Towarzysze Jehudy/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Morgan.

Porzućmy, czytelniku, na chwilę Rolanda i sir Johna, o których nie mamy powodu niepokoić się, wobec ich siły fizycznej i stanu moralnego, a zajmijmy się poważnie osobistością, która zaledwie mignęła się nam wśród tych wydarzeń, a która jednak odegra w nich wielką rolę.
Mówimy o człowieku, który wszedł był w masce i uzbrojony do jadalni oberży w Awinionie i oddał Janowi Picot kiesę z dwustu ludwikami, skradzionymi mu przez pomyłkę w przypuszczeniu, że są to pieniądze rządowe.
„Widzieliśmy, jak zuchwały bandyta, który się przezwał Morganem, przybył do Awinionu konno, zamaskowany w biały dzień. Wchodząc do oberży „Palais Egalité“, zostawił konia pod bramą. Konia tego, który, zdawało się, że korzysta w tem mieście papieskiem i rojalistowskiem z takiej samej bezkarności, jak i pan jego, znalazł na tem miejscu, gdzie go był zostawił, odwiązał go i dosiadł i wyjechał przez bramę d’Oulle, poczem, puściwszy się galopem wzdłuż murów miasta, zniknął na drodze do Lugdunu.
O ćwierć mili od Awinionu jeździec otulił się płaszczem, aby ukryć przed okiem przechodniów broń, zdjął maskę i wsunął do olster.
Ci, których pozostawił w Awinionie, wysoce zaintrygowanych co do osobistości strasznego Morgana, owego „postrachu Południa“, mogliby się snadnie przekonać, o ileby znaleźli się obecnie na drodze z Awinionu do Bedarrides, czy wygląd bandyty odpowiadał strasznej o nim opinii.
Musimy przyznać, że wygląd bandyty wydałby się im zupełnie nie odpowiadającym tym wyobrażeniom, które wytworzyli sobie o nim. Istotnie, zobaczyliby bez maski twarz młodzieńca lat 24 do 25 zaledwie, twarz, którą dla regularności rysów i słodyczy wyrazu możnaby wziąć za twarz kobiecą. Jeden rys tylko nadawał wyrazowi twarzy charakter dziwnej stanowczości, a mianowicie piękne blond włosy rozwiane nad czołem i koło skroni, jak to było w modzie podówczas, oraz czarne jak heban brwi, oczy i rzęsy. Pozatem twarz jego, jakeśmy to powiedzieli, miała wyraz prawie kobiecy.
Składały się na nią dwoje małych uszu, których koniuszczki zaledwie widać było można, z pod bujnych włosów, nos prosty, doskonale proporcyonalny, trochę zaduże usta, lecz różowe i zawsze uśmiechnięte, przecudne zęby, delikatny podbródek, zlekka niebieskawy, wskazujący na to, że, gdyby nie był tak starannie golony, broda jego byłaby tegoż samego koloru co brwi i rzęsy. Dość duży wzrost, figura zręczna wykazywały jeśli nie ogromną siłę fizyczną, to w każdym razie wielką zwinność i ruchliwość. Ze sposobu siedzenia na koniu można było wnioskować, że był to jeździec wytrawny.
Odrzuciwszy płaszcz na ramiona i nasunąwszy kapelusz na oczy, jeździec popędził konia i przeleciał przez Bédarrides galopem, dopadł do pierwszego z brzegu domu w Orange i wjechał w bramę, która natychmiast zaniknęła się za nim. Czekał nań już jakiś człowiek, który przytrzymał konia. Jeździec zeskoczył na ziemię.
— Pan w domu? — zapytał służącego.
— Nie, panie baronie — odparł ten — musiał wyjechać dziś w nocy. Kazał mi powiedzieć, jeśliby się pan pytał, że wyjechał za interesami towarzystwa.
— Dobrze, Baptysto. Oddaję panu twemu konia zmęczonego, ale zdrowego. Dawaj mu przez kilka dni jęczmień zamiast owsa; zrobiliśmy od wczoraj rana koło 40 mil.
— Czy pan baron był z niego zadowolony?\
— Bardzo. Czy karetka gotowa?
— Tak, panie baronie. Już zaprzężona stoi pod wozownią. Pocztylion pije z Julianem. Kazał przecież pan baron, aby usunąć go z domu pod jakimbądź pozorem.
— Czy będzie on myślał, że zawiezie twego pana?
— Tak, panie baronie. Oto paszport mego pana, z którym wynajęliśmy konie na poczcie. A ponieważ mój pan odjechał za paszportem pana barona w kierunku Bordeaux, a pan baron jedzie w kierunku Genewy za paszportem mego pana, Sądzę zatem, że zmylimy trop i tak zaplączemy wszystkie nici, że pani policya, chociaż bardzo zręczna, nie rozplącze ich.
— Odczep tłomoczek od siodła i podaj mi go.
Baptysta usłuchał; lecz o mało nie upuścił tłomoczka na ziemię.
— O! — zawołał, śmiejąc się. — Pan baron nie uprzedził mnie! Tam, do dyabla! Zdaje mi się, że pan baron czasu nie zmarnował.
— Otóż właśnie mylisz się, Baptysto. Straciłem dużo czasu i dlatego chciałbym zaraz wyjechać.
— Bez śniadania?
— Zjem cośkolwiek, byle prędko.
— Nie spóźni się pan: druga po południu; a od dziesiątej rano czekam już ze śniadaniem; całe szczęście, że z zimnem.
Baptysta począł robić honory domu, wskazując gościowi drogę do jadalni.
— Nie trudź się; znam drogę. Zajmij się karetką; niech stoi pod podjazdem; drzwiczki niech będą otwarte, abym mógł wsiąść tak szybko, żeby mnie nie widział pocztylion. A oto zapłata za pierwszy dystans.
Mówiąc to, nieznajomy, tytułowany baronem, wręczył Baptyście paczkę asygnat.
— Ależ, panie. Tymi pieniędzmi możnaby opłacić drogę aż do Lugdunu.
— Zapłać tylko do Valence, pod pozorem, że chcę spać. Resztę weź sobie za fatygę.
— Czy tłomoczek mam włożyć do kufra karetki?
— Nie, sam ją włożę.
I, biorąc walizkę z rąk służącego, jakgdyby nic nie ważyła, nieznajomy skierował się do jadalni; Baptysta zaś udał się do sąsiedniej oberży, porządkując asygnaty.
Droga do jadalni, jak zaznaczył nieznajomy, była mu dobrze znana. Poszedł on korytarzem, otworzył bez wahania pierwsze drzwi, potem następne, za któremi dojrzał stół nakryty.
Kurczęta, dwie kuropatwy, zimna szynka, kilka gatunków serów i dwie butelki wina składały się na śniadanie, które, chociaż, jak sądzić można było z jednego nakrycia, miało zaspokoić głód jednej osoby, mogłoby wystarczyć na trzech i czterech.
Wszedłszy do jadalni, młody człowiek skierował się do lustra, zdjął kapelusz, przyczesał włosy małym grzebykiem; potem podszedł do małego basenu z fontanną, umaczał w wodzie serwetkę i umył ręce.
Dokonawszy tualety, — staranność, z jaką to robił, wskazywała, że był to człowiek przywykły do elegancyi — nieznajomy zasiadł do stołu.
W kilka minut zaspokoił głód, który ze względu na zmęczenie i młodość był dość żywy. Gdy Baptysta wyszedł, aby oznajmić, że karetka gotowa, nieznajomy był już gotów do drogi.
Nasunąwszy kapelusz na oczy i zasłoniwszy się szczelnie płaszczem, nieznajomy, z walizką pod pachą, wskoczył do karetki tak szybko, że pocztylion nie zdążył go zobaczyć.
Baptysta zatrzasnął drzwiczki i, zwracając się do woźnicy w długich butach, rzekł:
— Zapłacone aż do Valence. Wszak tak?
— Wszystko. Czy mam dać pokwitowanie?
