Przejdź do zawartości

Tartarin z Tarasconu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Alfons Daudet
Tytuł Tartarin z Tarasconu
Wydawca Słowo Polskie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia „Słowa Polskiego“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Adolf Strzelecki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ALFONS DAUDET
TARTARIN Z TARASCONU
PRZEŁOŻYŁ
ADOLF STRZELECKI
„Każdy Francuz ma w sobie
coś z Tarascończyka.“
LWÓW — 1911.
NAKŁADEM „SŁOWA POLSKIEGO.“




Z Drukarni „Słowa Polskiego“ we Lwowie, pod zarz. J. Ziembińskiego.



EPIZOD PIERWSZY W TARASCON
I
OGRÓD Z BAOBABEM.

Moja pierwsza wizyta u Tartarina z Tarasconu wbiła mi się w pamięć na zawsze. Dnia tego nie zapomnę nigdy. Minęło od tej pory lat dwanaście, czy piętnaście, a jednak pamiętam wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły, lepiej, niż jakby to wszystko wczoraj się działo.
Nieustraszony Tartarin mieszkał wtedy przy ulicy awiniońskiej, w trzecim domu po lewej stronie, tuż przy wjeździe do miasta.
Ładna, mała willa taraskońska, ogród przed frontem, z tyłu balkon, mury lśniąco białe, okiennice zielone, a tuż przed furtką, na ulicy, gromada małych sawojardów, grających w piłkę, albo też drzemiących w cieple promieni słonecznych, wysypiających się z głową opartą o skrzynki z przyrządami do czyszczenia butów.
Na zewnątrz dom ten wyglądał zupełnie niepozornie.
Nigdy nikt by nie pomyślał, że znajduje się wobec rezydencji bohatera. Ale przestąpiwszy próg domu!...
Od piwnicy, aż po strych, cały ten budynek miał wygląd bajeczny. Nawet i ogród!...
Ach! Ten ogród Tartarina! Nigdzie w całej Europie znaleźćby nie można czegoś podobnego. Nie było w nim ani jednego właściwego Francji drzewa, ani jednego francuskiego kwiatu. Wyłącznie same tylko egzotyczne rośliny; akacje amerykańskie, z których dobywa się gumę, drzewa tykwowe, krzewy dostarczające bawełny, palmy kokosowe, mangi, banany, przeróżne palmy, baobab, nopale, kaktusy, drzewa figowe z Berberu! — zdawałoby się że to podzwrotnikowa kraina, środkowa Afryka, ziemia o dziesiątki tysięcy kilometrów odległa od Tarasconu.
Rozumie się, że wszystkie te rośliny nie były naturalnej wielkości. Palma kokosowa nie była wcale większa od buraka, a baobab (drzewo olbrzym, arbor gigantea) wygodnie mieścił się w wazoniku po rezedzie.
Ale to wszystko jedno! Jak na Tarascón, było to już bardzo ładne, a mieszkańcy miasta, którzy w niedziele mieli zaszczyt oglądać baobab Tartarina, powracali do domu pełni zachwytu i podziwu.
Proszę sobie wyobrazić, jak głęboko musiałem być wzruszony owego dnia gdym kroczył poprzez ten ogród bajeczny!... Ale gdy mnie wprowadzono do gabinetu bohatera, przeniknęły mię inne, głębsze i potężniejsze wrażenia.
Gabinet ten, jedna z osobliwości miasta, znajdował się w głębi ogrodu; tuż przed oszklonemi drzwiami, wiodącemi do tego przybytku, stał baobab.
Proszę sobie wyobrazić wielką salę, której ściany od dołu aż do sufitu pokryte były strzelbami i szablami, zbroją wszystkich narodów kuli ziemskiej. Były tam karabiny, sztućce-repertjery, garłacze, noże korsykańskie, noże katalońskie, sztylety, sztylety-rewolwery, krysze malajskie, strzały karaibskie, dzidy z krzemiennymi ostrzami, kastety, maczugi hotentockie, lassa meksykańskie, itd. itd. Czego tam nie było?
A ponad tem wszystkiem wznosiło się okrutne drapieżne słońce, budzące świetlane odbłyski stali kling i kolbach strzelb. I zdawało się, że czyni ono to umyślnie, aby tem większy budzić lęk i strach... Co prawda porządek i czystość, panujące w tym arsenale, uspokajały nieco i dodawały odwagi. Wszystko było uporządkowane, rozsegregowane, pielęgnowane i oczyszczane starannie, opatrzone w napisy i etykiety, jakby w porządnym składzie aptecznym. Od czasu do czasu, miejscami spotykało się maleńką, poczciwą, dobroduszną karteczkę z napisem:
Strzały zatrute. Nie dotykać!
albo też:
Broń nabita! ostrożnie!
Gdyby kartek tych nie było, nigdybym się nie odważył wejść do sali.
W pośrodku sali stał okrągły stół. Na stole znajdowała się flaszka rumu, turecki woreczek na tytoń, opis podróży kapitana Cooka, powieści Coopera, Gustawa Aimarda, opisy polowań, łowów na niedźwiedzie, łowów na słonie, łowów z sokołami itd. itd. Wreszcie przy stole mężczyzna lat mniej-więcej czterdziestu do czterdziestupięciu, mały, gruby, tłusty, okrągły, czerwony na twarzy, w koszuli, w flanelowych pantalonach. Miał gęstą, krótko ostrzyżoną brodę i błyszczące się, płomienne oczy. W jednej ręce trzymał książkę, w drugiej olbrzymią fajkę z żelazną pokrywą i wymachiwał tą fajką straszliwie. Czytając jakiś okropny opis łowów na grubego zwierza, mąż ów wysuwał dolną wargę i czynił minę przerażającą i wtedy w jego poczciwem obliczu taraskońskiego drobnego kapitalisty pojawiał się ten sam charakterystyczny rys dobrodusznego okrucieństwa, który cechował cały ten dom.
Mężem tym był Tartarin, — Tartarin z Tarasconu, nieustraszony, wielki, nie mający równych sobie, Tartarin z Tarasconu.

II.
OGÓLNY RZUT OKA NA POCZCIWE MIASTO TARASCON.
MYŚLIWI, POLUJĄCY NA KASZKIETY.

W epoce, którą opisuję, Tartarin z Tarasconu nie był jeszcze tym Tartarinem, którym jest dzisiaj, tym wielkim Tartarinem z Tarasconu, tak popularnym w całej południowej Francji. A jednak nawet w owych czasach był już królem Tarasconu.
Należy opowiedzieć, jakim sposobem zdobył on ten monarszy majestat.
Przedewszystkiem trzeba wiedzieć, że tam, na południu, każdy bez wyjątku jest myśliwym, począwszy od największych, aż po najbardziej maluczkich. Łowiectwo jest namiętnością mieszkańców Tarasconu, a jest nią jeszcze od owych niepamiętnych, przed historycznych, mitologicznych czasów począwszy, gdy potwór straszliwy, la Tarasque; zamieszkiwał bagna podmiejskie i czynił spustoszenia straszliwe; wówczas już mieszkańcy Tarasconu urządzali łowy z nagonką, by ubić potwora. Dawne to czasy, jak widzicie.
Otóż co niedziela rankiem każdy mieszkaniec Tarasconu, zbroi się i wyrusza za miasto, z torbą myśliwską na plecach, ze strzelbą na ramieniu. I rozlega się po ulicach hałas piekielny, szczekanie psów, gończych i jamników, ryk trąb i rogów myśliwskich. Wspaniały to widok!...
Niestety, zwierzyny niema! Brak jej zupełnie!
Aczkolwiek zwierzęta łowne są głupie i naiwne, jednak wreszcie po tylu latach obudziła się w nich nieufność i podejrzliwość.
Na pięć mil wokoło Tarasconu wszystkie nory, gniazda i legowiska opustoszały. Niema ani jednej sroki, ani jednej przepiórki, ani jednego zajączka, ni najmniejszego bekasa.
A przecież te małe dolinki wokoło Tarasconu są bardzo ponętne i urocze, pełne zapachów mirtu, lawendy, macierzanki! A przecież te piękne wonne, słodkie, pełne grona winne, porastające tarasy nad brzegami Rodanu, są szatańsko apetyczne... Tak, ale w pobliżu, tuż opodal, znajduje się Tarascon, a miejscowość ta ma bardzo złą opinię wśród małego światka porosłych sierścią i pierzem stworzeń. Nawet wędrowne ptactwo na mapach swych i marszrutach znaczyło dużym krzyżem nazwę tego miasteczka, a dzikie kaczki, ulatujące ku południowi w śladach tworzących wydłużone trójkąty, zauważywszy zdala wieżyce kościelne ojczyzny Tartarina, zaczynają krzyczeć wielkim głosem:
— Oto Tarascon! Tarascon! Tarascon;
I całe towarzystwo skręca w inną stronę, omijając starannie niebezpieczną miejscowość.
Krótko mówiąc, w całej okolicy niema wcale zwierząt łownych. Istnieje tylko jeden-jedyny ogromny zając. Ten stary filut cudem jakimś ocalał przed pożądliwością myśliwską mieszkańców Taraskonu i uparł się, że nie opuści tych stron nigdy! Cały Tarascon zna tego zająca. Dano mu nawet imię, — nazwano go „bystronogim“ — le Rapide. Wiadomem jest, że zamieszkał na gruntach pana Bompart, wskutek czego wartość tych gruntów podniosła się wdwój- i trójnasób; ale nikt nie mógł jeszcze dotychczas położyć śmiałka trupem.
Dzisiaj zaledwie dwóch czy trzech upartych nemrodów czyha na niego z niezłomną zaciętością. Inni dali już spokój, poddali się zrezygnowani, a „bystronogi“ stał się nawet mistyczną postacią, aczkolwiek mieszkańcy Tarasconu wcale nie są przesądni i nie mają skłonności do mistycyzmu, — nawet z gustem zajadają potrawkę z jaskółek, jeśli im ją kto poda.
Zapytajcie mię, co robią myśliwi taraskońscy w każdą niedzielę, jeśli zwierzyna stała się w tamtych stronach taką rzadkością?
Co robią?
Mój Boże! Wędrują za miasto, o dwa albo o trzy kilometry, w czyste pole. Tam łączą się w gromadki, złożone z pięciu albo sześciu myśliwych i wygodnie rozkładają się obozem w cieniu wielkiej studni, starego muru, albo oliwnego drzewa. Następnie dobywają z torb olbrzymie kawały pieczeni wołowej, mnóstwo główek cebuli i czosnku, sporo kiełbasy - sauciseut, ouchbois. Rozpoczyna się śniadanie trwające w nieskończoność, podlewane obficie owem smacznem winem z nad brzegów Rodanu, budzącym wesołość i głośne śpiewy.
Potem, gdy żołądki ich są już nieco obciążone, myśliwi powstają, gwiżdżą na swe psy, nabijają broń; zaczyna się polowanie. A odbywa się to w ten sposób, iż każdy z tych panów zdejmuje z głowy swój kasztet, ze wszystkich sił rzuca go wysoko w powietrze i strzela doń w lot, śrótem 5, albo 6, albo 2, — stosownie do umowy.
Królem polowania ogłasza się tego, który najwięcej kul, czy śrótów wpakuje w swój kaszkiet. Wieczorem powraca on do Taraconu jako tryumfator, niosąc na lufie strzelby podziurawiony kaszkiet, a w około tryumfatora rozlega się szczekanie psów i głośne fanfary trąb i rogów myśliwskich.
Wobec tego rozumie się, że handel kaszkietami myśliwskimi jest w Tarasconie wysoko rozwinięty. Są nawet kupcy, sprzedający kaszkiety podziurawione i podarte, dla użytku niezręcznych i pudłujących strzelców. Ale wiadomem jest, że, oprócz aptekarza Bezaquet, nikt tych z góry przygotowanych kaszkietów nie kupuje. Byłoby to hańbiące.
Wśród polujących na kaszkiety myśliwych, Tartarin nie miał równego sobie strzelca. Trzyma on prym. Co niedziela rano szedł za miasto w zupełnie nowym kaszkiecie; wieczorem powracał, wioząc w tryumfie podartą, bezkształtną szmatę. Strych małego domku w ogrodzie z baobabem był zapełniony tymi trofeami, pełnymi chwały. To też wszyscy mieszkańcy Tarasconu, uznawali w Tartarinie mistrza nieporównanego. A ponieważ Tartarin umiał na pamięć kodeks praw i zwyczajów myśliwskich, przeczytał i przestudjował wszystkie możliwe podręczniki, traktaty, rozprawy, dzieła o myśliwstwie, począwszy od polowania na kaszkiety, aż po łowy na tygrysa birmańskiego, — panowie ci, uczynili go najwyższym prawodawcą we wszystkich kwestjach cynegetycznych i wzywali go na sędziego i rozjemcę we wszystkich sporach i dyskusjach w tej dziedzinie.
Co dzień od godziny trzeciej do czwartej u rusznikarza Costecalde’a widzieć było można otyłego, poważnego jegomości z fajką w zębach, siedzącego w pośrodku sklepu na fotelu, obitym zieloną skórą. Około niego tłoczył się tłum polujących na kaszkiety myśliwych, kłócących się zawzięcie i hałaśliwie. Ale żaden z tych panów nie śmiał usiąść wobec otyłego, pełnego powagi jegomości. A jegomościem tym był Tartarin, ferujący wyroki, decydujący w kwestjach spornych, — Nemrod i Salomon w jednej osobie.

III.
NAU! NAU! NAU! — DALSZY CIĄG OGÓLNEGO RZUTU OKA NA POCZCIWE MIASTO TARASCON.

Obok namiętności łowieckiej istnieje w duszach dzielnej rasy taraskońskiej jeszcze druga namiętność — zamiłowanie w romansach. Zapotrzebowanie i konsumpcja romansów w tej małej krainie przechodzi wszelkie pojecie. Wszystkie sentymentalne, ckliwe stare piosenki, żółkniejące na półkach sklepów z nutami, odnaleźć można w Tarasconie. Tu są one w pełni swej młodości i blasku. Wszystkie się tam spotyka, wszystkie bez wyjątku. Każda rodzina ma swą ulubioną, własną pieśń, i o tem wie całe miasto. Wiadomem jest, że pieśń aptekarza Bézuquet, zaczyna się od słów:

Toi, blanche ètoile que j’a dore...
(Ty, biała gwiazdo, którą uwielbiam...)

rusznikarza Costenoble:

Veux - tu venir au pays des cabanes?
(Czy pójdziesz ze mną w krainę szałasów?)

a poborcy podatkowego:

Si j’etait-invisible, personne n’me verrait.
(Gdybym był niewidzialny, nikt by mnie nie widział).
(Piosenka humorystyczna.)

I tak dalej. Każdy mieszkaniec Tarasconu posiada swą pieśń. Dwa albo trzy razy na tydzień schodzą się wszyscy to w tym, to w innym domu, i wtedy śpiewa się owe pieśni. Najciekawsze jest, że są to zawsze jedne i te same pieśni, a chociaż śpiewa się je od niepamiętnych czasów, jednak żadnemu z dzielnych mieszkańców Tarasconu nie przychodzi na myśl, że możnaby te stare romanse zastąpić innymi, nowszymi. Nie mają do tego najmniejszej ochoty. Przechodzą one spuścizną z pokolenia na pokolenie, w jednej i tej samej rodzinie, z ojca na syna. I nikt nie odważy się tknąć ich, — nikt nie odważy się nawet pożyczyć. Nigdy rusznikarzowi Costecalde nie przyjdzie na myśl zaśpiewać romans Bézuqueta, ani też Bézuquet nie odważy się zaśpiewać pieśń Castecalda, a przecież w przeciągu czterdziestu lat musieli chyba nauczyć się jeden od drugiego. Ale nie! Każdy ma swoją pieśń i wszyscy są z tego zadowoleni.
Tak samo jak w polowaniu na kaszkiety, tak też i w śpiewaniu romansów, Tartarin był mistrzem nie mającym rywala w całem mieście. A wyższość jego nad współobywatelami polegała w tem, iż Tartarin z Tarasconu nie posiadał swej własnej pieśni. Wszystkie były jego własnością.
Wszystkie!
Tylko, że bardzo trudno było go skłonić do śpiewania.
Zbyt wcześnie przesycony salonowymi tryumfami, bohater taraskoński wolał zagłębiać się w księgach opisujących łowy, albo spędzać wieczory w klubie, niż udawać przyjemnego, stojąc przy fortepianie. Był on wyższy ponad te wszystkie muzykalne parady... Czasem jednak u aptekarza Bézuqueta odbywał się wieczór pieśni. Tartarin wchodził tam, jakby przypadkiem i dawszy się długo prosić, decydował się wypowiedzieć razem z panią Bézuquet-matką, wielki duet z Roberta dyabła...
Kto tego nie słyszał, ten nic nie słyszał...
Co do mnie, to choćbym żył sto lat, nie zapomnę nigdy tego widoku. Wielki Tartarin majestatycznym krokiem podchodził do fortepianu, opierał się łokciem, czynił minę i w zielonem świetle osłoniętej abażurem lampy, poczciwemu obliczu swemu starał się nadać wyraz szatański i dziki Roberta dyabła. Skoro tylko Tartarin stanął w pozycji, wszystkich w salonie przenikał dreszcz. Czuć było, że stanie się coś wielkiego... wtedy po chwili milczenia, pani Bezuquet - matka zaczynała, akompaniując sobie sama!

Robert, toi que j’aime
Et qui recus ma foi.
Tu vois mon effroi (bis)
Grace pour toi méme
Et grace pour moi![1]

I szeptem dorzucała:
— Teraz na pana kolej.
A Tartarin z Tarasconu, wyciągał prawice zacisnąwszy pięść, nozdrza jego drżały, trzy razy powtarzał straszliwym głosem, bijącym wnętrzności fortepianu jakby łoskot gromu:
— Nie! Nie! Nie!
A ponieważ był szczerym i uczciwym południowcem, więc to Non! Non! Non! brzmiało w jego wymowie jako:
Nau! Nau! Nau!
A wtedy pani Bézuquet-matka, zaczynała jeszcze:

Miej litość nad sobą!
Miej litość nademną:

— Nan! Nau! Nan! — ryczał Tartarin jaknajenergiczniej i na tem wszystko się kończyło.
Jak widać, nie trwało to wcale długo, ale wykonane było tak wspaniale, z tak świetna mimiką, tak szatańsko, iż dreszcz lęku przenikał wszystko w aptece, a na ogólne żądanie Tartarin powtarzać musiał cztery albo pięć razy z rzędu, swe:
Nau! Nau! Nau!
Potem Tartarin ocierał spocone czoło, uśmiechał się do dam, mrugał żartobliwie powiekami w stronę mężczyzn i trymfujący wychodził do klubu. A tam z obojętnością i lekceważeniem mawiał:
— Śpiewałem właśnie u Bézuquetów duet z Roberta dyabła.
A co najważniejsze, że sam w to wierzył!...

IV.
ONE!!!

Tym przeróżnym talentom Tartarin zawdzięczał swe wybitne stanowisko w Tarasconie. Zresztą jest to rzeczą pewną, że ten człowiek umiał podbić wszystkich.
W Tarasconie armia stała po stronie Tartarina. Biedny ma-Bravida emerytowany komendant magazynu mundurów, mawiał o nim:
— To tęgi chłop!
A major znał się na tem, ponieważ tylu „tęgich chłopów“ ubierał ongi w mundury.
Świat urzędniczy stał po stronie Tartarina. Stary prezydent Ladevére, mówiąc o nim powtórzył dwa albo trzy razy, i to wobec całego trybunału:
— Ten człowiek ma charakter!
Wreszcie i lud stał także po stronie Tartarina. Jego postawa, chód, mina, sława bohatera zdobyta nie wiadomo w jaki sposób, szczodrobliwość w rozdawaniu dzieciom drobnej monety, wszystko to uczyniło z niego lorda Seymoura miasteczka, króla przekupniów i małomiasteczkowych biedaków. W niedzielę wieczorem, gdy Tartarin powracał z polowania, przewiesiwszy podziurawiony kaszkiet na lufie strzelby, tragarze z nad Rodanu, kłaniali mu się z ogromną czcią i wskazując oczami gigantyczne bicepsy bohatera, szeptali z podziwem:
— To siłacz!... on ma podwójne muszkuły!
Podwójne muszkuły
Tylko w Tarasconie można usłyszeć coś podobnego!
A jednak pomimo wszystko, mimo swe liczne talenty, mimo swe podwójne muszkuły, mimo swą popularność wśród tłumów, mimo tak drogocenny szacunek dzielnego majora Bravidy, emerytowanego komendanta magazynu mundurów, — mimo to wszystko Tartarin nie był szczęśliwy. To życie małomiejskie krępowało go, ciężyło na nim, dusiło go. Ten wielki człowiek Tarasconu, w Tarasconie się nudził. Faktem jest, że dla tak bohaterskiej duszy, dla duszy żądnej przygód i szałów, marzącej o wojnach i walkach, wędrówkach wśród pampasów, potężnych łowach, piaskach pustynnych, huraganach, trąbach powietrznych, burzach morskich — to, życie monotonne polowaniami na kaszkiety i ferowaniem wyroków w sklepie rusznikarza Costecalde, musiało być ciężarem... Biedny, drogi, wielki człowiek! Gdyby to dłużej miało potrwać, mógłby umrzeć z wycieńczenia.
Daremnie, chcąc rozszerzyć swe widnokręgi, chcąc zapomnieć o klubie i o Placu targowym, otaczał się afrykańską roślinnością i hodował baobaby, daremnie gromadził zbroje i bronie, i coraz więcej zbierał kryszów, daremnie zaczytywał się w romantycznych księgach, chcąc jak nieśmiertelny Don Quichote siłą marzenia wyrwać się ze szpon bezlitośnej rzeczywistości!... Niestety! Wszystko co czynił, by ugasić pragnienie przygód, miało skutek wręcz przeciwny. Zamiast gasić to pragnienie, podniecało je coraz bardziej. Widok nagromadzonej broni utrzymywał go w nieustannem podnieceniu i budził w nim gniew srogi. Repetjery, strzały, lassa wołały:
— Walki! Walki!
Wicher dalekich podróży poruszał liście baobabu i podsuwał złe rady. A w dodatku Gustaw Aimard i Fenimore Cooper... Ci go dobijali...
Ileż razy w letnie upalne południa, samotny, wśród swego arsenału, Tartarin zrywał się z groźnym pomrukiem; ileż to razy rzucał książką o ścianę, chcąc strącić z muru wspaniałe trofea!
Biedaczysko zapominał, że jest u siebie w domu, w Tarasconie, że jest w koszuli i bez pantalonów i głowę ma owiniętą fularem i podniecając się jeszcze bardziej dźwiękiem swego głosu, wymachując toporem czy tomahawkiem, krzyczał:
— Ach! Niechby one teraz się tu zjawiły!
One? Co za one?
Tartarin sam tego nie wiedział...
One! Było to wszystko co napada, co walczy, co kąsa i szarpie, co skalpuje, co wyje, co wrzeszczy!...
One! Były to hordy czerwonoskórych Indjan, czyniący pląsy wokoło pala, do którego przywiązany jest nieszczęsny biały jeniec.
Były to szare niedźwiedzie Gór Skalistych liżące się zakrwawionymi jęzorami. Były to tłumy pustynnych Tuaregów, malajskich korsarzy, włoskich bandytów!...
Zresztą one były to one! — A więc wojny, podróże, przygody, — wszystko co daje sławę!
Lecz — niestety — nieustraszony lew Tarasconu wzywał je wyzywał je... a one nie zjawiały się nigdy... Pecairé! — Cóżby one robiły w Tarasconie?

A tymczasem Tartarin wyczekiwał zawsze zjawienia się ich, szczególnie wieczorem, idąc do klubu.

V.
TARTARIN IDZIE DO KLUBU.

Rycerz wojen krzyżowych, gotujący się do wycieczki przeciw oblegającym go niewiernym, chiński żołnierz, stający do boju, wojownik plemienia Komanszów idący na wyprawę wojenną, wszystko to niczem nie jest wobec Tartarina zbrojącego się od stóp do głów, aby wieczorem o dziewiątej, w godzinę capstrzyku pójść do klubu.
Tartarin lewą rękę zbroił w kastet, w prawą rękę brał laskę z ukrytym w niej sztyletem, w lewej kieszeni drugi kastet, w prawej kieszeni rewolwer. A na piersiach, pod surdutem, krysz malajski. Ale nigdy nie nosił strzał zatrutych! to broń nieuczciwa!
Przed wyjściem z domu ćwiczył się trochę, aby nie wyjść z wprawy. Przybierał różne pozy bokserskie, zasłaniał się, atakował. Strzelał kilka razy do celu. Potem wychodził i wolnym krokiem poważnie szedł przez ogród.
— Po angielsku panowie, po angielsku! Oto prawdziwa odwaga.
Doszedłszy do skraja ogrodu, otwierał ciężką żelazną furtę, wiodącą na ulicę. Otwierał ją gwałtownie, nagłem szarpnięciem, tak, że rozwarłszy się na zewnątrz, ogromnie silnie uderzała o mur gdy tam stał ktokolwiek, to furtka zgniotłaby go na marmoladę!... Ale, niestety, nikogo tam nigdy nie było.
Otworzywszy furtę Tartarin wychodził. Spoglądał szybko w prawo i w lewo, a potem nagłym ruchem zamykał furkę na dwa spusty. I potem puszczał się w drogę.
Na ulicy awiniońskiej ani żywej duszy. Drzwi pozamykane; w oknach ciemno. Wszędzie czarno. Latarnie daleko do siebie, światła ich przysłonięte mgłą Rodanu...
Wspaniały i spokojny Tartarin z Tarasconu szedł wśród nocy, rytmicznie uderzając o bruk i krzesząc z kamienia iskry okutym końcem swej laski... Zawsze szedł on środkiem ulicy, gdyż jest to najpewniejszy sposób zabezpieczenia się od napadu: wróg ukryć się nie może. A zresztą, w ten sposób najłatwiej uniknąć można płynów wylewanych w Tarasconie przez okna. Tartarin nie lękał się niczego, ale był roztropny i ostrożny.
Najlepszym dowodem, że Tartarin nie lękał się niczego, było to, że nie szedł on do klubu, główną, najbardziej uczęszczaną ulicą, ale wybierał drogę dłuższą znacznie poprzez zaułki i małe uliczki, nad wybrzeżem ponuro lśniącego Rodanu. Biedaczysko spodziewał się zawsze, że go ktoś napadnie, że one pojawią się nagle w ciemności i rzucą się nagle na niego. Przyjąłby on dobrze tych napastników, zbójców! Ręczę wam za to! Ale — o dziwna ironio losu. — Tartarin nie miał szczęścia. Nigdy nikogo nie spotkał! Ani psa nawet, ani pijaka! Nic, nigdy!
Czasem jednak zdarzały się fałszywe alarmy.
Odgłos kroków. Szepcące głosy.
Tartarin powiada sobie:
— Baczność!
Staje nieruchomy, śledząc zbliżające się cienie, nasłuchując, to znów — jak to czynią indjanie — przykładając ucho do ziemi...
Kroki się zbliżają... Głosy stają się wyraźniejsze...
Niema już wątpliwości!
To one! — One!
Tartarin dziwne blaski ma w oczach, koncentruje wszystkie swe siły, zbiera się sam w sobie, gotuje się do skoku by z okrzykiem wojennym rzucić się na wroga. Pierś jego dyszy...
Nagle z ciemności dobywa się spokojny, tarascoński głos.
— Té... To Tartarin! Dobry wieczór!
Przekleństwo! To aptekarz Bezuquet, z rodziną powraca z wieczoru u rusznikarza Costecalde’a, gdzie śpiewał swoją pieśń.
Tartarin mruczy:
— Dobry wieczór! Dobry wieczór!
I rozwścieczony zawodem, który go spotkał, wymachując dziko laską, ginie w ciemnościach nocy.
Przed klubem nieustraszony Tartarin staje na chwilę, przechadza się trochę po ulicy i czeka... Ale znudziwszy się wyczekiwaniem i pewny że one się nie zjawią, rzuca w ciemności jeszcze jedno spojrzenie, pełne pogardy i mruczy rozgniewany:
— Nic!... Nic!... Nigdy nic!
A potem wchodzi do klubu, aby z majorem zagrać partyjkę taroka.

VI.
DRUGI TARTARIN.

Jakże się to stało, że mimo to szalone pożądanie przygód, mimo tę potrzebę potężnych wrażeń, to namiętne pragnienie podróży, dalekich wędrówek po szerokim świecie, Tartarin z Tarasconu nigdy nie opuścił murów swego rodzinnego miasta?
Bo to jest faktem niezaprzeczonym. Aż do czterdziestego piątego roku życia, nieustraszony Taraskończyk ani jednej nocy nie przespał po za murami swego rodzinnego miasta. Nie był on nawet w Marsylji, a wiadomo, że każdy prawie prowansalczyk puszcza się przynajmniej raz w życiu na sławną wyprawę do Marsylji. Tartarin nie był nawet nigdy w Beaucaire, a to przecież bardzo blizko Tarasconu, bo jedną miejscowość od drugiej dzieli tylko most. Niestety ten przeklęty most kołysze się szalenie pod uderzeniami wiatru, a w dodatku jest niezmiernie długi i bardzo niepewnie zbudowany. — Zresztą Rodan jest w tem miejscu tak szeroki, że ostatecznie... No, przecież to zrozumiałe... Tartarin wolał mieć pod nogami stały ląd.
Bo trzeba otwarcie wyznać, że w piersiach naszego bohatera były dwie dusze. Był to właściwie podwójny człowiek. Moźnaby powiedzieć, że Tartarin miał w sobie duszę Don Quichotte’a, miał w sobie rycerskie porywy, ten sam bohaterski ideał, to samo szalone umiłowanie romantyczności i wzniosłości co rycerz z La Manszy. Niestety, nie posiadał on ciała sławnego hidalga, tego ciała chudego i kościstego, tego pozoru ciała, któremu dzielny rycerz zawdzięczał, iż mógł przez dwadzieścia nocy nie zdejmować pancerza, a garścią ryżu karmić się na dwadzieścia cztery godzin... Tymczasem ciało Tartarina było bardzo poczciwe, bardzo tłuste, bardzo ciężkie, bardzo zmysłowe, bardzo mięciutkie, bardzo leniwe, pełne mieszczuchowskich wymagań zamiłowania wygódek, — brzuchate, oparte na krótkich nóżkach ciało nieśmiertelnego Sancho-Pansy.
Don Quichotte i Sancho-Pansa połączeni w jednym i tym samym człowieku! Czyż trudno sobie wyobrazić, jak źle musiało im być razem! Ile walk? Ile rozpacznych zmagań się wynikało z tego połączenia? Jaki piękny djalog napisałby na ten temat Lukyan, — djalog między dwoma Tartarinami, — Tartarinem Don Quichotem i Tartarinem-Sancho-Pansa!
Tartarin-Sancho Pansa (myśląc li tylko o swym reumatyzmie). Nie ruszam się z domu.
Tartarin-Don Quichoite (bardzo podniecony i rozegzaltowany). Okryj się sławą Tartarinie!
Tartarin-Sancho Pansa (bardzo spokojny i zimny). Tartarinie, okryj się flanelą.
Tartarin-Don Quichotte (jeszcze bardziej podniecony i coraz większej egzaltacji). Ach! Te cudne dubeltówki o ciągniętych lufach! Te sztylety, lassa, mokassiny!
Tartarin-Sancho Pansa (jeszcze spokojniejszy i zimniejszy). Ach! Te doskonałe trykotowe kamizelki! Te pyszne, ciepłe pończochy! Te cudne szlafmyce!
Tartarin-Don Quichotte (traci panowanie nad sobą). Topora! Dajcie mi topora!
Tartarin-Sancho Pansa (dzwoni na służącą) Żanetto! podaj mi czekoladę.
I w tej że chwili Żanetta zjawia się, niosąc wyborną czekoladę gorącą, wonną, gęstą i znakomite sucharki z anyżem. A Tartarin Sancho Pansa wybucha śmiechem przygłuszającym okrzyki Tartarina-Don Quichotta.

I w ten sposób Tartarin z Tarasconu nigdy nie mógł zdobyć się na to, by wychylić głowę po za mury rodzinnego miasta.

VII
EUROPEJCZYCY W SZANGAJU. — HANDEL NA WIELKĄ SKALĘ. — TATARZY. — ZALI TARTARIN BYŁBY BLAGIEREM I OSZUSTEM? — MIRAŻ.

