Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wahania pierwsze drzwi, potem następne, za któremi dojrzał stół nakryty.
Kurczęta, dwie kuropatwy, zimna szynka, kilka gatunków serów i dwie butelki wina składały się na śniadanie, które, chociaż, jak sądzić można było z jednego nakrycia, miało zaspokoić głód jednej osoby, mogłoby wystarczyć na trzech i czterech.
Wszedłszy do jadalni, młody człowiek skierował się do lustra, zdjął kapelusz, przyczesał włosy małym grzebykiem; potem podszedł do małego basenu z fontanną, umaczał w wodzie serwetkę i umył ręce.
Dokonawszy tualety, — staranność, z jaką to robił, wskazywała, że był to człowiek przywykły do elegancyi — nieznajomy zasiadł do stołu.
W kilka minut zaspokoił głód, który ze względu na zmęczenie i młodość był dość żywy. Gdy Baptysta wyszedł, aby oznajmić, że karetka gotowa, nieznajomy był już gotów do drogi.
Nasunąwszy kapelusz na oczy i zasłoniwszy się szczelnie płaszczem, nieznajomy, z walizką pod pachą, wskoczył do karetki tak szybko, że pocztylion nie zdążył go zobaczyć.
Baptysta zatrzasnął drzwiczki i, zwracając się do woźnicy w długich butach, rzekł:
— Zapłacone aż do Valence. Wszak tak?
— Wszystko. Czy mam dać pokwitowanie?
— Nie trzeba, Ale pan markiz de Ribier, mój pan, chce, aby go nie budzono aż do Valence.
— Dobrze — odparł pocztylion. — Nie będziem niepokoili obywatela markiza. Jazda!
I zaciął konie, trzaskając z bata z brawurą, która mówić się zdawała: „Ej tam, ostrożnie! Wiozę