niż nieprzystojna; miał wielką ochotę skazać zuchwalca na tydzień kozy, ale nie mógł jednocześnie wsadzić go do kozy i wyrzucić go ze szkoły.
Dano dziecku dozorcę, który miał mu towarzyszyć do poczty, jadącej do Mâcon; panią de Montrevel ząś uprzedzonoby, żeby oczekiwała syna, gdy wysiądzie z karety pocztowej.
Bonaparte, spotkawszy chłopca w towarzystwie dozorcy, zapytał go, co ma znaczyć ta straż, przywiązana do jego osoby.
— Opowiedziałbym to panu, gdyby pan był jeszcze moim przyjacielem — odparło dziecko — ale pan już nim nie jest; dlaczego więc niepokoi się pan tem, co mnie spotyka dobrego lub złego?
Bonaparte skinął na dozorcę, który, gdy Ludwik pakował rzeczy, wyszedł przede drzwi.
I Bonaparte dowiedział się, że dziecko zostało wypędzone ze szkoły.
Kara była poważna: przyprawiała o rozpacz całą rodzinę i mogła zniweczyć przyszłość młodego kolegi.
Z tą szybkością, która była jedną z oznak charakterystycznych jego organizacyi, Bonaparte postanowił zażądać posłuchania u gubernatora, zaleciwszy dozorcy, żeby nie naglił Ludwika do odjazdu.
Bonaparte był uczniem doskonałym, bardzo lubionym w szkole, bardzo cenionym przez margrabiego Tyburcyusza Valence’a; wysłuchał tedy jego prośby w tejże chwili.
Wprowadzony do gubernatora, opowiedział mu wszystko i, nie oskarżając bynajmniej Valence’a, usiłował uniewinnić Ludwika.
— Czy to, co mi pan tu opowiada, jest istotnie prawdą? — zapytał gubernator.
— Niech pan zechce sam zapytać bratanka.
Posłano po Valence’a. Dowiedział się już o wypędzeniu Ludwika i zamierzał sam udać się do stryja, by mu opowiedzieć, co zaszło.
Opowieść jego zgadzała się najzupełniej z tem, co powiedział Bonaparte.
— Dobrze — rzekł gubernator — nie Ludwik odjedzie, tylko ty; jesteś już w tym wieku, że możesz opuścić szkołę.
Poczem zadzwonił.
— Niech mi dadzą spis wakujących stanowisk podporuczników — rzekł do ordynansa.
Tego samego dnia wysłana została do ministra nagląca prośba o stanowisko podporucznika dla młodego Valence’a.
Tego samego wieczora Valence wyjeżdżał do swojego pułku.
Poszedł pożegnać Ludwika, którego pocałował nawpół dobrowolnie, napoły z przymusem, gdy Bonaparte trzymał mu ręce.
Dziecko przyjęło uścisk z niechęcią.
— To dobre na teraz — rzekł — ale jeśli spotkamy się kiedykolwiek i będziemy mieli obaj szpadę u boku...
Ruch groźby zakończył zdanie.
Valence odjechał.
Dnia 10-go października r. 1785-go Bonaparte sam otrzymał nominacyę na podporucznika: była to jedna z pięćdziesięciu ośmiu nominacyi, jakie Ludwik XVI podpisał dla Szkoły wojskowej.
W jedenaście lat. później, dnia 15-go listopada r. 1796-go, Bonaparte, głównodowodzący armią włoską, u wejścia na most d’Arcole, którego broniły dwa pułki kroackie i dwie armaty, widząc, jak pociski i kule dziesiątkują jego szeregi, czując, że zwycięstwo wymyka mu się z rąk, przerażony wahaniem najodważniejszych, wyrwał ze zdrętwiałych palców trupa sztandar trójkolorowy i rzucił się na most, z okrzykiem: „Żołnierze! nie jesteścież już bojownikami z Lodi?“ Nagle spostrzegł, że wyprzedza go młody porucznik, który go osłania własnem ciałem.
Nie tego bynajmniej chciał Bonaparte; byłby pragnął, gdyby to było możliwe, przejść sam.
Pochwycił młodzieńca za połę munduru i, ciągnąc go w tył:
— Obywatelu — rzekł — jesteś tylko porucznikiem a ja generałem głównodowodzącym, mnie się należy pierwszeństwo.
— I słusznie — odparł porucznik.
I poszedł za Bonapartem, zamiast go wyprzedzać.
Wieczorem, dowiadując się, że dwie dywizye austryackie zostały zupełnie rozbite, widząc dwa tysiące jeńców, których wziął do niewoli, licząc zabrane armaty i sztandary, Bonaparte przypomniał sobie młodego porucznika, którego ujrzał przed sobą w chwili, gdy mniemał, że wyprzedza go tylko śmierć.
— Berthier — rzekł — wydaj rozkaz adjutantowi Valence’owi, żeby mi poszukał młodego porucznika grenadyerów, z którym miałem zajście dzisiaj rano na moście d’Arcole.
— Generale — odparł Berthier z wahaniem — Valence jest raniony.
— Istotnie, nie widziałem go dzisiaj. Zraniony, gdzie? w jaki sposób? na polu bitwy?
— Nie, generale; miał kłótnię wczoraj i otrzymał cios szpadą, która mu przeszyła pierś.
Bonaparte zmarszczył brwi.
— Przecież wiedzą w mojem otoczeniu, że nie lubię pojedynków; krew żołnierza nie należy do niego, jest własnością Francyi. Wydaj zatem rozkaz Muironowi.
— Zabity, generale.
— W takim razie Elliotowi.
— I on zabity.
Bonaparte wydobył z kieszeni chustkę i otarł nią czoło, potem zroszone.
— A więc komu zechcesz; ale muszę widzieć tego porucznika.
Nie śmiał już wymienić nikogo w obawie, że usłyszy fatalne słowo: „Zabity“.
W kwadrans później wprowadzono młodego porucznika do namiotu.
Lampa rzucała słaby blask.
— Zbliż się, poruczniku — rzekł Bonaparte.
Młodzieniec postąpił parę kroków naprzód i wszedł w krąg świetlany.
— A więc to ty — ciągnął dalej Bonaparte — chciałeś dzisiaj rano mnie wyprzedzić?
— Chodziło o zakład, generale — odparł wesoło młody porucznik; generał drgnął na dźwięk tego głosu.
— I przeze mnie przegrałeś?
— Może tak, może nie.
— O cóż się założyłeś?
— Że będę dzisiaj mianowany kapitanem.
— Wygrałeś.
— Dziękuję, generale.
I młodzieniec rzucił się naprzód, jakgdyby chcąc uścisnąć dłoń Bonapartego; lecz wnet się cofnął.
Blask przez sekundę oświetlił twarz jego; ta sekunda wystarczyła, by generał głównodowodzący zauważył twarz, jak zauważył głos.
Zarówno jedna jak drugi nie były mu obce.
Szukał przez chwilę w pamięci, ale pamięć mu nie dopisywała.
— Ja cię znam — rzekł.
— To możliwe, generale.
— To nawet pewne; tylko nie mogę sobie przypomnieć twojego nazwiska.
— A pan, panie generale, postarał się, żeby pańskiego nazwiska nie zapominać.
— Kto jesteś?
— Spytaj, generale, Valencea.
Bonaparte wydal okrzyk radości.
— Ludwik de Montrevel — rzekł.
I otworzył ramiona.
Tym razem młody porucznik rzucił mu się w objęcia bez żadnych trudności.
— To dobrze — rzekł Bonaparte — przez tydzień pełnić będziesz służbę twojego nowego stopnia, żeby się przyzwyczajono widzieć na tobie epolety kapitańskie, a potem zastąpisz mego biednego Muirona, jako adjutant. Idź teraz!
— Jeszcze raz — rzekł młodzieniec z takim ruchem, jakgdyby chciał otworzyć ramiona.
— Na honor! tak! — zawołał Bonaparte z radością.
I, zatrzymując go przy sobie po powtórnem uściśnieniu:
— Słuchaj, to ty poczęstowałeś szpadą Valence’a? — zapytał.
— Trudno, generale — odparł świeży kapitan i przyszły adjutant — byłeś przy tem, jak mu to przyrzekłem: żołnierz ma tylko swoje słowo.
W tydzień później kapitan Montrevel sprawował służbę oficera ordynansowego przy głównodowodzącym, który zamienił jego imię Ludwik, niedobrze brzmiące w owej epoce, na pseudonim Roland.
I młodzieniec, zostając bratankiem Karola Wielkiego, pocieszył się, że nie pochodzi już od świętego Ludwika.
Roland — nikt nie odważyłby się nazywać odtąd kapitana Montrevela Ludwikiem, z chwilą, gdy Bonanaparte ochrzcił go Rolandem — Roland odbył wraz z generałem głównodowodzącym wyprawę włoską i powrócił z nim do Paryża, po zawarciu pokoju w Campo-Formio.
Skoro wyprawa do Egiptu została postanowiona, Roland, który skutkiem zgonu generała brygady de Montrevela, zabitego nad Renem, gdy syn jego walczył nad Adygą i nad Mincio, powrócił do matki, Roland był jednym z pierwszych, wyznaczonych przez generała głównodowodzącego do uczestniczenia w niepotrzebnej lecz poetycznej krucyacie, jaką Bonaparte przedsiębrał.
Pozostawił matkę, siostrę Amelię i młodego brata Edwarda w Bourg, mieście rodzinnem generała de Montrevela; mieszkali trzy czwarte mili za miastem, to jest w Noires-Fontaines, w ślicznym domu, któremu nadawano nazwę zamku i który wraz z folwarkiem i kilkuset morgami gruntu, położonymi w okolicach, stanowił cały majątek generała, przynoszący sześć do ośmiu tysięcy liwrów renty rocznej.
„Wyjazd Rolanda na tę awanturniczą wyprawę ciężkim był ciosem dla serca biednej wdowy; śmierć ojca stanowiła jakby przepowiednię śmierci syna, a pani de Montrevel, kreolka łagodna i tkliwa, daleka była od posiadania surowych cnot matki spartańskiej.
Bonaparte, który z całego serca kochał dawnego kolegę ze Szkoły wojskowej, pozwolił mu przybyć w ostatniej chwili do Tulonu.
Wszelako obawa spóźnienia się sprawiła, że Roland nie skorzystał z tego pozwolenia w pełnej mierze. Opuścił matkę, przyrzekając jej to, czego nie miał bynajmniej zamiaru dotrzymać: że nie będzie się narażał, chyba w wypadkach nieodzownej konieczności. Przybył do Marsylii na tydzień przed odpłynięciem floty.
Nie mamy zamiaru opisywać wyprawy do Egiptu, podobnie jak nie opisywaliśmy wyprawy do Włoch. Powiemy tylko to, co będzie niezbędne dla zrozumienia opowieści niniejszej i dla rozwoju charakteru Rolanda.
Dnia 19-go maja r. 1798-go Bonaparte i cały jego sztab główny odpływali na Wschód; d. 15-go czerwca kawalerowie maltańscy wręczyli mu klucze od cytadeli. Dnia 2-go lipca armia wylądowała w Marabucie; tego samego dnia wzięli Aleksandryę; dnia 25-go Bonaparte wkroczył do Kairu, pobiwszy mameluków pod Szebreisem i pod piramidami.
Podczas tego szeregu marszów i bitew Roland był takim, jakim go poznaliśmy — oficerem wesołym, odważnym, inteligentnym, znoszącym doskonale trawiący upał dzienny i lodowatą rosę nocy, rzucający się, jak bohater albo jak waryat, między szable tureckie lub kule Beduinów.
Nadto zaś w ciągu czterdziestu dni pochodu nie opuścił tłómacza Ventury; tak, że przy wrodzonych zdolnościach doszedł do tego, że mógł się porozumieć językiem arabskim.
To też zdarzało się często, że, gdy generał głównodowodzący nie chciał się uciekać do pomocy tłómacza przysięgłego, obarczał Rolanda różnemi poleceniami do muftich, ulemów i szeików.
W nocy z 20-go na 21-szy października Kair się zbuntował; o godzinie piątej rano nadeszła wiadomość o śmierci generała Dupuy’a, który poległ, przebity dzidą; o godzinie ósmej rano, w chwili, gdy mniemano, że rokosz jest uśmierzony, nadbiegł adjutant zmarłego generała, oznajmiając, że Beduini okoliczni zagrażają Babel-Nasrowi, czyli bramie Zwycięstwa.
Bonaparte jadł śniadanie ze swoim adjutantem Sułkowskim, ciężko zranionym pod Salahieh, który z trudnością wstawał z łoża boleści.
Bonaparte, na tę wieść, zapomniał o stanie, w jakim był młody Polak.
— Sułkowski — rzekł — weź piętnastu przewodników i idź zobacz, czego od nas chce ta hołota.
Sułkowski podniósł się.
— Generale — rzekł Roland — powierz mnie tę misyę; wszak widzisz, generale, że mój kolega może zaledwie ustać na nogach.
— Prawda — odparł Bonaparte. — Idź zatem.
Roland wyszedł, wziął piętnastu przewodników i ruszył w drogę.
Ale rozkaz był wydany Sułkowskiemu i Sułkowski postanowił go wykonać.
Wyruszył tedy również z pięciu czy sześciu ludźmi, których zastał gotowych.
Bądź skutkiem przypadku, bądź, że znał lepiej niż Roland ulice Kairu, dość, że przybył na kilka sekund przed nim do bramy Zwycięstwa.
Przybywając z kolei, Roland ujrzał oficera, którego uprowadzali Arabowie; jego ludzie — pięciu czy sześciu — byli już zabici.
Niekiedy Arabowie, którzy mordowali bezlitośnie żołnierzy, oszczędzali oficerów w nadziei okupu.
Roland poznał Sułkowskiego; wskazał go końcem szabli swoim piętnastu ludziom i ruszył z kopyta galopem.
W pół godziny później jeden z przewodników powrócił sam do kwatery głównej, oznajmiając śmierć Sułkowskiego, Rolanda i jego dwudziestu jeden towarzyszów.
Bonaparte, jakeśmy to już powiedzieli, kochał Rolanda, jak brata, jak syna, jak kochał Eugeniusza; chciał wiedzieć wszystkie szczegóły katastrofy i zaczął wypytywać przewodnika.
Przewodnik widział, jak Arab ścinał głowę Sułkowskiemu i przywiązywał ją do siodła.
Co do Rolanda zaś, to koń jego został zabity. On sam wyswobodził się ze strzemion i przez chwilę walczył, stojąc, ale niebawem znikł śród strzelaniny.

Roland ruszył z kopyta galopem.

Bonaparte westchnął, łza zawisła mu na rzęsach, szepnął: „Jeszcze jeden!“ i zdawało się, że więcej o tem nie myśli.
Zapytał tylko, do jakiego szczepu należeli Arabowie Beduini, którzy zabili mu jego dwóch najulubieńszych żołnierzy.
Dowiedział się, że pochodzili ze szczepu Arabów niepodbitych jeszcze, których wioska była o dziesięć mil mniej więcej oddalona.
Bonaparte pozostawił im miesiąc czasu, by uwierzyli w swoją bezkarność; poczem, po upływie miesiąca, rozkazał jednemu ze swoich adjutantów, nazwiskiem Croisier, by osaczył wioskę, zburzył chaty, kazał pościnać głowy mężczyznom, włożyć je w worki a resztę ludności, to jest kobiety i dzieci, przyprowadzić do Kairu.
Croisier wykonał rozkaz ściśle; przyprowadzono do Kairu wszystkie kobiety i dzieci, jakie zdołano zabrać, a między niemi jednego Araba żywego, związanego i przymocowanego do konia.
— Dlaczego ten człowiek żyje? — zapytał Bonaparte. — Powiedziałem, żeby uciąć głowę każdemu, kto może nosić broń.
— Generale — odparł Croisier — który również mówił trochę po arabsku — w chwili, gdy miałem kazać ściąć głowę temu człowiekowi, zrozumiałem, że ofiarowuje on wzamian za życie własne życie pewnego jeńca. Pomyślałem, że zawsze będziemy mieli jeszcze czas ściąć mu głowę, i przyprowadziłem go. Jeśli się omyliłem, ceremonia odbędzie się tutaj; co zostało odroczone, nie jest stracone.
Przyprowadzono tłómacza Venturę i zaczęto badać Beduina.
Beduin opowiedział, że uratował życie pewnemu oficerowi, ciężko zranionemu pod bramą Zwycięstwa; że ten oficer, który mówił trochę po arabsku, mienił się adjutantem generała Bonapartego; że posiał go do brata, który uprawiał rzemiosło lekarza u szczepu sąsiedniego; że oficer był jeńcem tego szczepu i że, jeśli mu darują życie, napisze do brata, żeby odesłał jeńca do Kairu.
Może to była bajka dla zyskania na czasie, a może też była to prawda; czekanie nie mogło przynieść żadnej szkody.
Umieszczono Araba pod dobrą strażą, dano mu thaleba, który pisał podług jego dyktanda, poczem Beduin zapieczętował list swoją pieczęcią i Arab z Kairu wyruszył, celem przeprowadzenia układów.
W razie, gdyby pośrednik sprawę załatwił, Beduin miał przyrzeczone życie a pośrednik pięćset piastrów.
W trzy dni później pośrednik powrócił wraz z Rolandem.
Bonaparte spodziewał się tego powrotu, ale w niego nie wierzył.
To serce spiżowe, które wydawało się nieczułe na ból, roztkliwiło się pod wpływem radości. Bonaparte otworzył ramiona, jak w dniu, kiedy Rolanda odnalazł, i dwie łzy, dwie perły — łzy Bonapartego były rzadkie — spłynęły z jego oczu.
Roland zaś, rzecz osobliwa! pozostał chmurny śród radości, wywołanej jego powrotem, potwierdził opowiadanie Araba, swoje uwolnienie, ale odmówił wszelkich szczegółów osobistych co do sposobu, w jaki był wzięty do niewoli przez Beduinów i traktowany przez thaleba. Sułkowski został zabity i ścięty w oczach Rolanda — niema zatem już co o nim myśleć.