A jednak raz Tartarin o mało co nie puścił się w drogę w bardzo daleka drogę. Trzej bracia Garcio-Camus, pochodzący z Tarasconu, a zamieszkali w Szangaju, ofiarowali Tartarinowi kierownictwo jednego ze swych kantorów w tym kraju. Tam pędzićby mógł życie najlepiej odpowiadające jego usposobieniu. Wielkie interesy, komenda nad olbrzymim tłumem urzędników i służby, stosunki z Rosją, Persją, Turcją azjatycką, wreszcie handel na wielką skalę.
W ustach Tartarina te słowa: „handel na wielką skalę“ stawały się czemś olbrzymiem!...
W dodatku zakłady braci Garcio-Camus miały jeszcze i tę jedną, szczególną, wielką zaletę, że od czasu do czasu Tatarzy składali mu wizytę. Wtedy z piorunującą szybkością zamykano bramy. Urzędnicy i służący chwytali za broń. Wywieszano chorągiew konsulatu, przez okna obsypywano Tatarów morderczym ogniem.
Rozumie się, że Tartarin-Don Quichotte przyjął tę propozycję z niezmiernym entuzjazmem. Ale niestety, Tartarin-Sancho Pansa nie chciał o tem słyszeć, a ponieważ był silniejszy, więc postawił na swojem. W mieście mówiono o tem dużo. Pojedzie? Czy nie pojedzie? Zakładano się o to. Jedni trzymali tę, drudzy inna stronę. Było to wydarzenie ogromnie ważne.
Ostatecznie Tartarin nie pojechał, ale wyszedł z całej tej historji z niemałym zaszczytem. Mieć jechać do Szangaju, czy też być w Szangaju, to w pojęciu mieszkańców Taruasconu było wszystko jedno. Tyle i tak długo mówiono o podróży Tartarina, iż w końcu wszyscy uwierzyli, że on już stamtąd powrócił, a wieczorem w klubie, wszyscy bywalcy wypytywali Tartarinu o wiadomości co do stosunków w Szangaju, trybu życia, obyczajów i zwyczajów, klimatu, o przemyśle i handlu na wielką skalą.
Tartarin był doskonale poinformowany, wiedział o wszystkiem z jak największą uprzejmością udzielał żądanych wyjaśnień i wiadomości, których domagano się od niego, aż wreszcie poczciwiec sam nie wiedział, czy był kiedykolwiek w Szangaju, czy nie był. I doszło do tego, że opowiadając po raz setny o napadzie Tatarów, zupełnie naturalnie mówił:
— Urzędnikom i służbie kazałem wziąć broń do ręki. Wywiesiłem flagę konsulatu. A gdy wróg się zbliżył, obsypaliśmy go przez okna morderczym ogniem.
Słuchając tego opowiadania wszyscy w klubie drżeli...
— A więc w takim razie pański Tartarin jest obrzydliwym łgarzem.
— Ależ nie! Nigdy w świecie! Tartarin nie kłamał...
— A jednak powinien był pamiętać, że nigdy nie był w Szangaju!...
— Ależ bez wątpienia! On o tem pamiętał. Tylko...
Tylko o jednem trzeba pamiętać. Trzeba raz wreszcie skończyć z tą opinją łgarzy, jaką mieszkańcom południa wyrobili mieszkańcy północy. Niema łgarzy na południu, ani w Marsylji, ani w Nimes, ani w Tulusie, ani w Tarasconie. Mieszkańcy południa nie kłamią; oni się tylko mylą. Oni nie zawsze mówią prawdę, ale zawsze wierzą w to co mówią... Ich kłamstwo nie jest kłamstwem, ale jest tylko rodzajem mirażu.
Tak jest, — mirażu. Aby zaś to zrozumieć, należy być na południu i na własne oczy to zobaczyć. W tym dziwnym kraju słońce przemienia wszystko, i wszystkiemu nadaje nadnaturalną wielkość. Małe dolinki Prowansji wydają się czemś olbrzymiem; Maison carée w Nimes, mały klejnocik jakby na etażerkę, wydaje się olbrzymem równym kościołowi Notre Dame w Paryżu. Jedynym łgarzem na południu — jeżeli wogóle można mówić o kłamstwie — jest słońce. Zmienia i przesadza we wszystkiem, czego się dotknie!... Czemże była Sparta, za czasów swej potęgi? małą mieściną... Czemże były Ateny? Miasteczkiem co najwyżej takiem, w jakiem u nas mieszczą się podprefektury... A jednak w historji wydają się one olbrzymiemi stolicami. A wszystko to jest ramą słońca.
Czyż można więc dziwić się, że to samo słońce, rzucając swe promienie na Tarascon z emerytowanego komendanta magazynu mundurów Bravidy uczyniło dzielnego majora Bravidę, z buraka baobab, a z człowieka, który miał jechać do Szangaju, uczyniło człowieka, który tam już był?

VIII.
MENAŻERJA MITAINE’A. — LEW W TARASCONIE.
STRASZNE I UROCZYSTE SPOTKANIE.

A teraz, gdyśmy już poznali Tartarina i wejrzeli w jego życie prywatne za czasów, gdy blaski sławy nie opromieniły jeszcze jego czoła i nie ozdobiły go laurem, — teraz poznawszy bohatera w skromnem środowisku, dowiedziawszy się, jakie były jego radości i bóle, marzenia i nadzieje, wejrzyjmy w wielkie karty jego historji i poznajmy wypadek, który stał się przyczyną tak niezrównanych losów.
Pewnego wieczora, w sklepie rusznikarza Costecalde’a Tartarin z Tarasconu wyjaśniał zebranym około niego amatorom mechanizm iglicówki, broni w owe czasy dopiero wynalezionej.
Nagle, drzwi się otwierają i do sklepu wpada jeden z myśliwych, polujących na kaszkiety i wrzeszczy przestraszony:
— Lew! Lew!
Ogólne przerażenie, osłupienie, krzyk, tłok. Tartarin pochyla karabin do strzału. Costecalde zamyka sklep. Wszyscy otaczają owego myśliwca, wypytując go przyciskają do muru i wreszcie dowiadują się, że menażerja Mitaine’a, powracając z jarmarku w Beaucairé raczyła się na kilka dni zatrzymać w Tarasconie i rozlokowała się na placu Zamkowym. Są w niej różne foki, lwy, krokodyle a jest i wspaniały lew afrykański.
Lew afrykański w Tarasconie!
Nigdy, jak daleko sięga pamięć ludzka, nic podobnego nie było w Tarasconie! To też myśliwi, polujący na kaszkiety, spoglądali na siebie z dumą; męskie ich oblicza promieniały, a we wszystkich kątach sklepu Costecalde’a w milczeniu ściskano sobie dłonie. Wzruszenie było tak wielkie, tak niespodziewane, iż nikt nie mógł ani słowa przemówić.
Nawet Tartarin milczał.
Blady i drżący stał oparty o ladę i marzył, trzymając wciąż jeszcze iglicówkę w ręku... Lew afrykański, tu, w pobliżu, o dwa kroki zaledwie! Lew!... A więc owo zwierzę najbardziej bohaterskie i najdziksze, król czworonogów, zwierzyna jego marzeń, coś podobnego do bohatera owej idealnej trupy aktorskiej, grywającej w jego wyobraźni tak piękne dramaty...
Lew! Na Boga!
I to lew afrykański w dodatku!!! Było to zbyt potężne! Tego nawet wielki Tartarin znieść nie mógł spokojnie.
Nagle fala krwi zalała jego oblicze.
Oczy jego zabłysły. Konwulsyjnym ruchem zarzucił iglicówkę na ramię i zwracając się do dzielnego majora Bravidy, emerytowanego komendanta magazynu mundurów, rzekł grzmiącym głosem:
— Chodźmy to zobaczyć, majorze!
— Tak... tak... tak... ale moja iglicówka... Pan ją zabiera!
Roztropny Costecalde wołał to bojaźliwie za Tartarinem, ale Tartarin skręcił już za róg ulicy, a za nim kroczył dumnie orszak myśliwych polujących na kaszkiety.
W menażerji zastali już mnóstwo ludzi. Mieszkańcy Tarasconu, — rasa bohaterska, ale zbyt dawno pozbawiona sensacyjnych widowisk, — rzucili się na menażenję Mitaine’a i wzięli ją szturmem. To też gruba pani Mitaine była bardzo zadowolona. Sławna i ta dama była ubrana w kabylski kostjum, ramiona aż do łokcia miała nagie i ozdobione żelaznemi bransoletkami, w jednej ręce trzymała bat, a w drugiej żywe jeszcze, choć oskubane już kurczę. Czyniła ona mieszkańcom Tarasconu honory domu, a ponieważ i ona również miała podwójne muszkuły, więc sukces jej był niewielce mniejszy, od sukcesu zwierząt w menażerji.
Pojawienie się Tartarina z iglicówką na ramieniu, ochłodziło nieco zebranych.
Wszyscy ci dzielni mieszkańcy Tarasconu przechadzali się przed klatkami zupełnie spokojni, bezbronni ufni, nawet nie myśląc o jakiemkolwiek grożącem im niebezpieczeństwie. Ujrzawszy swego wielkiego Tartarina, wchodzącego do budy ze strasznem, śmiercionośnem narzędziem na ramieniu, przelękli się. Widocznie grozi jakieś niebezpieczeństwo, skoro on.., ten bohater... Wmgnieniu oka przestrzeń przed klatkami opustoszała. Dzieci zaczęły krzyczeć ze strachu; damy spoglądały ku drzwiom. Aptekarz Bezuquet wymknął się, mówiąc, że idzie po swą strzelbę...
Jednak zwolna poczęto nabierać odwagi widząc postawę Tartarina. Zimny, spokojny, z głową wzniesioną wysoko, przeszedł przez całą budę, nie popatrzył nawet na wanienkę, w której kąpała się foka; rzucił pogardliwe spojrzenie na długą, pełną słomy skrzynię, w której boa trawił surowe kurczęta i wreszcie stanął przed klatką lwa...
Straszne i uroczyste spotkanie!...
Lew taraskoński i lew afrykański patrzący sobie w oczy.
Z jednej strony Tartarin, wyprostowany, napinając muszkuły łydek, obie ręce wspierając na strzelbie, — z drugiej strony lew, lew olbrzymi, wyciągnięty na słomie, mrugający oczami, jakby ogłupiały i zmarniały, opierający na przednich łapach olbrzymi łeb zdobny w żółtą perukę... Obaj spokojnie i zimno patrzyli sobie w oczy.
Dziwna rzecz! Niewiadomo czy iglicówka podrażniła nieco lwa, czy też przeczuł on wroga swej rasy? Dosyć, że lew, który dotychczas z bajeczną pogardą patrzył na mieszkańców Tarasconu i ziewał całkiem swobodnie, nagle poruszył się jakby rozgniewany. Z początku zaczął węszyć, potem głucho zamruczał, ukazał swe pazury, wyciągnął łapy; potem powstał, podniósł głowę, potrząsł grzywą, otworzył niezmierny pysk i zwrócony ku Tartarinowi zaryczał straszliwie.
Odpowiedziano mu okrzykiem przerażenia. Przerażony Tarascon rzucił się ku drzwiom. Wszyscy: kobiety, dzieci, tragarze myśliwi polujący na kaszkiety, nawet waleczny major Bravida... Tylko Tartarin z Tarasconu nie ruszył się z miejsca... Stał stanowczy i zdecydowany przed klatką, w oczach miał błyski, a na twarzy ową straszną minę znaną całemu miastu... Po chwili, gdy myśliwi polujący na kaszkiety uspokojeni trochę postawą Tartarina i silnymi drutami klatki zbliżyli się znowu do swego mistrza, tenże patrząc na lwa rzekł:
— Tak! To są łowy!
Tego dnia Tartarin z Taraeconu nie wypowiedział ani słowa więcej...

IX.
DZIWNE SKUTKI OPTYCZNEGO ZŁUDZENIA.

Tego dnia Tartarin z Tarasconu nie wyrzekł ani słowa więcej, a jednak nieszczęśliwy, powiedział za wiele...
Na drugi dzień w całem mieście nie mówiono o niczem więcej, jak tylko o blizkim wyjeździe Tartarina do Algieru, na polowanie na lwy.
Wzywam wszystkich czytelników na świadków, że on sam nic o tem nie powiedział, ani słowa... Ale cóż robić?... To są skutki optycznego złudzenia...
Dosyć, że w Tarasconie o niczem nie mówiono, jak tylko o wyjeździć Tartarina.
Na ulicach, w klubie, u Costecalda, ludzie zaczepiali się wzajemnie, z przerażonemi minami:
— Wie pan już o najświeższej nowinie?
— Rozumie się! — Tartarin wyjeżdża! — Prawda?
Najniespodziewaniej wieść o wyjeździć do Algieru, zaskoczyła samego Tartarina. Ale tu w grę weszła próżność! Zamiast odpowiedzieć po prostu, że wcale nie ma i nigdy nie miał zamiaru wyjechać, biedny Tartarin, pierwszemu co go o to zaczepił, odpowiedział wymijająco:
— No! Może być... Nie przeczę...
Pogodziwszy się trochę z tą myślą, odpowiedział drugiemu:
— Prawdopodobnie...
A trzeciemu:
— Tak to rzecz postanowiona!
Nareszcie wieczorem, w klubie i u Costecalde’a, rozgrzany ponczem, oklaskami i światłem, upojony powodzeniem wywołanem w mieście zapowiedzią wyjazdu, nieszczęsny Tartarin, oświadczył zupełnie formalnie, że ma już dosyć polować na kaszkiety i ma zamiar wkrótce wyjechać do Algieru, by polować na lwy...
Straszliwem „hurra" powitano to oświadczenie. Potem świeża waza ponczu, uściski dłoni, pocałunki i trwająca do północy serenada, przy pochodniach, przed małym domem w ogrodzie z baobabem.
Tartarin-Sancho Pansa nie był wcale zadowolony, dreszcz go przenikał na samą myśl o tej podróży do Afryki i o tych łowach na lwy. Wróciwszy do domu, podczas gdy pod oknami rozlegały się dźwięki serenady, zrobił on straszną scenę Tartarinowi-Don Quichottowi, wymyślając mu od warjatów, lunatyków, nierozważnych głupców, wyliczając wszystkie katastrofy i niebezpieczeństwa grożące mu podczas tej podróży! rozbicia statków, reumatymy, żółte febry, dysenterje, dżumy, elefantiasis itd. itd.
Daremnie Tartarin-Don Quichotte przysięgał, że nie będzie robić żadnych głupstw, że będzie uważać na siebie, ubierać się jak należy i weźmie ze sobą wszystko co potrzebne, Tartarin-Sancho Pansa nie chciał go wcale słuchać. Biedakowi zdawało się, że jest już poszarpany przez lwy, pochowany pod piaskami pustyni jak nieboszczyk Kambizes. Drugi Tartarin uspokoił go dopiero trochę wyjaśnieniem, że nic nie nagli, że zaraz nie trzeba jechać, i że ostatecznie jeszcze nie wyjechali.
Rzeczywiście jest to zupełnie jasne, że nikt nie puszcza się na taką wyprawę bez odpowiednich przygotowań. Trzeba przecież wiedzieć dokąd się jedzie, a nie można puszczać się w drogę jak ptak.
Przedewszystkiem Tarascończyk postanowił przeczytać wszystkie dzieła i opisy najwybitniejszych podróżników po Afryce, a więc Mungo-Parka, de Caillé, Livingstona, Henryka Duveyrtier.
Dowiedział się stąd, że ci nieustraszeni podróżnicy puszczali się w drogę dopiero po odpowiednich długich przygotowaniach, przyzwyczaiwszy się do znoszenia głodu, pragnienia, do dalekich marszów, do najrozmaitszych niewygód. Tartarin postanowił pójść ta samą drogą i od tego dnia jedynem jego pożywieniem była „gotowana woda“.
„Gotowaną wodą“ nazywają w Tarasconie zupę robioną w ten sposób, że do wody rzuca się kilka kromek chleba, główkę czosnku, nieco tymianku i bobkowych liści. Wszystko to gotuje się razem.
Pierwszy krok był więc bardzo poważny, to też nic dziwnego, że biedny Sancho-Pansa skrzywił się mocno.
Prócz przyzwyczajenia się do skąpego pożywienia, Tartarin z Tarasconu zaczął przyzwyczajać się do dalekich marszów. W tym celu codzień rano przymuszał się do wędrówki w około miasta i to siedem albo ośm razy bez przerwy, raz krokiem powolnym, potem krokiem przyśpieszonym, wreszcie biegiem trzymając łokcie na piersiach, a w ustach mając — wedle starożytnego przepisu — dwa białe kamyczki.
Aby zaś przyzwyczaić się do nocnych chłodów, mgły, wilgoci, rosy, codziennie wieczorem schodził do ogrodu i pozostawał tam do dziesiątej, albo jedenastej godziny, sam jeden a jeden, z fuzją po za baobabem, jakby w zasadzce na zwierzynę.
Wreszcie dopóki menażerja Mitaine’a pozostawała w Tarasconie, myśliwi polujący na kaszkiety, widzieć mogli ze sklepu Costecalda, jak o zmroku po przez plac Zamkowy, tajemnicza jakaś postać przechadzała się wzdłuż budy menażeryjnej.
Był to Tartarin z Tarasconu przyzwyczajający się w ten sposób do ryków lwa wśród nocy ciemnej i do słuchania ich bez trwogi i drżenia.