— Nie trzeba, Ale pan markiz de Ribier, mój pan, chce, aby go nie budzono aż do Valence.
— Dobrze — odparł pocztylion. — Nie będziem niepokoili obywatela markiza. Jazda!
I zaciął konie, trzaskając z bata z brawurą, która mówić się zdawała: „Ej tam, ostrożnie! Wiozę człowieka, który płaci suto, i który ma prawo przejeżdżać innych“.
Margrabia de Ribier opuścił okno, zapuścił firanki, podniósł siedzenie i ukrył pod niem swą walizkę, poczem siadł, otuliwszy się płaszczem, i zasnął z takim, samym rozmachem młodzieńczym, z jakim zjadł był śniadanie.
Drogę od Orange do Valence zrobili w osiem godzin; przed samą Valence podróżny nasz obudził się, podniósł ostrożnie firankę i poznał, że mijali małe miasteczko de la Paillasse. Była noc. Naciśnięty zegarek wydzwonił jedenastą.
Nie warto było już zasypiać. Obliczywszy opłatę za drogę do Lugdunu, podróżny przygotował odpowiednią sumę.
W Valence, gdy nowy pocztylion zbliżył się do kolegi, którego miał zastąpić, podróżny usłyszał, jak dotychczasowy pocztylion mówił do nowego:
— Zdaje się, że to jakiś „z tamtych“. Lecz ponieważ płaci hojnie, trzeba go wieźć, jak patryotę.
— Dobrze — odpowiedział drugi — powieziemy go, jak się patrzy.
W tej chwili podróżny uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. Podniósł firankę i rzekł:
— I dobrze zrobisz. Patryota, u dyabła! Szczycę się, że nim jestem, i to pierwszego gatunku. A na dowód masz — wypij za zdrowie Rzeczypospolitej!
To mówiąc, dał asygnatę stufrankową pocztylionowi, który go polecał swemu koledze. A widząc, że drugi patrzy na papierek pożądliwie, rzekł:
— A to taki sam dla ciebie, tylko poleć mnie tak samo swemu następcy.
— Och! Bądźcie spokojni, obywatelu. Od Valence do Lugdunu będziecie jechali co koń wyskoczy!
— A oto z góry zapłata za szesnaście przejazdów i dwadzieścia susów dla konduktora. Podzielcie się.
Pocztylion wskoczył na konia i pomknęli galopem.
Do Lugdunu przyjechali koło czwartej po południu.
Gdy przeprzęgano konie, jakiś człowiek w ubiorze tragarza, z noszami na plecach, zbliżył się do karety i szepnął młodemu towarzyszowi Jehudy kilka słów, które, jak się zdawało, zdziwiły go bardzo.
— Czyś pewny? — zapytał tragarza.
— Przecież mówię ci, żem go widział na własne oczy.
— Więc mogę zakomunikować to naszym przyjaciołom, jako rzecz pewną?
— Możesz! Ale śpiesz się!
— Czy dano znać do Servas?
— Tak. Znajdziesz gotowego konia pomiędzy Servas i Sue.
Pocztylion zbliżył się. Młody człowiek mrugnął tragarzowi; ten oddalił się śpiesznie.
— Dokąd jedziemy, obywatelu? — zapytał pocztylion.
— Do Bourg. Muszę być w Servas o dziewiątej wieczorem. Płącę trzydzieści susów.
— Czternaście mil w pięć godzin. Trochę trudno. Ale zresztą można spróbować.
— Czy można?
— Spróbujemy.
I pocztylion puścił konie galopem.
Gdy biła dziewiąta, wjeżdżali do Servas.
— Dostaniesz sześć liwrów, tylko nie przeprzęgaj i jedź na pół drogi, do Sue! — zawołał przez drzwiczki młody człowiek.
— Dobrze — odparł pocztylion.
Kareta minęła pocztę. O ćwierć mili od Servas Morgan zatrzymał karetę, przesunął głowę przez drzwiczki, zwinął dłonie, zbliżył je do ust i wydał głos przeraźliwie miauczącego kota.
Naśladowanie było tak dobre, że z lasku sąsiedniego odpowiedział takim samym głosem kot.