Gdy Roland powrócił do zwykłej służby, zauważono, że to, co było dotąd u niego odwagą, stało się zuchwalstwem; że to, co było potrzebą sławy, stało się jakby potrzebą śmierci.
Z drugiej strony, jak to się zdarza ludziom, którzy wyzywają żelazo i ogień, ogień i żelazo unikały go jakby cudem; przed Rolandem, za nim, obok niego ludzie padali — on pozostawał nietknięty i nietykalny, jak szatan wojny.
Podczas kampanii syryjskiej posłano dwóch parlamentarzy do Dżezara paszy, by oddał Saint-Jean-d’Acre; parlamentarze nie powrócili: ścięto im głowy.
Trzeba było wysłać trzeciego; Roland zgłosił się, nalegał usilnie, żeby jemu powierzono tę misyę, uzyskał wreszcie pozwolenie pojechania od generała głównodowodzącego, i powrócił.
Uczestniczył we wszystkich dziewiętnastu atakach na fortecę; za każdym atakiem widziano go na wyłomie: był jednym z dziesięciu, którzy wtargnęli do wieży Przeklętej; dziewięciu w niej pozostało, on jeden powrócił bez jednego zadraśnięcia.
Podczas odwrotu Bonaparte rozkazał, aby wszyscy jeźdźcy, którzy pozostali w armii, oddali swoje konie rannym i chorym; nikt nie chciał dać konia swego zadżumionym, obawiając się zarazy.
Roland najchętniej właśnie dawał konia zadżumionym; trzech spadło z siodła na ziemię; on zaś wsiadł na konia po nich i przybył zdrów i nietknięty do Kairu.
W Abukirze rzucił się w największy tłum, dotarł do paszy, przełamawszy kordon czarnych, który go otaczał, zatrzymał go za brodę i otarł się o ogień jego dwóch pistoletów, z których jeden spalił na panewce; kula z drugiego zaś przeszła mu pod ramieniem i zabiła przewodnika poza nim.
Gdy Bonaparte postanowił powrócić do Francyi, Roland był pierwszy, którego generał głównodowodzący o powrocie tym zawiadomił. Każdy inny byłby podskoczył z radości, on pozostał smutny i ponury, mówiąc:
— Wolałbym, żebyśmy pozostali tutaj, generale; mógłbym tu prędzej umrzeć, miałbym więcej sposobności.
Wszelako byłaby to niewdzięczność z jego strony, gdyby teraz opuścił generała Bonapartego; pojechał zatem.
Podczas całej podróży Roland był ponury i milczący. Dnia 8-go wylądowano we Frejusie.
Każdy chciał pierwszy stanąć na ziemi francuskiej; Roland wylądował ostatni.
Zdawało się, że generał głównodowodzący nie zwraca uwagi na te wszystkie szczegóły, a jednak nie pominął ani jednego; odesłał Berthiera, Bourrienne’a, swoich adjutantów, swój orszak drogą przez Gap i Draguignan.
On zaś incognito udał się drogą, wiodącą do Aix, chcąc się przekonać naocznie o położeniu na Południu, i zabrał ze sobą tylko Rolanda.
W nadziei, że widok rodziny ożywi to serce, rozdarte ciosem nieznanym, Bonaparte, po przybyciu do Aix, oznajmił mu, że go pozostawi w Lugdunie i że mu daje trzytygodniowy urlop, tytułem gratyfikacyi dla niego i niespodzianki dla matki i siostry.
Roland odpowiedział:
— Dziękuję, generale; siostra i matka ucieszą się bardzo, gdy mnie zobaczą.
Dawniej byłby Roland odpowiedział: „Dziękuję, generale, cieszę się bardzo, że zobaczę matkę i siostrę“.
Byliśmy świadkami tego, co zaszło w Awinionie; widzieliśmy, z jaką głęboką pogardą niebezpieczeństwa, z jaką pełną goryczy odrazą do życia Roland stanął do strasznego pojedynku. Słyszeliśmy, jaką przyczyną wytłómaczył sir Johnowi swoją obojętność wobec śmierci: byłaż to przyczyna dobra czy zła, prawdziwa czy fałszywa? Sir John musiał się nią zadowolić; widocznie Roland nie był usposobiony do podania innej.
A teraz, jak powiedzieliśmy, obaj spali lub udawali, że śpią, zmorzeni galopem dwóch koni pocztowych drogą z Awinionu do Orange.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.