X.
PRZED WYJAZDEM.

Podczas gdy Tartarin w ten sposób gotował się do bohaterskiej wyprawy, całe miasto Tarascon nie spuszczało go z oka. Niczem innem się nie zajmowano. Polowania na kaszkiety ustały prawie; pieśni ucichły. W aptece Bézuqueta fortepian drzemał pod zielonem pokryciem, a na nim suszyły się muchy hiszpańskie.
Wyprawa Tartarina powstrzymała wszystko.
Trzeba było widzieć powodzenie Taraskończyka w salonach!
Wydzierano go sobie, kłócono się o niego, pożyczano go sobie. Damy uważały sobie za największy zaszczyt jeśli mogły z nim razem, oparte o jego ramię pójść do menażerji Mitaine’a i tam, przed klatką lwa słuchać jego wyjaśnień o sposobie polowania na te straszne zwierzęta jak należy celować, na ile kroków należy je dopuścić, jakie wypadki się przy tem zdarzają itd. itd.
Tartarin dawał wszystkie wyjaśnienia, jakich się od niego domagano. Przeczytał on książkę, Juljusza Gerarda, znał się więc doskonale na polowaniach na lwy, jakby miał już własne doświadczenie. To też rozprawiał o tych rzeczach bardzo wymownie.
Ale najpiękniejsze bywały wieczory, obiady u prezydenta Ladevéze, albo u walecznego majora Bravidy, emerytowanego komendanta magazynu mundurów. Przy czarnej kawie, wszyscy przysuwali swe krzesła do krzesła Tartarina i wyciągano go na opowiadania o przyszłych polowaniach.
Wtedy oparłszy łokcie o stół, nos pochyliwszy nad czarką mokki, bohater wzruszonym głosem, opowiadał o wszystkich niebezpieczeństwach, które go tam czekają. Opowiadał o zasadzkach przy świetle księżyca, trwających długo, o bagnach groźnych zarazków, o wybrzeżach zatrutych liśćmi lauru, o śniegach, palącem słońcu, skorpionach, szarańczy; opowiadał o zwyczajach wielkich lwów afrykańskich, ich sposobach walki, ich fenomenalnej sile, ich dzikości w okresie rui...
A potem podniecając się własnem swem opowiadaniem, zrywał się od stołu, skakał na środek stołowego pokoju, naśladował ryk lwa, huk strzału karabinowego, — pau, pau, — świst eksplodującej kuli, — psst, psst — gestykulował, ryczał, przewracał krzesła...
A wokoło stołu wszyscy siedzieli pobladli. Mężczyźni patrzyli wytrzeszczając oczy, kobiety zasłaniały oblicza, nie patrzyły, krzycząc z przerażenia, starcy wojowniczo wymachiwali laskami, a obok, w drugim pokoju, mali chłopcy, których wcześnie ułożono do snu, budzili się z krzykiem, słysząc te ryki i wystrzały, żądali światła, przerażeni straszliwie.
Tymczasem Tartarin nie wyjeżdżał wcale.

XI.
PANOWIE! ZADAWAJCIE RANY PCHNIĘCIAMI SZPADY, — TAK! PCHNIĘCIAMI SZPADY, ALE NIE KŁÓJCIE SZPILKAMI.

Czy Tartarin w istocie zamyślał wyjechać?
Jest to kwestja bardzo delikatna i historykowi Tartarina przyszłoby z trudnością odpowiedzieć na to pytanie.
Bądź co bądź, menażerja Mitaine’a opuściła Tarascon przed trzema miesiącami, a morderca lwów nie ruszał się wcale i nie puszczał się w drogę.
Ostatecznie być może, iż pełen czystości bohater, zaślepiony nowem złudzeniem optycznem, w dobrej wierze wyobraził sobie, że już był w Algierze. Być może, iż opowiedziawszy tyle o swych przyszłych polowaniach, uwierzył, że one odbyły się już faktycznie i wierzył w to tak szczerze, jak ongi wierzył, iż wywieszał w Szangaju flagę konsulatu i morderczym ogniem zasypywał tatarów.
Niestety! Jeśli tym razem Tartarin z Tarasconu padł ofiarą optycznego złudzenia, to współobywatele jego złudzić się nie dali. Gdy po trzech miesiącach oczekiwania, przekonano się, że myśliwy nie spakował jeszcze ani jednego kufra, zaczęto szeptać po kątach.
Costecalde uśmiechając się rzekł:
— Będzie to tak samo, jak było z Szangajem!
I to zdanie rusznikarza, zaczęło kursować po mieście i robiło wielkie wrażenie, bo już nikt nie wierzył w Tartarina.
Naiwni, tchórze, ludzie tacy jak Bezuquet, którzyby nawet przed pchłą byli wstanie uciekać i nigdy nie mogliby pociągnąć za kurek nie mrużąc oczu, — ci szczególnie byli bezlitośni. W klubie, na przechadzce, zaczepiali Tartarina ze złośliwymi uśmiechami:
— Cóż? A więc kiedy pan wyjeżdża?
W sklepie Costecalda Tartarin przestał być wyrocznią. Myśliwi polujący na kaszkiety, stracili zaufanie do swego mistrza.
Zaczęły się złośliwe dowcipy. Prezydent Ladevéze, który w wolnych chwilach lubił składać hołdy muzie prowansalskiej napisał piosenkę w narzeczu miejscowem. Piosenka ta miała wielkie powodzenie. Była w niej mowa o pewnym wielkim myśliwym, mistrzu Gerwazym, który celnymi strzałami swymi miał wytępić co do nogi wszystkie lwy Afryki. Niestety, miał on strzelbę dziwnej konstrukcji: „nabić ją było można zawsze, wystrzelić nie było można nigdy“.
Aluzja była zrozumiała!
W okamgnieniu piosenka stała się popularną. I gdy Tartarin przechodził ulicą, tragarze z nad brzegów Rodanu, mali chłopcy czyszczący buty, gromadzący się przed jego domem, śpiewali chórem:

Son fusion de mestre Gervai
Tonjoulon cargon, tonjoulon cargon
Son fusion de mestre Gervai
Tonjoulon cargon part jamai.

Śpiewano to co prawda zdaleka, w obawie podwójnych muszkułów.
Ach, zmienności zachwytów i uwielbień!
Wielki człowiek udawał, że nic nie zauważył i że nic nie słyszy. Ale w gruncie rzeczy ta wojna tajona i zjadliwa czyniła mu ból przykry. Czuł, że Tarascon wymyka mu się z ręki. Popularność zwraca się w inną stronę. A to bolało strasznie. Cierpiał okropnie.
Pomimo to Tartarin uśmiechał się i żył spokojnie dalej, jakby nic go nie spotkało.
Czasem jednak spadała z jego twarzy ta maska spokojnej obojętności, ta maska, którą z dumy włożył na twarz opadała i wtedy zamiast śmiechu widać było w tem obliczu ból i oburzenie...
I tak pewnego poranku gromada małych sawojardów chórem pod oknami jego

Son fusion de mestre Gervai...

Głosy nędzników dochodziły aż do wnętrza pokoju, w którym Tartarin golił się właśnie stojąc przed lustrem.
Tartarin nosił dużą brodę, ale miał zarost tak obfity, że musiał go podgalać z boku.
Nagle okno rozwarło się gwałtownie, a w niem pojawił się Tartarin w koszuli, z obwiązaną fularem głową, namydlony, wymachując brzytwą i pendzlem i krzycząc straszliwie:
— Panowie! Zadawajcie rany pchnięciami szpady! — Tak Pchnięciami szpady ale nie kłójcie szpilkami!
Piękne słowa, godne uwiecznienia w dziejach, ale niestety zwrócone do małych obdartusów zupełnie nie obznajomionych z kunsztem władania szpadą.

XII.
O CZEM MÓWIONO W MAŁYM DOMU WŚRÓD OGRODU Z BAOBABEM.

Wszyscy odstąpili Tartanina, tylko armja stała wytrwale po jego stronie.
Waleczny major Bravida, emerytowany komendant magazynu mundurów zawsze okazywał Tartarinowi jednaki szacunek i uparcie powtarzał jedno i to samo:
— To tęgi chłop!
A to przekonanie conajmniej równoważyło odmnienne a ujemne przekonanie aptekarza Bézuquet i co najmniej tyleż było warte. Waleczny major nigdy nie zrobił najmniejszej aluzji o wyjeździe do Afryki, gdy jednak hałas ogólny stał się zbyt głośny, major zdecydował się pomówić w tej sprawie z Tartarinem.
Pewnego wieczora nieszczęsny Tartarin samotnie siedział w swym gabinecie i rozmyślał o smutnych rzeczach. Nagle wszedł do pokoju waleczny major, ubrany w czarne rękawiczki, w surducie zapiętym aż po szyję.
Waleczny oficer przemówił z powagą:
— Tartarinie, należy jechać!
I wyprostowany stał we drzwiach, sztywny i wielki jak obowiązek.
Tartarin z Tarasconu powstał bardzo blady, wzruszonem okiem rozejrzał się wokoło po swym pięknym gabinecie, dobrze zamkniętym, pełnym ciepła i łagodnego światła, spojrzał na wygodny, miękki swój fotel, na swe książki, swój dywan, białe, obficie zwisające firanki u okien poza któremi drżały subtelne gałązki drzewek ogrodu. A potem przystąpiwszy do walecznego majora, wyciągnął ku niemu dłoń, uścisnął silnie jego rękę i głosem w którym słychać było łzy opanowane jednak ze stoicyzmem, rzekł:
— Wyjadę, majorze Bravida!
I jak rzekł tak uczynił. Wyjechał. Tylko, że jeszcze nie zaraz... Potrzebował czasu by uskutecznić wszystkie przygotowania.
Przedewszystkiem zamówił u Romparda dwa duże kufry, obite obręczami z mosiądzu. Na wierzchu ich znajdowały się dwie podłużne tabliczki z następującym napisem:

Tartarin z Tarasconu
Skrzynia z bronią!

Sporządzenie tych kufrów i tabliczek zajęło sporo czasu.
Zamówił również u Tastavina wspaniałe albumy na spisywanie wrażeń z podróży i dziennika. Bo przecież chociaż polowanie na lwy jest rzeczą piękną i poważną, jednak po drodze sporo czasu pozostaje na myślenie.
Następnie sprowadził z Marsylji cały ładunek konserwów mięsnych i roślinnych, pemikanu w tabliczkach do robienia bulionu, namiot nowego modelu dający się rozłożyć i złożyć w przeciągu minuty, buty nieprzemakalne, dwa parasole, nieprzemakalny płaszcz, niebieskie okulary dla ochrony przed zapaleniem oczu. Wreszcie aptekarz Bézuquet przygotował dlań małą apteczkę przenośną, pełną plastrów na rany, arniki, kamfory, octu siedmiu złodziei.

Biedny Tartarin! Wszystko to czynił on nie dla siebie. Miał nadzieję, że temi ostrożnościami i tą pełną delikatności dbałością ułagodzi nieco wściekłość Tartarina-Sancho Pansy, który od chwili, w której wyjazd został postanowiony nie mógł się uspokoić i rozbroić z gniewu ani we dnie ani po nocach.

XIII.
ODJAZD.

Nareszcie nastał ów dzień uroczysty, dzień wielki.
Od świtu cały Tarascon był na nogach, zapełniając ulicę awiniońską i tłocząc się w pobliżu małego domu wśród ogrodu z baobabem.
W oknach, na dachach, na drzwiach, wszędzie było mnóstwo ludzi. Majtkowie ze statków pływających po Rodanie, czyściciele butów, tragarze, mieszczanie, robotnice z warsztatów tkackich i fabryk jedwabiu, członkowie klubu, — wogóle wszyscy mieszkańcy zgromadzili się; przybyli nawet przez most mieszkańcy Beaucair, a nie brakło i ogrodników z przedmieścia, wozów z płóciennemi budami hodowców winogradu siedzących na ładnych mułach strojnych w wstążki, dzwonki, dzwoneczki, kutasy, wstęgi i kokardy, było nawet kilka ładnych dziewcząt Orlejanek przybyłych na jednym koniu z kochankami swymi, miały one włosy przewiązane niebieskiemi wstążkami. Koniki zaś były małe, stalowej maści.
Cały ton tłum tłoczył się, cisnął przed furtką wiodącą do grodu Tartarina dobrego pana Tartarina idącego między „turków“, by tam mordować lwy.
W pojęciu Taraskończyków Algier, Afryka, Grecja, Persja, Turcja, Mezopotamia, wszystko to razem tworzy jakąś niewyraźną, prawie mitologiczną, wielką krainą i nazywa się les Teurs „ziemią turków“.
Wśród tłumu przechadzali się tam i napowrót myśliwi polujący na kaszkiety, dumni z tryumfów swego mistrza i jakoby pozostawiający po sobie ślady chwały i sławy.
Przed domem, wśród ogrodu z baobabem stały dwa duże wózki. Od czasu do czasu furtka się otwierała, a wtedy wewnątrz ogrodu widzieć było można kilka osób przechadzających się poważnie po małym ogródku. Tragarze wynosili kufry, skrzynie, walizy, worki podróżne i składali je na wózkach.
Za każdym razem, gdy tragarze wynieśli nowy pakunek, tłumem wstrząsał dreszcz. Wymieniano głośno wyniesione przedmioty.
— To namiot!...
— To konserwy!...
— Apteka!
— Skrzynie z bronią!
A myśliwi, polujący na kaszkiety udzielali informacji.
Nagle, około dziesiątej godziny, tłum poruszył się silniej. Furtka od ogrodu otwarła się gwałtownie na zawiasach.
Rozległy się okrzyki:
— To on!... To on!...
To był on....
Gdy stanął na progu dwa okrzyki osłupienia rozległy się wśród tłumu:
— To „turek“!...
— On ma okulary na nosie!...
W istocie Tartarin z Tarasconu jadąc do Algieru uważał za swój obowiązek wystroić się w algierski kostjum. Szerokie, fałdziste pantalony z białego płótna, mała, obcisła kamizelka z metalowymi guzikami, na około brzucha czerwony pas dwustopowej szerokości, goła szyja, wygolone czoło, na głowie olbrzymia chechia (czerwona czapeczka) o niebieskim, niezmiernie długim kutasie!...
Oprócz tego dwie ciężkie strzelby, po jednej na każdem ramieniu, olbrzymi nóż myśliwski za pasem, na brzuchu patrontasz, u boku rewolwer w skórzanej torbie. I więcej nic...
Ach! Przepraszam! Zapomniałem o okularach, o tych ogromnych, wspaniałych, niebieskich okularach, które osłabiały nieco wrażenie dzikości jakie czyniła postać bohatera.
Tłum ryknął:
— Niech żyje Tartarin! — Wiwat! Niech żyje!
Wielki człowiek uśmiechnął się, ale nie mógł ukłonić się ponieważ obie strzelby przeszkadzały mu w tem. Zresztą dziś wiedział on co myśleć o popularności i względach tłumu. Być może nawet iż w głębi duszy przeklinał swych strasznych współobywateli, którzy zmusili go do wyjazdu, do opuszczenia tego pięknego małego domku o białych murach i zielonych okiennicach... Ale nie dawał tego poznać po sobie.
Spokojny i dumny, aczkolwiek nieco blady, wyszedł na ulicę, spojrzał na wózki napełnione kuframi i skrzyniami, a widząc, że wszystko jest w porządku, śmiało puścił się w drogę ku stacji kolei nie oglądnąwszy się nawet ani razu w stronę domku wśród ogrodu z baobabem. Za nim maszerował waleczny major Bravida, emerytowany naczelnik magazynu mundurów, prezydent Ladevéze, a dalej rusznikarz Costecalde i tłum myśliwych, polujących na kaszkiety, dalej wózki z pakunkami, a w końcu tłum narodu.
Przed dworcem oczekiwał Tartarina naczelnik stacji, — stary afrykańczyk z 1850 roku. Przywitał bohatera kilkakrotnym silnym i ciepłym uściskiem dłoni.
Pociąg pośpieszny idący z Paryża do Marsylji, nie przybył jeszcze na stację. Tartarin wszedł do poczekalni razem ze swym sztabem. Aby uniknąć tłoku, naczelnik stacji kazał natychmiast po ich wejściu zamknąć żelazną kratę.
Przez kwadrans Tartarin otoczony myśliwymi polującymi na kaszkiety przechadzał się wzdłuż i wszerz poczekalni. Mówił im o swej podróży, o swem polowaniu, przyrzekał przysłać im skóry ubitych lwów. Zapisywano się w jego notatce na skóry, jak tancerze zapisują się w karnetach balowych na tańce.
Spokojny i słodki jak Sokrates w chwili, gdy mu podać miano puhar cykuty, nieustraszony Tartarin, miał dla każdego miłe i dobre słowo, dla wszystkich miał przyjazny uśmiech. Mówił o każdym prosto, łaskawie, grzecznie. Możnaby pomyśleń, że przed wyjazdem chce zostawić po sobie wspomnienia jak najlepsze, pełne uroku, żal i smutek. Słuchając swego mistrza, myśliwi polujący na kaszkiety, mieli łzy w oczach, niektórzy nawet mieli wyrzuty, jak naprzykład prezydent Ladevéze i aptekarz Bézuquet.
Tragarze, którzy przynieśli pakunki Tartarina płakali po kątach. A zewnątrz lud tłoczył się u krat i krzyczał:
— Niech żyje Tartarin!
Nareszcie rozległ się dzwonek. Głuchy turkot, rozdzierający świst wstrząsł sklepieniem.
— Wsiadać! Wsiadać!
— Żegnaj Tartarinie! — Żegnaj Tartarinie!
— Żegnam was wszystkich!
A wypowiedziawszy te słowa, wielki człowiek pochwycił w objęcia walecznego majora Bravidę i ucałował jego policzki, całując w nim cały Tarascon.
Następnie wyszedł na peron i wsiadł do wagonu napełnionego paryżaninami, którzy widząc dziwnego człowieka uzbrojonego w taką masę karabinów i rewolwerów, umierali ze strachu.

