Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W czyjem imieniu przychodzisz? — zapytał jeździec, którego twarz osłaniał szeroki kapelusz.
— W imieniu proroka Elizeusza — odparł młodzieniec zamaskowany.
— A więc na ciebie czekam — odparł ten i zsiadł z konia.
— Czyś prorok, czy uczeń? — zapytał Morgan.
— Jestem uczniem — odparł nowoprzybyły.
— A gdzie twój mistrz?
— Znajdziesz go w klasztorze Kartuzów w Seillon.
— Czy wiesz, ilu naszych towarzyszów zebrało się tam dzisiaj.
— Dwunastu.
— Dobrze. Jeśli spotkasz innych, przyślij ich tam.
Ten, który nazwał się uczniem, pokłonił się na znak posłuszeństwa, pomógł Morganowi przytroczyć walizkę do siodła i przytrzymał cugle konia.
Morgan, zanim włożył drugą nogę w strzemię, dał koniowi ostrogę i pomknął galopem.
Po prawej stronie drogi ciągnął się las Seillon, jak morze ciemności, na którem wiatr podnosił ciemne fale.
O ćwierć mili od Sue jeździec skręcił konia poprzez pola i zaczął się zbliżać do lasu. Koń, prowadzony pewną ręką, zanurzył się bez wahania w gąszcz. Po dziesięciu minutach jeździec znalazł się na przeciwnym skraju lasu.
O sto kroków dalej wznosiła się ciemna masa, samotna wśród polany.
Był to gmach solidny, zacieniony kilkoma drzewami odwiecznemi.
Jeździec zatrzymał się przed wielkiemi wrotami, nad któremi w trójkąt ustawione widniały trzy figury: