Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W kwadrans później wprowadzono młodego porucznika do namiotu.
Lampa rzucała słaby blask.
— Zbliż się, poruczniku — rzekł Bonaparte.
Młodzieniec postąpił parę kroków naprzód i wszedł w krąg świetlany.
— A więc to ty — ciągnął dalej Bonaparte — chciałeś dzisiaj rano mnie wyprzedzić?
— Chodziło o zakład, generale — odparł wesoło młody porucznik; generał drgnął na dźwięk tego głosu.
— I przeze mnie przegrałeś?
— Może tak, może nie.
— O cóż się założyłeś?
— Że będę dzisiaj mianowany kapitanem.
— Wygrałeś.
— Dziękuję, generale.
I młodzieniec rzucił się naprzód, jakgdyby chcąc uścisnąć dłoń Bonapartego; lecz wnet się cofnął.
Blask przez sekundę oświetlił twarz jego; ta sekunda wystarczyła, by generał głównodowodzący zauważył twarz, jak zauważył głos.
Zarówno jedna jak drugi nie były mu obce.
Szukał przez chwilę w pamięci, ale pamięć mu nie dopisywała.
— Ja cię znam — rzekł.
— To możliwe, generale.
— To nawet pewne; tylko nie mogę sobie przypomnieć twojego nazwiska.
— A pan, panie generale, postarał się, żeby pańskiego nazwiska nie zapominać.
— Kto jesteś?
— Spytaj, generale, Valencea.
Bonaparte wydal okrzyk radości.