XIV.
PORT W MARSYLJI. — NA OKRĘCIE.

Dnia 1. grudnia 1896. w południe słonecznego, zimowego prowansalskiego dnia, pięknego jasnego, wspaniałego, przerażeni marsylczycy ujrzeli w porcie „turka“, — ale jakiego „turka“! Nigdy podobnego „turka“ nie widzieli, a jednak wiadomo, że w Marsylji „turków“ nie brak!
Owym „turkiem“ — czyż trzeba dodawać — był wielki Tartarin z Tarasconu. Szedł on wzdłuż wybrzeża, a za nim tłum tragarzy niósł skrzynie z bronią, aptekę podróżną, konserwy mięsne, i roślinne itd. Szedł on ku portowi Towarzystwa Tonacho, aby dostać się na pokład transportowca Żuaw, mającego przewieść go do Afryki.
W uszach dźwięczały mu jeszcze okrzyki pożegnalne mieszkańców Tarasconu; blask nieba, woń morza upajały go. To też Tartarin promieniał i mając strzelby na obu ramionach, wysoko niosąc głowę, kroczył, wytrzeszczając oczy na cudowne piękno marsylskiego portu, który widział po raz pierwszy i który go zachwycał... Biedakowi zdawało się, iż to sen tylko... Zdawało mu się, że jest Sindbadem marynarzem i że przechadza się, po mieście fantastycznem, opisanem w jednej opowieści z Tysiąca i jednej nocy.
Widział przed sobą las masztów, żagli, kominów krzyżujących się na wszystkie strony. Flagi wszystkich krajów i państw świata: rosyjskie, greckie, szweckie, tunetańskie, amerykańskie... statki stały rzędem u wybrzeża, maszty ich pochylone ku brzegowi były jak szeregi bagnetów, pochylonych do ataku. Niżej szereg najad, bogiń, świętych patronek i przeróżnych pomalowanych rzeźb drewnianych dających statkom nazwy. Wszystko to unoszone falami morza, pożerane niemi, zmoczone, omszone... Od czasu do czasu między statkami pojawiał się kawał morza, niby kawał jedwabiu poplamionego oliwą... wśród tłoku żagli, unosiły się stada mew, niby chmury, przesuwające się po błękicie nieba...
Na wybrzeżu potoki wody spływające w morze z mydłami, zielone, gęste, czarniawe, zmięszane z oliwą i sodą. A między tem tłum strażników celnych, komisjonerów, tragarzy, woźniców z wózkami zaprzężonymi w małe korsykańskie koniki.
Sklepy i magazyny, zadymione budy z kuchniami dla majtków, przekupnie fajek, małp, papug, sznurów, płótna żaglowego, fantastycznych drobiazgów, jako to: stare strzelby i garłacze, wielkie pozłacane latarnie, stare, połamane kotwice, dźwignie, tuby, lunety z przedhistorycznych czasów. Straganiarki sprzedawały muszle i pająki morskie i wykrzykiwały głośno. Majtkowie przechodzili szybko, niosąc garnki ze smołą, dymiące rondle, duże kosze pełne pająków morskich, które myli w wodzie morskiej.
Wszędzie kolosalny tłok najrozmaitszych towarów: jedwabiów, minerałów, stosów drzewa, rudy ołowianej, sukna, cukru, trzciny cukrowej, oliwy itd. itd. Wschód i zachód mieszały się tu razem. Olbrzymia kupa holenderskich serów, które genueńczycy własnoręcznie malowali na czerwono.
Niżej miejsce wyładowywania zboża. Tragarze wysypywali worki do elewatorów. Zboże czyniło rzekę złota spływającą wśród jasnych oparów. Tu znów ludzie w czerwonych fezach ładowali zboże w worki z oślej skóry, a worki rzucali na wózki; wózki puszczały się w drogę otoczone tłumem kobiet i dzieci z miotełkami i koszykami... Dalej doki, w których oczyszczano z wodorostów i naprawiano duże statki, woń smoły, ogłuszający stuk młotów...
Czasem szeregi masztów rozsuwały się. Wtedy Tartarin widział wejście do portu, ruch dużych okrętów, fregatę angielską idącą do Malty, czystą i pięknie wymytą, oficerowie w żółtych rękawiczkach, duży bryk marsylski zbliżający się do brzegu wśród hałasów i przekleństw, kapitan gruby, w długim surducie i jedwabnym kapeluszu, komenderował w djalekcie prowansalskim. Okręty odjeżdżające rozpuściwszy wszystkie żagle. Inne zbliżające się zwolna, opromienione słońcem.
A wokoło był hałas przerażający, turkot wozów, krzyki i przekleństwa majtków, śpiewy, gwizdanie parowców, bębny i trąby w forcie świętego Jana i świętego Mikołaja, dzwony kościelne. A ponad tem wszystkiem mistral wiejący silnie, chwytający to wszystkie dźwięki, toczący je w dal, wstrząsający niemi, łączący je w jeden głos, czyniący muzykę szaloną, dziką, bohaterską, jakby wielką pożegnalną fanfarę, budzącą pragnienie odjazdu, puszczenia się w drogę daleką, przyprawienia sobie skrzydeł.
Przy dźwiękach tej fanfary Tartarin z Tarasconu puścił się w drogę do krainy lwów!...

EPIZOD DRUGI.
MIĘDZY „TURKAMI“
I.
PRZEPRAWA MORZEM. — PIĘĆ POZYCJI CHECHII
WIECZÓR TRZECIEGO DNIA. — LITOŚCI!

Chciałbym być malarzem, wielkim malarzem, aby zaczynając ten epizod módz plastycznie stawić wam przed oczy przeróżne pozycje, w których znajdowała się chechia Tartarina z Tarasconu podczas trzech dni jazdy na pokładzie Żuawa, między Francją i Algierem.
Ukazałbym wam przedewszystkiem chechię bohaterską i dumną, w chwili odjazdu, gdy czyniła wspaniałą aureolę wokoło pięknej taraskońskiej głowy. Ukazałbym ją wam potem w chwili wyjazdu z portu, gdy Żuaw chwiać się poczyna na falach morza. Była wtedy drżąca, zdziwiona i jakby pełna złych przeczuć.
Potem na pełnem morzu, gdy fale zaczęły rzucać statkiem jak piłką, wtedy walczyła ona z burzą, przerażona sterczała na głowie bohatera, a duży kutas niebieski stroszył się wśród podmuchów wichru i wśród mgły morskiej... Czwarta pozycja. Godzina szósta wieczorem w pobliżu Korsyki. Nieszczęsna chechia żałośnie pochyla się ponad balustradę pokładu i smętnie spogląda w morze, badając dno jego... Wreszcie pozycja piąta i ostatnia. W głębi wąziutkiej kajuty, na małem łóżeczku, wyglądającem jak szuflada komody. Coś bezkształtnego i zrozpaczonego, jęcząc wije się na poduszce. To chechia, bohaterska w chwili wyjazdu zmieniona w pospolitą i marną szlafmycę, nasuniętą aż na uszy głowy chorego, pobladłego, szarpanego konwulsjami człowieka...
Ach i gdyby mieszkańcy Tarasconu widzieć byli mogli swego wielkiego Tartarina w tej szufladzie komody. Blade i smutne światło dzienne wpada przez małe okienka; woń kuchni i gnijącego drzewa, nieznośna woń transportowca. Gdyby usłyszeli jęki bohatera wydobywające się z jego piersi przy każdym obrocie śruby. Gdyby widzieli jako co pięć minut żąda herbaty i dziecinnym głosikiem przeklina służącego... Nigdy by sobie nie przebaczyli, że go zmusili do wyjazdu. Nieszczęsny „turek“ był godny politowania, Zaskoczony niespodzianie chorobą, nieszczęsny nie miał czasu ni odwagi zdjąć algierski pas, ani też zdjąć z siebie swój arsenał. Nóż myśliwski ugniatał mu piersi, rewolwer biodro. A w dodatku Tartarin-Sancho Pansa ciągle mu nad uchem jęczał i klął:
— Widzisz, niedołęgo! Przepowiadałem ci!... Zachciało ci się Afryki?... A więc masz tę swoją Afrykę!... Jakże ci się podoba?...
Ale największem okrucieństwem było, że w głębi swej kajuty, nieszczęsny słyszał, iż w wielkim salonie pasażerowie śmieją się, bawią, jedzą, śpiewają, grają w karty. Na pokładzie Żuawa zebrało się wesołe i liczne towarzystwo. Oficerowie powracający do swych pułków, damy z marsylskiego Alkazaru, kabotyni, bogaty muzułmanin powracający z Mekki, bardzo wesoły i dowcipny książę egzotyczny, udający doskonale różnych śpiewaków i aktorów... Nikt w tem towarzystwie nie cierpiał na morską chorobę, spędzali czas pijąc szampana razem z kapitanem Żuawa, grubym filutem, który miał dwie rodziny, jedną w Marsylji, drugą w Algierze, a nazywał się wesoło Barbason.
Tartarin z Tarasconu przeklinał tych nędzników. Ich wesołość podwajała jego cierpienia.
Nareszcie trzeciego dnia popołudniu na statku zaczął się ruch nadzwyczajny, który obudził z odurzenia naszego bohatera. Dzwon dzwonił ustawicznie. Słychać było ciężkie kroki majtków, biegających po pokładzie, głośne krzyki i komendy kapitana.
Wreszcie:
— Maszyna, stop!
Statek stanął; wielkie wstrząśnienie i nic więcej. Okręt kołysał się w milczeniu od prawej ku lewej, jak balon w powietrzu.
Tajemnicze milczenie przeraziło taraskończyka.
Strasznym głosem wrzasnął:
— Litości! Toniemy! Ratunku!
I odnajdując swe siły, zerwał się z łóżeczka i w pełnym rynsztunku, ze strzelbami i rewolwerami wyleciał na pokład.

II.
DO BRONI! DO BRONI!

Statek nie tonął. Przybył tylko na miejsce.
Żuaw zapuścił kotwice w porcie głębokim, czarnym, milczącym, ponurym, prawie opustoszałym. Na przeciw na wzgórzu widać było biały Algier, małe matowo białe domki, przytulone do siebie na stoku pochylającym się ku morzu. A ponad wszystkiem, jedwabisty błękit nieba, cudowny błękit...
Sławny Tartarin, ochłonąwszy nieco ze strachu, przyglądał się krajobrazowi „słuchając z czcią“ słów egzotycznego księcia, który stojąc obok niego, informował go o mieście, wskazywał różne dzielnice; Kasbę, górne miasto, ulicę Bab-Azonu. Książę egzotyczny, był bardzo dobrze wychowany. W dodatku doskonale znał Algier, i mówił płynnie po arabsku. Nagle... wzdłuż balustrady, o którą obaj byli oparci, Taraskończyk ujrzał mnóstwo ogromnych, tłustych, czarnych rąk, chwytających z zewnątrz za słupki. Równocześnie prawie ukazała się tuż przed Tartarinem głowa murzyna z kędzierzawą czupryną. Zanim Tartarin mógł zdobyć się na otwarcie ust, na pokład ze wszech stron tłoczyć się zaczęły setki korsarzy, czarnych, żółtych, na pół nagich, wstrętnych, strasznych.
Piratów tych Tartarin znał dobrze! Ta szajka, te postacie, to one, sławne one, których on tyle razy szukał po nocach w ulicach Tarasconu. Nareszcie one zdecydowały się stanąć przed nim oko w oko!
W pierwszej chwili niespodzianka ubezwładniła go. Ale gdy ujrzał piratów, rzucających się na bagaże, pakunki zdzierających płótno pokrywające je, gdy ujrzał, iż zaczynają rabować i plądrować statek, — wtedy bohater obudził się z osłupienia, wydobył nóż myśliwski i wrzasnął:
— Do broni! Do broni!
Wrzasnął, zwracając się do podróżnych i pierwszy rzucił się na korsarzy.
Kapitan Barbasson, wychodząc z pod pokładu, zatrzymał go pytając:
— Co jest? co się stało? Co się panu stało?
— Ach! to pan, kapitanie!... Prędko, prędko! Daj pan broń swym ludziom!
A to dlaczego?
— Czyż pan nie widzi?
— Co takiego?
— Tu... przed nami... korsarze!...
Kapitan Barbasson patrzył na niego osłupiały. W tejże chwili olbrzymi drab, murzyn przebiegł koło nich, niosąc na plecach aptekę przenośną Tartarina.
Tartarin ryknął:
— Nędzniku! — Czekaj!
I rzucił się na murzyna ze sztyletem w ręku.
Barbasson chwycił Tartarina za pas algierski i zatrzymał go.
— Ależ uspokój się pan!... Do stu djabłów!... Toż to nie są korsarze!... Już od niepamiętnych czasów, niema wcale korsarzy... To są tragarze!...
— Tragarze?...!
— Ależ naturalnie! — Tragarze, którzy przybyli na statek, żeby przenieść na ląd kufry, skrzynie, wogóle bagaż!.. Schowajże pan swój scyzoryk, oddaj mi pan swój bilet i idź pan za tym murzynem. To bardzo porządny chłopak, który pana zaprowadzi na ląd a nawet do hotelu, jeśli pan sobie tego życzy...
Tartarin zmieszał się nieco. Oddał swój bilet, i spiesząc za murzynem, zlazł po drabinie sznurowej do dużej szuflady kołyszącej się u boku statku. Wszystkie jego pakunki znajdowały się już tam, skrzynie z bronią, kufry, konserwy mięsne i roślinne i t. d., a ponieważ przedmioty te zapełniły całą szalupę, więc nie było potrzeby czekać na innych podróżników. Murzyn wylazł na szczyt pakunków i wisiał tam podobny do małpy, założywszy ręce za kolana. Drugi murzyn pochwycił wiosła... obaj patrzyli na Tartarina śmiejąc się i pokazując swe białe zęby.
Poza nimi, z tyłu szalupy, z tą przerażającą miną, która budziła lęk w jego współobywatelach, stał wielki Taraskończyk i nerwowo przebierając palcami trzymał w ręku rękojeść swego noża myśliwskiego. Bo aczkolwiek słowa Kapitana Barbasson uspokoiły go nieco, nie był on zupełnie spokojny, co do zamiaru tych obu czarnoskórych obywateli, tak niepodobnych do dzielnych tragarzy z nad brzegów Rodanu...
W pięć minut później szalupa dobiła do brzegu. Tartarin wysiadł w niewielkim porcie Berberyjskim, kędy trzysta lat przedtem pewien galernik hiszpański, nazwiskiem Michał Beroales, — pod razami batów dozorcy galer — obmyślał i gotował boską powieść, która nazywać się miała Don Quichotte.

III.
INWOKACJA DO CERVANTESA. — WYLĄDOWANIE. — GDZIEŻ SĄ „TURCY“. — NIEMA „TURKÓW“? — ROZCZAROWANIE.

O Michale Carvantesie di Saavedra!
Jeśli prawdą jest, iż w krainach, które zamieszkiwali wielcy ludzie pozostaje po nich cząstka ich ciał, czy dusz i unosi się w powietrzu po wszystkie czasy, aż po koniec świata, — w takim razie to, co po tobie zostało na berberyjskiem wybrzeżu, drżeć musiało z radości, ujrzawszy lądującego Tartarina z Tarasconu, ten przedziwny typ mieszkańca południowej Francji, to ucieleśnienie i połączenie obu bohaterów twego dzieła Don Quichotta i Sancho Pansy.
Był to dzień gorący!
Na zalanem promieniami słońca wybrzeżu pięciu czy sześciu celników, kilku zamieszkałych w Algierze europejczyków czekających na wiadomości z Francji, kilku maurów siedzących w kuczki, palących fajki na długich cybuchach, majtkowie z Malty łowiący ryby dużemi sieciami, w których tysiące sardynek srebrzyły się, jak drobne srebne monety.
Zaledwie Tartarin wstąpił na ląd, wybrzeże ożywiło się, zmieniło się do niepoznania. Tłum dzikusów jeszcze obrzydliwszych niż korsarze ze statku, zjawił się nagle z poza kamieni leżących na wybrzeżu i rzucił się na przybysza. Wysocy arabowie nadzy zupełnie i owinięci tylko w płócienne prześcieradła, mali maurowie w łachmanach, murzyni, tunetańczycy, służący hotelowi w białych fartuchach; — wszyscy wrzeszczeli, krzyczeli, chwytali Tartarina za suknie, wyrywali sobie jego rzeczy, jeden porwał skrzynię z konserwami, drugi skrzynkę z apteką, a wszyscy w niezrozumiałym żargonie wykrzykiwali najnieprawdopodobniejsze nazwy hotelów.
Ogłuszony tym wrzaskiem, biedny Tartarin rzucał się na wszystkie strony, krzyczał, wrzeszczał, przeklinał, wymachiwał rękami, biegał za swemi rzeczami, a nie wiedząc co zrobić i jak porozumień się z tymi barbarzyńcami, łajał ich po francusku, po prowansalsku, nawet łacinie, łaciną Pana de Ponceaugnac rosa, róża, bonus, bona bonum, używając wszystkich słów, które pamiętał... Wszystko nadaremnie.
Niesłuchano go wcale.
Szczęściem, jakiś mały człowieczek ubrany w mundur z żółtym kołnierzem, uzbrojony w długą laskę, pojawił się wśród tłoku, niby bóg homerowski i rozpędził tę chołotę kilku uderzeniami. Był to policjant algierski. Bardzo grzecznie zaproponował Tartarinowi by ulokował się w hotelu europejskim. Potem powierzył go służącym i ci powiedli go ze sobą, a za nimi na kilku wózkach wieziono pakunki Tartarina.
Stąpiwszy na ulice Algieru, Tartarin z Tarasconu szeroko otworzył oczy, zdziwiony niepomiernie. Wyobrażał on sobie, iż ujrzy wschodnie miasto, bajeczne, czarodziejskie, mitologiczne, coś pośredniego między Konstantynopolem a Zanzibarem...
Ujrzał zupełnie coś podobnego do Tarasconu.
Kawiarnie, restauracje, szerokie ulice, domy czteropiętrowe, niewielki wybrukowany plac, na którym muzyka wojskowa grała polki Offenbacha, panowie siedzący przy stolikach, i zapijający piwo, damy, kilka niewiast z półświatka, oraz wojskowi, raz jeszcze wojskowi i znowu wojskowi.., ani jednego „turka“! Ani jednego prócz Tartarina...
To też, przechodząc przez plac, był on nieco zażenowany. Wszyscy na niego patrzyli. Muzykanci wojskowi przestali grać, urwali nagle...
Z dwoma strzelbami po jednej na każdem ramieniu z rewolwerem u pasa, dziki i majestatyczny jak Robinson Kruzoe, Tartarin kroczył poważnie, pośród wszystkich tych grup. Lecz gdy stanął u bramy hotelu, siły go opuściły. Wyjazd z Tarasconu, port w Marsylji, przejazd morzem, egzotyczny książę, korsarze, — wszystko to zmieszało się w jego głowie i krążyło po niej w szalonym wirze.
Musiano go zanieść do jego pokoju, rozbroić, rozebrać...
Mówiono już nawet o tem, iż należałoby posłać po lekarza...
Lecz zaledwie bohater nasz złożył głowę na poduszki, natychmiast zaczął chrapać tak głośno i tak serdecznie, że właściciel hotelu uznał wszelką pomoc nauki za zupełnie zbyteczną i wszyscy wyszli z pokoju.

IV.
PIERWSZA ZASIADKA.

Trzecia godzina biła na zegarze pałacu gubernatora.
Tartarin obudził się.
Przespał cały wieczór, całą noc, cały ranek, a nawet spory kawałek popołudnia. Należy wszakże pamiętać, że w ostatnich trzech dniach checia doznała potężnych wzruszeń...
Gdy bohater nasz otworzył oczy, pierwszą myślą jego było:
Jestem w krainie lwów.
I w tejże chwili — dlaczegożnie przyznać się — na myśl, iż lwy są tak blizko, o kilka kroków, prawie pod ręką, na myśl iż wkrótce przyjdzie zetknąć się z niemi... Brrr... śmiertelny dreszcz wstrząsał bohaterem i nieustraszenie skrył się pod kołdrę.
Ale po chwili, gdy ujrzał wesoły, jasny blask słońca, zalewającego pokój, gdy zjadł dobre śniadanie, które sobie kazał podać do łóżka, gdy spojrzał na morze przez otwarte okno i podlał wszystko buteleczką wybornego wina z Crescii, — wnet mu wrócił bohaterski nastrój.
— Na lwy! Na lwy!
Wrzasnął, wyskakując z pod kołdry i ubrał się szybko.
Plan jego był następujący:
Wyjść za miasto, nie mówiąc nikomu ani słowa. Odrazu puścić się w pustynię, hen, w jej głąb. Doczekać się nocy. Zasiąść w zasadzce i tam wyrżnąć z obu luf do pierwszego lwa, który się zjawi.
— Bęc! bęc!
Potem powrócić na śniadanie do europejskiego hotelu, pozwolić mieszkańcom Algieru złożyć sobie gratulacje i nająć woźnicę, któryby wiózł trupy zamordowanych lwów.
Pospiesznie więc uzbroił się, wziął na plecy namiot, którego płótno zwinięte około długiego kija wznosiło się przynajmniej o stopę ponad jego głowę i wyprostowany, sztywny jak pal, wyszedł na ulicę...
Tam nie chcąc nikogo pytać o drogę, — a to z obawy by nie zdradzić się ze swymi zamiarami, — śmiało i stanowczo zwrócił się na prawo, minął ulicę Bab-Azonu, wzdłuż której obserwowali go żydzi algierscy, ukryci w głębi swych sklepów niby pająki, przeszedł przez plac Teatralny, zwrócił się na przedmieście i wreszcie puścił się pełnym gościńcem Mustafy.
Na drodze tej był fantastyczny tłok.
Omnibusy, fiakry, wózki, biedki, wózeczki, wozy ciężarowe zaprzęgnięte wołami, szwadrony strzelców afrykańskich, stada małych, mikroskopijnych osiołków, murzynki sprzedający biszkopty, wozy alzackich emigrantów, spahisy w czerwonych płaszczach, wszystko to sunęło w tumanach kurzu, krzyki, śpiewy, dźwięki trąb. A na prawo i na lewo rzędy nędznych bud, kędy rosłe murzynki czesały się przed drzwiami, szynkownie pełne żołnierzy, sklepy rzeźników...
— Cóż to oni gadają o tym swoim wschodzie? Niema tu nawet tylu „turków“ co w Marsylji.
Tak myślał wielki Tartarin.
Nagle ujrzał wspaniałego wielbłąda, mijającego go szybko, wyciągającego swe długie nogi, pyszącego się jak indyk.
Serce Tartarina zabiło szybciej.
Oto już wielbłądy!
A więc lwy nie mogą być daleko! I w istocie! W pięć minut później ujrzał zbliżającą się gromadę myśliwych, wracających z polowania, ze strzelbami na ramieniu.
Mijając ich, rzekł sam do siebie:
— Tchórze! Tchórze! Idą na lwy gromadą i z psami!..
Nie wyobrażał on bowiem sobie, żeby w Algierze można było polować na co innego, niż na lwy. Jednak myśliwi ci mieli dobroduszne miny kupców, którzy się wycofali z interesu, przytem sposób polowania na lwy z psami i z torbami myśliwskiemi był tak patryarchalny, iż Taraskończyk, zaintrygowany nieco, uważał za stosowne zaczepić jednego z tych panów.
— Udało się polowanie kolego?
— Nieźle, nieźle.
— Zabiliście dużo?
— Tak... dosyć... Proszę niech pan spojrzy...
I algierski myśliwy pokazał swą torbę myśliwską zapchaną zającami i bekasami.
— Co? Torba myśliwska? — Pan w torbie je nosi?
— A w czemże je mam nosić?
— A więc... więc to chyba bardzo maleńkie...
— Są małe i są duże.
— A ponieważ myśliwiec ów spieszył się bardzo do domu więc nie czekając dalszych pytań Tartarina, ogromnymi krokami podążył za swymi przyjaciółmi.
— Ach to są łgarze... Nie zabili ani jednej sztuki...
I puścił się dalej w drogę.
Domów było coraz mniej i przechodniów również.
Noc zapadała. — Wszystkie przedmioty w około ciemniały, kształty stawały się niewyraźne. Tartarin z Tarasconu maszerował jeszcze z pół godziny. W końcu zatrzymał się.
Noc była już zupełnie ciemna.
Noc bezksiężycowa. Na niebie mnóstwo gwiazd. Ani żywej duszy na drodze...
Mimo wszystko bohater przyszedł do przekonania, że lwy nie są dyliżansami pocztowymi i niechętnie podróżują po gościńcach publicznych. Zwrócił się z drogi na pola i szedł wpoprzek... Co krok spotykał rowy, cierniste krzewy. To go nie wstrzymało.! Wędrował dalej... Potem nagle stanął.
Rzekł sam do siebie:
— Czuć blizko lwa!.. Tu musi być w pobliżu!...
I energicznie węszył w prawo i w lewo.

V.
BĘC! BĘC!

Była to olbrzymia, dzika pustynia, porosła dziwacznemi roślinami, temi roślinami wchodu, które mają wygląd drapieżnych zwierząt.
W dyskretnem świetle gwiazd, cienie tych roślin na wszystkie strony snuły się po ziemi.
Po prawej ciężka niekształtna masa gór. To atlas zapewne!
Po lewej niewidzialne morze huczało głucho...
Istna kryjówka krwiożerczych drapieżników.
Tartarin ukląkł na jedno kolano i czekał... Jedną strzelbę położył obok siebie na ziemi, drugą trzymał w ręce...
Czekał godzinę, dwie... Nic!
Wtedy przypomniał sobie, iż — wedle opowiadań wyczytanych w książkach — wielcy łowcy lwów, idąc na polowanie, zawsze brali z sobą małe jagnię, przywiązywali je do drzewa o kilka kroków przed sobą i pociągali od czasu do czasu sznurkiem za tylną nogę, by krzyczało. Nie mając jagnięcia, Taraskończyk wpadł na myśl, by je zastąpić naśladowaniem i zaczął beczeć baranim głosem:
— Mee! Mee!
Z początku czynił to bardzo łagodnie i cicho, bo w gruncie rzeczy mimo wszystko bał się trochę, żeby lew go nie usłyszał. Ale potem widząc, że nic się nie zjawia, zaczął beczeć głośniej:
— Mee! Mee!
Jeszcze nic!... Zniecierpliwiony, ze wszystkich sił przeraźliwie zabeczał:
— Mee! Mee!
Było w tem tyle siły, iż jagnię zmieniło się w ryczącego okrutnie wołu...
Nagle o kilka kroków przed bohaterskim Taraskończykiem pojawiło się coś czarnego i olbrzymiego i przypadło do ziemi.
Tartarin zamilkł.
To „coś“ pochylało się ku ziemi, węszyło, podskakiwało, tarzało się, odbiegało galopem, potem powracało, zatrzymując się nagle...
Bez wątpienia był to lew!
Teraz widać było doskonale jego cztery krótkie łapy, potężne barki i dwoje oczu, dwoje ogromnych oczu świecących wśród nocy...
Cel! Pal!
— Bęc! Bęc!
Stało się!
Potem natychmiast skok wstecz; nóż myśliwski z pochwy!...
Na strzał Tartarina odpowiedział ryk straszny.
Taraskończyk krzyknął:
— Trafiony!
Przysiadłszy na silnych nogach, oczekiwał zwierzęcia. Przygotowany był, iż lew skoczy na niego. Lecz drapieżnik miał już więcej niż mu było potrzeba i rycząc uciekł galopem...
Tartarin nie ruszył się z miejsca.
Oczekiwał samicy...
Tak przecież nakazują książki...
Niestety. Samica nie jawiła się. Taraskończyk czekał dwie, trzy godziny. Czekał. Aż wreszcie go znudziło czekanie.
Ziemia była wilgotna, noc stawała się chłodniejsza. Wiatr lodowato zimny dął od morza.
Przyszło mu na myśl, że możnaby się przespać i tak doczekać się dnia. Postanowił rozpiąć namiot... Ale — do stu djabłów namiot ten miał system rozpinania tak genjalny, że w żaden sposób nie można go było otworzyć... Bywają parasole, które podczas nawalnych deszczów bawią się w takie samo figliki. Zmęczony walką Taraskończyk rzucił cały ten przyrząd na ziemię i położył się na nim klnąc jak istny prowansalczyk.
— Ta ra, ta, — Tarata!
Taraskończyk wrzasnął zrywając się:
— Co to jest?
Były to trąby strzelców afrykańskich trąbiące pobudkę w kasarniach Mustafy.
Morderca lwów osłupiały przecierał sobie oczy...
Wyobrażał sobie, że jest w pośrodku pustyni...
A wiecie gdzie był?
Był wśród grzędy karczochów, między grzędą włoskiej kapusty, a grzędę buraków!...
Na jego Saharze rosły jarzyny...
Tuż obok wśród zieleniejącej się dzielnicy górnej Mustafy, wille algierskie, białe zupełnie, błyszczące w różowem świetle wschodzącego słońca.
Zdawałoby się, że to okolice Marsylji...
Poczciwy, gospodarski wygląd uśpionego jeszcze krajobrazu zdziwił mocno biedaka zepsuł mu zupełnie humor.
Rzekł sam do siebie:
— Ci ludzie są szaleni! Sadzić karczochy w sąsiedztwie lwów... Bo ostatecznie to nie był sen... Lwy przychodzą tu... A oto dowód...
Dowodem były ślady krwi pozostawione przez uciekające zwierzę. Pochylony nad tym krwawym tropem, śledząc go bacznie okiem, z rewolwerem w ręku, idąc za tropem od karczocha do karczocha, waleczny Tartarin doszedł do małego łanu owsa... a tam wygniecione zboże, jezioro krwi, a w pośrodku tego jeziora, przewrócony na bok, z olbrzymią raną w głowie...
Wiecie co?
— No przecież lew!
Nie! Osioł! Jeden z tych małych osiołków, tak pospolitych w Algierze...

VI.
POJAWIENIE SIĘ SAMICY. — STRASZNA WALKA.
SCHADZKA ZAJĘCY.

Pierwszym odruchem Tartarina gdy ujrzał nieszczęsną swą ofiarę, był objaw rozczarowania.
Lew i osioł! Jakaż to kolosalna różnica!
Drugim odruchem było pojawienie się litości... Biedny osiołek był tak ładny, wyglądał tek poczciwie... Ciało jego było jeszcze ciepłe, pierś poruszała się ledwie. Tartarin ukląkł przy swej ofierze, zdjął swój algierski pas i próbował zatamować nim krew upływającą z ciała nieszczęsnego zwierzęcia. Widok wielkiego człowieka pielęgnującego małe zwierzątko, był niezmiernie wzruszający.
Miękkie dotknięcie pasa oprzytomniło nieco biednego osiołka, który miał jeszcze przed sobą ze dwa kilometry życia. Otworzył swe duże szare oczy; dwa czy trzy razy poruszył długiemi uszami swemi, jakby chcąc powiedzieć:
— Dziękuję!... dziękuję!...
Wreszcie jedno jeszcze drżenie wstrząsnęło ciałem osiołka od głowy do ogona. Odtąd nie drgnął już wcale.
Nagle rozległ się krzyk tłumiony lękiem:
— Szpaczku! Szpaczku!
W tejże chwili poruszyły się gałęzie w poblizkiej gęstwinie.
Tartarin nie miał czasu powstać i przygotować się do spotkania wroga.
Była to samica!... Lwica!...
Zbliżyła się straszna, rycząca.
Przybrała postać starej alzatki w czepcu, zbrojnej w czerwony parasol i wołającej wielkim głosem swego osiołka.
Tartarin wyszedłby lepiej, gdyby spotkał prawdziwą, rozwścieczoną lwicę; gorzej było, iż spotkał tę starą babę...
Daremnie nieszczęsny Tartarin chciał się z nią porozumieć, wyjaśnić jej co się stało, — że wziął „szpaczka“ za lwa!...
Stara baba myślała, że on chce kpić z niej i miotając straszliwe przekleństwa, rzuciła się na bohatera, bijąc go niemiłosiernie parasolem. Tartarin zasłaniał się jak mógł strzelbą, pocił się, dyszał, stękał, krzyczał:
— Ależ pani!... ależ pani!...
Nic nie pomogło. Pani była głucha, a siła jej uderzeń dowodziła tego.
Szczęściem na polu walki zjawiła się trzecia osoba. Był to mąż starej alzatki, także alzatczyk, a w dodatku szynkarz, umiejący doskonałe rachować. Gdy zobaczył z kim ma do czynienia i przekonał się, że morderca niczego więcej nie pragnie jak tylko zapłacić gotówką cenę swej ofiary, — wtedy rozbroił swą połowicę i pogodzono się.
Tartarin zapłacił dwieście franków. Osioł wart był dziesięć, bo tyle płaci się za nie na targach arabskich. Potem pochowano biednego „szpaczka“ u stóp figowego drzewa. Alzatczyk wprowadzony w dobry humor widokiem brzęczącej, tarakońskiej monety, zaprosił naszego bohatera na przekąskę do swej szynkowni odległej zaledwie o kilka kroków od gościńca.
Myśliwi algierscy zachodzili tam co niedziela na śniadanie. Ciągnąca się w około płaszczyzna była najlepszem miejscem do polowania na zające, których tam było mnóstwo.
Tartarin zapytał:
— A lwy?
Alzatczyk spojrzał na niego mocno zdziwiony:
— Lwy?
Biedny Tartarin trochę mniej pewny siebie, ponowił pytanie:
— Tak jest, lwy... Czy widujecie je często?
Szynkarz wybuchnął śmiechem.
— Co? Lwy? A pocóż ich tutaj?
— Czyż w Algierze niema lwów?
— Nigdym ich nie spotkał!... A przecież mieszkam tu już ze dwadzieścia lat. — Chociaż zdaje mi się, że kiedyś coś o nich słyszałem... Prawdopodobnie czytałem w gazetach... Ale to o wiele dalej, gdzieś, tam, na południu...
W tejże chwili przybyli do szynkowni.
Była to podmiejska szynkownia taka sama, jakie się spotyka w Vauves, czy Pautin, z wiechą nad drzwiami, wizerunkami bilardowych kijów na ścianach i z nieobrażającym nikogo szyldem:
Pod schadzką zajęcy”!
Schadzka zajęcy!
Ach, Bravido! Co za wspomnienie!

VII.
HISTORJA PEWNEGO OMNIBUSA, PEWNEJ MAURYTANKI I PEWNEGO SZKAPLERZA Z KWIECIA JAŚMINU UCZYNIONEGO.

Ta pierwsza przygoda odstraszyłaby wielu ludzi, ale tak dzielnego i energicznego męża jak Tartarin nie mogła pozbawić odwag i wytrwałości.
Bohater pomyślał sobie:
— Lwy są na południu! A więc dobrze! Powędruję na południe!
I przełknąwszy ostatni kąsek, wstał, podziękował gospodarzowi za przyjęcie, bez żalu i gniewu uściskał starą alzatkę, przelał jeszcze jedną łzę nad grobem nieszczęsnego „szpaczka”, a potem szybko zwrócił się w powrotną drogę, ku Algierowi i to z bezwzględnem postanowieniem spakowania kufrów i natychmiastowego wyjazdu na południe.
Niestety, zdawało mu się, że gościniec Mustafy od poprzedniego dnia wydłużył się niepomiernie. Słońce paliło nielitościwie. Kurz był straszny. Namiot wydawał się nieznośnym ciężarem!...
Tartarin nie czuł się na siłach, by módz na własnych nogach wrócić do miasta. Zatrzymał więc pierwszy omnibus, który spotkał i wsiadł do niego.
Biedny Tartarin z Tarasconu!
O ileż lepiej byłoby dla jego sławy, dla jego imienia, gdyby nie był wsiadł do tego fatalnego wehikułu, gdyby był dalej powędrował pieszo, narażając się na śmierć przez uduszenie brzemieniem rozpalonego powietrza, namiotu, obu ciężkich dubeltówek o ciągnionych lufach!...
Tartarin wsiadł.
Omnibus był pełny.
W głębi, utkwiwszy nos w brewiarzu siedział wikary z Algieru z dużą czarną brodą. Naprzeciw księdza młody kupiec maur, palący grube papierosy. Dalej majtek maltański i cztery czy pięć maurytanek otulonych w białe płótna, zasłaniające tak szczelnie ich twarze, iż zaledwie oczy można było widzieć. Damy te jeździły na cmentarz Abd-el-Kadera, by tam się pomodlić. Ale ta ponura wizyta nie zepsuła im wcale humoru i nie zasmuciła ich. Słychać było, że chichoczą i gawędzą zasłonięte szczelnie i zajadają ciasteczka.
Tartarinowi zdawało się, że one przypatrują mu się bardzo.
Szczególnie ta, która siedziała naprzeciw niego.
Utkwiła ona swe oczy w jego oczach i przez całą drogę nie odwróciła ich ani na chwilę.
Aczkolwiek twarz tej damy była szczelnie zasłonięta, jednak żywość jej spojrzenia, jej duże, czarne oczy, przedłużone jeszcze z pomocą k’holu, subtelnie zarysowany przegub u ręki zdobny w złote bransolety, ukazujący się od czasu do czasu wśród zasłon, urocze, zgrabne, prawie dziecinne ruchy głowy, — wszystko to zdradzało, że pod płótnem kryje się coś młodego, pięknego, godnego uwielbienia...
Nieszczęsny Tartarin nie wiedział gdzie się ma skryć.
Niema pieszczota tych pięknych, wschodnich oczu mieszała go, podniecała, uśmiercała. Było mu to gorąco, to znów zimno...
Aby go dobić, pantofelek damy wmieszał się do sprawy.
Uczuł go nagle na swych ciężkich butach myśliwskich. Maleńki pantofelek przebiegał po nich, poruszał się szybko i żywo, niby mała, czerwona myszka!...
Co robić?
Odpowiedzieć na to spojrzenie, na to dotknięcie?
Taki Ale skutki!...
Intryga miłosna na wschodzie!
To coś strasznego!...
Bujna, romantyczna wyobraźnia południowca zaczęła działać.
Widział się już, jak wpada w ręce eunuchów, — widział się bez głowy, ściętym, — jeszcze gorzej! widział się zaszytym w skórzanym worku, z własną głową pod pachą, zapadającym się w głębiny morskiej toni!...
To go nieco ostudziło.
Tymczasem mały pantofelek nie przerywał swych manewrów, a duże oczy pięknej damy rozwarte szeroko, wydały mu się dwoma aksamitnymi, czarnymi kwiatami, mówiącymi:
— Zerwij nas!...
Omnibus stanął na placu Teatralnym u wejścia w ulicę Bab-Azonu.
Maurytanki w krępujących je szerokich pantalonach wysiadały jedna po drugiej, z uroczą dzikością otulając się w swe zasłony i przyciskając je do siebie. Sąsiadka Tartarina wstała ostatnia, a gdy wstawała, oblicze jej musnęło twarz bohatera i owiał go oddech jej pełnej woni młodości, jaśminu, pirzma i ciastek.
Tartarin nie mógł się temu oprzeć.
Zerwał się upojony miłością i zdecydowany na wszystko. Rzucił się w ślad maurytanki.
A ona słysząc za sobą jego sapanie odwróciła się, przyłożyła palec, w okolicę ust jakby chcąc mu nakazać milczenie i szybkim ruchem drugiej ręki rzuciła do jego stóp mały różaniec z kwiecia jaśminu uczyniony.
Tartarin z Tarasconu pochylił się, by podnieść ten różaniec. Ponieważ jednak bohater nasz, był nieco otyły i ciężki i okropnie objuczony bronią, więc operacja ta trwała dosyć długo...
Gdy się wyprostował przyciskając do serca różaniec z kwiecia jaśminu uczyniony — maurytanka znikła.

VIII.
LWY AFRYKAŃSKIE, ŚPIJCIE SPOKOJNIE!

Lwy afrykańskie, śpijcie spokojnie!
Śpijcie spokojnie w swych kryjówkach wśród aloesów i dzikich kaktusów!
Macie jeszcze kilka dni spokoju.
Przez ten czas wielki Tartarin z Tarasconu nie będzie was masakrować.
W obecnej chwili cały jego arsenał, wszystkie wojenne przybory — skrzynie z bronią, apteka podróżna, namiot, konserwy mięsne i roślinne, — wszystko spoczywa spokojnie w hotelu Europejskim w kącie pokoju numer 36.
Śpijcie spokojnie! Nie lękajcie się!
Taraskończyk szuka śladów maurytanki.
Od chwili owego spotkania w omnibusie, nieszczęsny, nieustannie ma wrażenie, iż po nogach jego, tych szerokich stopach myśliwca przebiegającego olbrzymie przestrzenie, krąży mała, czerwona myszka, a idący od morza powiew wiatru, dotykający warg jego ma zapach miłośny, woń ciastek-anyżu.
Musi ją zdobyć!
Ale to niemałe przedsięwzięcie! W mieście liczącem sto tysięcy mieszkańców odnaleźć osobę, o której się wie tylko jak pachnie jej oddech, jaki kształt i kolor mają jej pantofle, jak wyglądają jej oczy... Na to zdobyć się może tylko taraskończyk rozpłomieniony miłością.
Najgorsze, najstraszniejsze jest to, że pod swemi białemi zasłonami wszystkie maurytanki są do siebie zupełnie podobne. Dalej damy te wcale nie wychodzą z domu, a chcąc je ujrzeć, trzeba zajść do górnego miasta, do arabskiego miasta, do „tureckiego“ miasta.
Straszne to są zaułki. Wązkie, ciemne uliczki, wznoszące się stromo w górę, zabudowane tajemniczymi domami, których dachy stykają się z sobą, czyniąc rodzaj tunelu. Drzwi niskie, okna maleńkie, milczące, smutne, zakratowane, a na prawo i na lewo sklepiki ogromnie ciemne, a w nich dzicy „lwicy“ o twarzach korsarzy, białych oczach i świecących zębach, palą fajki na długich cybuchach i gawędzą przyciszonym głosem, jakby namawiając się do jakichś zbrodniczych czynów.
Kłamstwem byłoby twierdzić, że Tartarin chodził po tych strasznych zaułkach nie odczuwając głębokiego wzruszenia. Przeciwnie, był on bardzo wzruszony i krocząc po tych wąziutkich uliczkach; których całą szerokość zapełniał jego potężny brzuch, waleczny mąż zachowywał wszystkie środki ostrożności, wytrzeszczał oczy na wszystkie strony, nie zdejmował palca z cyngla rewolweru, zachowywał się tak samo, jak ongi w Tarasconie idąc do klubu. Był przygotowany, że lada chwila rzuci się nań sfora eunuchów i jańczarów. Ale pragnienie ujrzenia swej damy dawało mu bajeczną odwagę i siłę olbrzyma.
Przez ośm dni nieustraszony Tartarin nie opuszczał prawie dzielnicy arabskiej. To godzinami wystawał przed Łaźnią arabską, wyczekując godziny, o której damy maurytańskie idą do kąpieli i wychodzą z niej drżące i wonne. To znów wysiadywał przed bramą mossei, wchodził do niej nawet, pocąc się i sapiąc przy zdejmowaniu ciężkich swych butów.
Czasem gdy noc zapadała, Taraskończyk zmartwiony, że nic jeszcze nie odkrył ani w łaźni, ani w mossei, przechodził koło domów maurytańskich i słuchał rozlegających się tam monotonnych śpiewów.
Przygłuszone dźwięki gitary, baskijskich tamburynów, chichoty i śmiechy kobiece, — wszystko to przyśpieszało bicie jego serca.
I mawiał sobie wtedy:
— Może ona tam jest!
Wtedy — jeśli na ulicy było pusto — zbliżał się do pewnego z tych domów, chwytał ciężki młot, zwisający koło drzwi i uderzał nim trwożliwie...
Natychmiast milkły śpiewy i śmiechy.
Nic już nie było słychać z poza murów, prócz szeptów ostrożnych, nieuchwytnych niby szepty, sennych ptasząt w klatce.
Wtedy bohater myślał:
— Trzymajmy się ostro! Coś się zdarzy!
Najczęściej zdarzało się to, że mu wylewano na głowę naczynie z zimną wodą, albo też osypywano go skórkami z pomarańcz, berberyjskiemi figami...
Zresztą nic większego się nie zdarzało...
Lwy afrykańskie, śpijcie spokojnie!

IX.
KSIĄŻĘ GRZEGORZ.

Nieszczęśliwy Tartarin już od dwóch tygodni szukał swej algierskiej damy i prawdopodobnie szukałby jej dotychczas, gdyby opatrzność opiekująca się zakochanymi nie przysłała mu z pomocą egzotycznego książęcia.
Oto co się zdarzyło:
W zimie, co sobota w nocy, w wielkim teatrze algierskim odbywał się bal maskowy. Jest to nieskończenie długo trwający, nudny bal maskowy prowincjonalny. Mało ludzi w sali, kilka wyrzutków od Bullera, albo z kasyna, kilka dziewic szalonych przybyłych tu z armją, zniszczonych szykowców, niemniej zniszczonych debarderów, praczek lansujących się, które jednak z epoki swej cnotliwości zachowały pewien zapaszek czosnku i sosu szafranowego...
Niema tam na co patrzeć. Za to w sali gry...
Tłum rozgorączkowany tłoczy się około stołów pokrytych zielonem suknem, — żołnierze-turkosi na urlopie, maurytańscy kupcy z arabskiej dzielnicy, murzyni, majtkowie z Malty, koloniści z głębi kraju, którzy przebyli czterdzieści kilometrów, by postawić na kartę wszystko co dostali za wóz jarzyn, albo parę wołów... Wszyscy drżący, pobladli, zaciskają zęby, patrzą zmięszanem spojrzeniem gracza, zezującem prawie z wpatrywania się w jedno miejsce...
Dalej gromadki żydów algierskich, grających w swojem gronie, osobno. Mężczyźni w strojach wschodnich obrzydliwie uzupełnionych niebieskiemi pończochami i aksamitnymi kaszkietami. Kobiety o twarzach jakby nalanych i bladych trzymają się sztywnie w swych złotych napierśnikach. Zgromadziwszy się około stołów cała ta gromada krzyczy, kłóci się, godzi, rachuje na palcach i gra o niewielkie stawki. Od czasu do czasu po długich naradach, stary patrjarcha o długiej brodzie podchodzi do stołu i ryzykuje niewielką kwotę... Wtedy, dopóki partja się nie skończy, oczy całej rodziny rzucają skry, oczy żydowskie utkwione w stół, straszne oczy niby czarne djamenty, poruszające sztukami złota rozsypanemi na zielonem suknie i ostatecznie zwolna pociągające ku sobie to złoto...
Potem kłótnie, walki, przekleństwa wszystkich krajów, okrzyki we wszystkich językach świata, noże dobyte z pochew, policja wchodząca do sali, brak pieniędzy skradzionych ze stołu...
W takie środowisko zabłądził wielki Tartarin szukając tu zapomnienia i ukojenia.
Bohater samotnie przechadzał się wśród tłumu, rozmyślając o swej maurytance.
Nagle rozległy się przy stole krzyki, przygłuszające brzęk złota, krzyki dwóch zirytowanych głosów coraz silniej dźwięczących.
— Powiadam panu, że brakuje dwudziestu franków!
— Panie!
— No i co, mój panie!
— Uważaj pan z kim pan masz do czynienia!
— A co mnie to obchodzi!
— Jestem książę Grzegorz, panie!
Usłyszawszy to wzruszony Tartarin przecisnął się przez tłum i stanął w pierwszym rzędzie, szczęśliwy i dumny, iż odnalazł swego księcia, tego grzecznego księcia, którego poznał na pokładzie statku.
Ale niestety, ów tytuł książęcy, który tak olśnił dobrego taraskończyka, nie zrobił najmniejszego wrażenia na oficerze od strzelców, z którym książę toczył spór.
Oficer drwił, zwracając się do publiczności:
— Ślicznie! Cudnie! — A któż zna tego księcia Grzegorza? — Nikt!
Oburzony Tartarin uczynił krok naprzód i rzekł stanowczo:
— Przepraszam! — Ja znam księcia!
Oficer od strzelców spojrzał bystro w oczy Tartarina i rzek wzruszając ramionami:
— A więc dobrze. — Podzielcie się obaj tymi dwudziestoma frankami, których brakuje.
Rzekłszy to odwrócił się plecami i znikł wśród tłumu.
Gwałtowny Tartarin chciał rzucić się za nim, lecz książę przeszkodził mu w tem.
— Daj pan spokój... To już moja rzecz.
I biorąc pod rękę oburzonego taraskończyka, szybko wyprowadził go z teatru.
Gdy stanęli na placu, książę Grzegorz zdjął kapelusz, pochwycił naszego bohatera za dzielną prawicę, zaczął drżącym głosem:
— Panie Barbarin...
Taraskończyk poprawił nieśmiało i szeptem:
— Tartarin!
— Tartarin, czy barbarin, to wszystko jedno. Myśmy teraz obaj połączeni na śmierć i życie!
I szlachetny książę z dziką energją wstrząsał prawicą bohatera, a taraskończyk był niezmiernie dumny.
Powtarzał upojony:
— Książę! Książę!
W kwandrans później obaj ci panowie siedzieli w restauracji „Pod Platanami“, miłej nocnej restauracji, której tarasy wznoszą się nad morzem. Przed nimi stały półmiski i butelki z smacznem winem z Crescii. Tam odnowiono znajomość.
Nie można sobie wyobrazić nic bardziej uroczego niż książę. Szczupły, delikatny, o kędzierzawych włosach, zapieczonych żelazkiem lokach, wygolony świetnie, ozdobiony dziwacznymi orderami, miał spojrzenie chytre, ruchy pieszczotliwe i nieznaczny akcencik włoski, co mu dawało pozory Mazarina bez wąsów, znający doskonale język łaciński, cytujący co chwila Tacyta, Horacego i innych.
Pochodził on ze starej, dobrej rasy. Gdy miał lat dziesięć bracia intrygami pozbawili go dziedzictwa po ojcach, a to z powodu jego liberalnych przekonań. I odtąd przebiegał on wszystkie strony świata, aby kształcić się i bawić, — książę-filozof! Ciekawe zestawienie.
Książę trzy lata żył w Tarasconie, a gdy Tartarin zdziwił się, że nigdy go nie spotkał w klubie, ani na esplanadzie, książę odrzekł wymijająco:
— Nie wychodziłem prawie z domu...
A dyskretny Taraskończyk nie śmiał pytać o nic więcej.
Wszak wszystkie wielkie jednostki mają swe tajemnice.
Ostatecznie książę Grzegorz był bardzo dobrym księciem. Popijając wino wysłuchał Tartarina o maurytance, a że — jak twierdził — zna wszystkie te damy, raczył więc przyrzec swą pomoc w poszukiwaniach.
Pili ostro i długo. Pili zdrowie, „dam algierskich“ itd. itd.
A w dole, pod tarasą, morze huczało, a wśród ciemności fale biły o brzeg, czyniąc szelest podobny do tego, który wydają wstrząsane silnie mokre prześcieradła.
Było ciepło.
Na niebie mnóstwo gwiazd.
Wśród platanów śpiewał słowik.
Tartarin zapłacił cały rachunek.

