Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na pół drogi, do Sue! — zawołał przez drzwiczki młody człowiek.
— Dobrze — odparł pocztylion.
Kareta minęła pocztę. O ćwierć mili od Servas Morgan zatrzymał karetę, przesunął głowę przez drzwiczki, zwinął dłonie, zbliżył je do ust i wydał głos przeraźliwie miauczącego kota.
Naśladowanie było tak dobre, że z lasku sąsiedniego odpowiedział takim samym głosem kot.
— To tutaj — zawołał Morgan.
Pocztylion zatrzymał konie. Młody człowiek wyjął walizkę, otworzył drzwiczki, wysiadł i, zbliżywszy się do pocztyliona, rzekł:
— Oto obiecane sześć liwrów.
Pocztylion wziął monetę, włożył ją w oko, tak samo, jak noszą monokl eleganci naszych czasów.
Morgan domyślił się znaczenia tej pantominy.
— Co to ma znaczyć?
— A to, — odparł pocztylion — że jeszcze widzę na jedno oko.
— Rozumiem — zaśmiał się młodzieniec. — A jeśli zasłonię i drugie oko...
— No, to nic nie będę widział.
— Ot, łajdak. Woli być ślepy, niż jednooki. Cóż robić? Co kto woli. Masz!
I dał mu jeszcze jedną sztukę.
Pocztylion wsadził ją w drugie oko, zawrócił konie i odjechał w kierunku Servas.
Towarzysz Jehudy poczekał, aż kareta zniknęła w ciemnościach, poczem na kluczu zaświstał przeciągle.
Odpowiedział mu taki sam głos. W tejże chwili z lasu wysunął się jeździec, który podjechał galopem.
Na jego widok Morgan zakrył twarz maską.