— To tutaj — zawołał Morgan.
Pocztylion zatrzymał konie. Młody człowiek wyjął walizkę, otworzył drzwiczki, wysiadł i, zbliżywszy się do pocztyliona, rzekł:
— Oto obiecane sześć liwrów.
Pocztylion wziął monetę, włożył ją w oko, tak samo, jak noszą monokl eleganci naszych czasów.
Morgan domyślił się znaczenia tej pantominy.
— Co to ma znaczyć?
— A to, — odparł pocztylion — że jeszcze widzę na jedno oko.
— Rozumiem — zaśmiał się młodzieniec. — A jeśli zasłonię i drugie oko...
— No, to nic nie będę widział.
— Ot, łajdak. Woli być ślepy, niż jednooki. Cóż robić? Co kto woli. Masz!
I dał mu jeszcze jedną sztukę.
Pocztylion wsadził ją w drugie oko, zawrócił konie i odjechał w kierunku Servas.
Towarzysz Jehudy poczekał, aż kareta zniknęła w ciemnościach, poczem na kluczu zaświstał przeciągle.
Odpowiedział mu taki sam głos. W tejże chwili z lasu wysunął się jeździec, który podjechał galopem.
Na jego widok Morgan zakrył twarz maską.
— W czyjem imieniu przychodzisz? — zapytał jeździec, którego twarz osłaniał szeroki kapelusz.
— W imieniu proroka Elizeusza — odparł młodzieniec zamaskowany.
— A więc na ciebie czekam — odparł ten i zsiadł z konia.
— Czyś prorok, czy uczeń? — zapytał Morgan.
— Jestem uczniem — odparł nowoprzybyły.
— A gdzie twój mistrz?
— Znajdziesz go w klasztorze Kartuzów w Seillon.
— Czy wiesz, ilu naszych towarzyszów zebrało się tam dzisiaj.
— Dwunastu.
— Dobrze. Jeśli spotkasz innych, przyślij ich tam.
Ten, który nazwał się uczniem, pokłonił się na znak posłuszeństwa, pomógł Morganowi przytroczyć walizkę do siodła i przytrzymał cugle konia.
Morgan, zanim włożył drugą nogę w strzemię, dał koniowi ostrogę i pomknął galopem.
Po prawej stronie drogi ciągnął się las Seillon, jak morze ciemności, na którem wiatr podnosił ciemne fale.
O ćwierć mili od Sue jeździec skręcił konia poprzez pola i zaczął się zbliżać do lasu. Koń, prowadzony pewną ręką, zanurzył się bez wahania w gąszcz. Po dziesięciu minutach jeździec znalazł się na przeciwnym skraju lasu.
O sto kroków dalej wznosiła się ciemna masa, samotna wśród polany.
Był to gmach solidny, zacieniony kilkoma drzewami odwiecznemi.
Jeździec zatrzymał się przed wielkiemi wrotami, nad któremi w trójkąt ustawione widniały trzy figury: N. Maryi Panny, Jezusa i Jana Chrzciciela. Figura Matki Boskiej stała na najwyższym szczycie trójkąta.
Tajemniczy podróżny dotarł do kresu swej podróży — do klasztoru Kartuzów w Seillon.
Klasztor ten zbudowany był w r. 1178.
W r. 1672 gmach nowożytny stanął na miejscu dawnego. Do dziś dnia widać jeszcze świetne ruiny tej budowli, a mianowicie fasadę z trzema figurami, przed którą stanął podróżny, i wewnątrz małą kapliczką z wejściem na prawo od wielkich wrót.
W r. 1791. Kartuzi wygnani zostali z klasztoru. W r. 1792 klasztor z przyległościami wystawiono na sprzedaż, jako dobra kościelne. Przyległości te składały się najpierw) z parku, dotykającego budynków, a wreszcie z pięknego lasu, który do dziś dnia nazywa się lasem Seillon.
Lecz w Burg, mieście katolickiem i religijnem, nikt nie chciał gubić swej duszy przez kupno majątku, który należał do zacnych mnichów, powszechnie szanowanych. W rezultacie park i las, jako dobra państwowe, przeszły na własność Rzeczypospolitej, czyli, innemi słowy, nie należały do nikogo, gdyż Rzeczpospolita od lat siedmiu miała o czem innem do myślenia, niż o odbudowaniu murów, utrzymywaniu ogrodu i wycinaniu lasu.
Od siedmiu więc lat klasztor był zupełnie opuszczony. Gdy przypadkiem ktoś ciekawy zajrzał przez otwór od klucza, zobaczył podwórze porośnięte trawą, zupełnie tak, jak porasta! krzakami otaczający las, który poza dwiema drogami i kilku ścieżkami zdawał się nie do przebycia.
Niedaleko od klasztoru, w lesie, stał jeszcze pawilon, zwany Correrie.
O obu budowlach opowiadano w okolicy dziwy. Mówiono, że w ruinach tych nocą bywają jacyś goście, których nie widywano za dnia. Węglarze i włościanie, którzy wybierali w lesie drzewo, twierdzili, iż widywali poprzez szpary okiennic płomienie na schodach i w korytarzach klasztoru i słyszeli dźwięki łańcuchów, ciągnionych po posadzce kamiennej i po bruku podwórca. Niedowiarki zaprzeczali temu. Natomiast ludzie, którzy dawali tym opowiadaniom wiarę, dzielili się na dwie kategorye i odmiennie tłómaczyli przyczyny podejrzanych tych zjawisk: patryoci twierdzili, że były to dusze biednych mnichów, których tyrania klasztorna pogrzebała żywcem i którzy wzywali pomsty niebios na swych prześladowców, włócząc za sobą łańcuchy, w których chodzili za życia. Rojaliści twierdzili, że harcuje tam dyabeł we własnej osobie, który, nie bojąc się kropidła i zacnych mnichów, wyprawia brewerye tam, gdzie przedtem nie odważyłby się wsunąć koniuszczka swych pazurów.
Lecz jedna okoliczność czyniła te objaśnienia wątpliwemi, mianowicie to, że nikt z zaprzeczających, ani z opowiadających o tych dziwach nie miał odwagi pójść i w godzinie uroczystej przekonać się o prawdziwości opowiadań i orzec, czy klasztor pusty, albo też, jeśli był nawiedzany, to przez jakiego rodzaju gości.
Jednakże wszystkie opowieści uzasadnione, czy też bezpodstawne nie obchodziły nic tajemniczego jeźdźca, gdyż, jak widzieliśmy, zatrzymał konia pod bramą klasztoru, chociaż dziewiąta wybiła w Bourg. Jeździec ten, nie zsiadając z konia, wyjął pistolet z olster, zastukał rękojeścią o wrota trzykrotnie na wzór wolnych mularzy i słuchał...
Chwilami wątpił, czy odbywa się w klasztorze jakie zebranie, albowiem pomimo wytężenia wzroku i słuchu nie dojrzał żadnego światła, nie dosłyszał żadnego dźwięku.

Zastukał rękojeścią pistoletu we wrota.

Jednak wydało mu się, że ktoś ostrożnie zbliża się od wewnątrz ku bramie.
Zastukał po raz drugi w ten sam sposób.
— Kto idzie? — zapytał jakiś głos.
— Ktoś, przysłany przez Elizeusza — odparł podróżny.
— Jakiemu królowi mają być posłuszni synowie Izaaka?
— Jehudzie.
— Czyj ród mają wytępić?
— Achaba. — Czy prorok, czy uczeń?
— Prorok.
— Bądź błogosławiony w domu Pana — odparł głos.
I w tej chwili sztaby żelazne opadły, zgrzytnął zamek i obie połowy bramy rozwarły się cicho, a koń i jeździec zniknęli pod ciemnem sklepieniem bramy. Za nimi zawarły się wrota.
Ten, kto otworzył wrota, ubrany był w biały habit Kartuzów. Kaptur, który miał na głowie, zupełnie zasłaniał mu twarz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.