X.
POWIEDZ MI JAK SIĘ NAZYWA TWÓJ OJCIEC, A JA CI POWIEM JAK SIĘ NAZYWA TEN KWIAT.

Na drugi dzień po owej nocy, książę Grzegorz wczesnym rankiem wszedł do pokoju Tartarina:
— Prędko! Prędko! Ubieraj się pan! Znalazłem pańską maurytankę!... Nazywa się Bajadla, lat dwadzieścia, prześliczna i w dodatku wdowa!...
Dzielny Tartarin, nieufający małżonkom wschodu, uradował się.
— Wdowa! Co za szczęście!
— Tak. Ale ma brata, który jej pilnuje!
— Ach! Do djabła!...
— Dziki maur, sprzedający fajki w orleańskim bazarze...
Milczenie.
Książę przerwał je.
— No, chyba pan się nie obawia takiej drobnostki. A zresztą, może ten rozbójnik uspokoi się nieco gdy kupimy od niego kilka fajek... Chodźmy! Ubieraj się pan! Masz pan szczęście!
Blady, wzruszony, rozkochany Tartarin wyskoczył z łóżka i ubierając się prędko w flanelowe kalesony, zapytał:
— Cóż ja mam teraz zrobić?
— Poprostu napisać kilka słów i prosić ją o schadzkę!
Naiwny taraskończyk, który marzył o czystym wschodzie, bez żadnej domieszki, zapytał trochę rozczarowany:
— Ona umie po francusku?
Książę niezmieszany wcale odparł:
— Ani słówka! Ale pan mi będzie dyktować, a ja będę od razu tłumaczyć.
— Ach książę! Ileż łaski!
Taraskończyk zaczął chodzić po pokoju dużymi krokami i milczał w skupieniu.
Rozumie się, że do maurytanki w Algierze nie można pisać tak samo, jakby się pisało do gryzetki w Beaucaire. Szczęściem bohater nasz przeczytał sporo książek, mógł więc łącząc retorykę apaszów wedle Gustawa Aimard z frazesami z „Podróży na wschód“ Lamartina, kilku reminiscencjami „Pieśni nad pieśniami“ napisać nadzwyczajnie wschodnio brzmiący list.
List ten zaczynał się od słów:
— „Jako struś wśród piasków pustyni“...
A kończył się słowami:
— „Powiedz mi jak się nazywa twój ojciec, a ja ci powiem jak się nazywa ten kwiat“.
Do listu tego romantyczny Tartarin chciał dołączyć bukiet z kwiatów mówiących dużo. Ale książę Grzegorz uznał, ze lepiej będzie kupić u brata jej kilka fajek, co niewątpliwie złagodzi nieco dzikie obyczaje tego pana i z pewnością sprawi wielką przyjemność owej damie, która pali dużo tytoniu.
Tartarin zawołał z zapałem:
— Chodźmy kupić fajki!
— Nie, nie! Już ja to sam załatwię. O mi taniej sprzeda...
— Co? Książę! Książę by raczył?... Ach książę, książę...
I dzielny mąż zupełnie odurzony podał księciu swój woreczek z pieniędzmi i prosił go, by nie szczędził wcale, byle tylko owa dama była zadowolona.
Niestety, sprawa dobrze zaczęta, nie szła dalej tak dobrze i szybko.
Wzruszona wymową Tartarina i w trzech czwartych uwiedziona już z góry, maurytańska dama przyjęłaby chętnie swego wielbiciela. Lecz brat jej miał skrupuły. Aby go uspokoić, trzeba było kupować fajki tuzinami, kopami, skrzyniami całemi...
Biedny Tartarin pytał czasami sam siebie:
— Co też Baja może robić z temi wszystkiemi fajkami!
Nareszcie, gdy Tartarin zakupił już okropne ilości fajek i zużył niezmierną masę poezyi wschodu, Tartarin otrzymał schadzkę...
Nie trzeba mówić z jak silnem biciem serca taraskończyk gotował się na tę schadzkę. Z jaką dbałością stroił się, jak wyczesywał, perfumował swą twardą brodę myśliwego, polującego na kaszkiety. Nie zapomniał jednak — ostrożność nigdy nie zawadzi — włożyć do kieszeni kastet i dwa czy trzy rewolwery.
Książę — zawsze łaskawy i uważający — raczył mu towarzyszyć w tem pierwszem spotkaniu, jako tłumacz.
Dama mieszkała w arabskiej dzielnicy.
Przed drzwiami domu trzynasto- czy czternastoletni maur palił papierosa.
Był to ów dziki, groźny brat damy.
Ujrzawszy zbliżających się gości, zapukał dwa razy do drzwi i dyskretnie oddalił się.
Drzwi się otwarły.
Ukazała się w nich murzynka i, nie rzekłszy ani słowa, zaprowadziła obu panów przez wązkie podwórze do chłodnego pokoju, kędy dama czekała ich leżąc na nizkiem łożu...
W pierwszej chwili wydała się Tartarinowi niższą i tęższą od owej maurytanki spotkanej w omnibusie...
— Czy to w istocie ona?
Ale podejrzenie to przeszło przez głowę Tartarina z szybkością błyskawicy i znikło bez śladu.
Dama wydała mu się niezmiernie piękną... Nogi miała bose, na różowych, delikatnych tłuściutkich paluszkach mnóstwo pierścionków, a pod złocistym stanikiem, pod kwiecistą szatą, rysowała się wyraźnie postać miłej osóbki, nieco przysadkowatej, smacznej i w sam raz wszędzie zaokrąglonej...
W ustach trzymała bursztyn nargili i otaczała się złocistemi chmurami dymu.
Wchodząc, Tartarin położył rękę na sercu i złożył jaknajbardziej maurytański ukłon, zawracając namiętnie oczy...
Baja patrzyła na niego przez chwilę, nie mówiąc ani słowa. Potem rzuciła nargilę, rzuciła się na wznak i ukryła twarz w dłoniach. I widać było tylko jej biały kark, roztrząsany szalonym śmiechem, niby worek napełniony perłami.

XI.
SIDI TART'RI BEN TART'RI.

Wszedłszy dziś jeszcze nawet wieczorem o zmroku do jednej z kawiarń algierskich w górnej dzielnicy miasta, usłyszeć można maurów, mrugających do siebie oczami i uśmiechających się i opowiadających o niejakim Sidi Tart’ri ben Tart'ri, europejczyku uprzejmym i bogatym, który kilka lat temu mieszkał w arabskiej dzielnicy z pewną damulką z ludu, imieniem Baja.
Sidi Tart’ri pozostawił po sobie bardzo wesołe wspomnienia.
Był to, jak się łatwo domyśleć, nasz Tartarin.
Cóż chcecie?
W życiu świętych i bohaterów zdarzają się momenty zaślepienia, słabości i upadku.
Sławny taraskończyk, także nie miał sił oprzeć się pokusie i przez cały miesiąc zapomniał o sławie i lwach i upajał się wschodnią miłością i jako Hanibal w Kapui usnął wśród rozkoszy białego Algieru.
Waleczny mąż wynajął w arabskiej dzielnicy ładny mały arabski domek. Wewnątrz podwórze okolone kolumnadą, ocienione palmami, wśród których biły fontanny. Żył w dali od wszelkiego hałasu i gwaru, żył razem z piękną maurytanką i sam stał się maurem od stóp do głów, palił cały dzień nargile i jadł słodycze.
Naprzeciw niego Baja wyciągała się na sofie i z gitarą w ręku nuciła monotonne pieśni, albo też chcąc rozerwać pana swego wykonywała przed nim danse du ventre i, trzymając przytem w ręku małe lusterko, w którem odbijały się jej białe zęby, robiła miny sama do siebie.
Ponieważ ta dama nie umiała ani słowa po francusku, a Tartarin nie umiał ani słowa po arabsku, więc rozmowa urywała się często, a gadatliwy taraskończyk miał sporo czasu do pokuty za niewstrzemięźliwość w języku, którą tyle razy zgrzeszył w aptece Bezuqueta, albo w sklepie rusznikarza Casteealde’a.
Ale i w tej pokucie był pewien urok. Był to jakby rozkoszny spleen, podczas którego Tartarin cały dzień nic nie mówił, słuchał tylko bulgotania nargili, dźwięków gitary i szmeru fontanny, bijącej o mozajki podwórza.
Nargila, kąpiel, miłość, zapełniały cały dzień.
Wychodzono z domu rzadko.
Czasem Sidi Tart’ri siadał na poczciwego muła, dama jego siadała za nim i oboje jechali do małego ogródka pod miastem kupionego na własność przez Tartarina. Tam zajadali granaty. Ale nigdy, nigdy nie zachodził on do europejskiej dzielnicy, między pijanych żuawów, do alkazarów przepełnionych oficerami, hałasujących i brzęczących szablami po trotuarach. Ten Algier wydawał mu się szkaradny i nieznośny.
Wogóle taraskończyk był bardzo szczęśliwy. Szczególniej Tartarin-Sancho, bardzo łakomy na tureckie ciastka, oświadczał, że jest zupełnie zadowolony z bytu. Tartarin Don Quichotte miewał od czasu do czasu pewne wyrzuty sumienia, gdy przypomniał sobie Tarascon i różne przyrzeczenia co do lwich skór. Ale to długo nie trwało. Dosyć było jednego spojrzenia Baji, albo łyżeczki tych szatańskich komfitur woniejących i odurzających jak napitki Cirey.
Wieczorem przychodził na pogawędkę książę Grzegorz.
Ten miły arystokrata był niestrudzenie usłużny i spełniał funkcję tłumacza, oraz w razie potrzeby intendenta, a wszystko to robił za darmo dla przyjemności.
Prócz niego Tartarin przyjmował tylko „turków“. Ci zbóje o dzikich głowach, których widywał ongi w ciemnych sklepach i bał się okropnie, wydawali mu się teraz, gdy ich poznał bliżej, niewinnymi kupcami, nafciarzami, handlującymi korzeniami, tokarzami fabrykującymi fajki, ludźmi dobrze wychowanymi, pokornymi, sprytnymi, dyskretnymi i doskonale grającymi w bouillotę. Cztery albo pięć razy na tydzień, panowie ci spędzali wieczory w domu Sadi ben Tart’ri, wygrywali od niego pieniądze, zjadali jego konfitury, a o dziesiątej godzinie, składając dziękczynienia prorokowi szli do domu.
Po ich odejściu Sidi ben Tart’ri i jego małżonka siadywali jeszcze trochę na tarasie swej, dużej, białej terasie, stanowiącej dach domu i górującej nad miastem. Wokoło inne terasy, takie białe, spokojne w świetle księżyca zniżały się stopniowo ku morzu. Wiatr przynosił dźwięki gitary...
Nagle, jakby bukiet gwiazd, potężna jasna melodja wznosiła się ku niebu. Na minarecie sąsiedniej mossei pojawiał się piękny muezzin, jego biała postać odcinała się ostro od ciemnego błękitu nocy, a pieśń sławiąca Ałłacha, śpiewana cudownym głosem rozlegała się w przestrzeni.
Wtedy Baja rzucała w kąt gitarę i zwróciwszy duże swe oczy ku muezzinowi, chłonęła w siebie z rozkoszą dźwięki jego modlitwy. Przez cały czas śpiewu stała drżąca, jakby w ekstazie, jakby święta Teresa Wschodu...
A Tartarin wzruszony patrzył na nią wtedy i myślał sobie, że potężną i piękną musi być religja, która wyznawcom swym daje takie rozkosze wiary.

Tarasconie! zasłoń swe oblicze! Twój Tartarin myśli o tem, by stać się renegatem!...

XII.
PISZĄ NAM Z TARASCONU.

Pewnego pięknego popołudnia, gdy niebo było błękitne, a wietrzyk wiał ciepły, Sidi Tart’ri powracał sam jeden ze swego ogródka, jadąc na mule.
Nogi miał rozparte poduszkami, chód muła kołysał go przyjemnie i tak wędrował wśród cudownego krajobrazu. Cugle wypuścił z rąk, ręce skrzyżował na piersiach; drzemał prawie, uśpiony błogością i ciepłem.
Nagle u wjazdu do miasta obudził się, słysząc, że ktoś woła potężnym głosem:
— Ha! do stu djabłów! zdaje mi się, że to pan Tartarin!
Słysząc swe nazwisko, wypowiedziane południowym dyalektem, Taraskończyk podniósł głowę do góry i o dwa kroki przed sobą ujrzał kasztanowate oblicze pana Barbasson, kapitana Żuawa, zapijającego absynt i palącego fajkę u drzwi kawiarni.
Tartarin zatrzymał muła.
— Ach, dobry wieczór, panie Barbasson!
Nie odpowiadając ani słowem, Barbasson patrzył na niego chwilę wytrzeszczając oczy, a potem wybuchł szalonym śmiechem, śmiechem tak potężnym, że Sidi ben Tart’ri osłupiał...
— Co za turban, mój biedny panie Tartarin... Byłożby prawdą to co opowiadają, że pan „sturczyłeś“ się zupełnie?... A mała Baja? Czy ona zawsze śpiewa ową pieśń: Marco la Belle?
Oburzony Tartarin zawołał:
Marco la Bella?!... Mości kapitanie! Osoba, o której pan mówi jest przyzwoitą, maurytańską niewiastą i nie umie ani słowa po francusku!...
— Baja? Nie umie ani słowa po francusku? Panie! Skąd pan tu przybył?
I dzielny kapitan znowu wybuchł szalonym śmiechem.
Potem, widząc smutną minę biednego Sidi ben Tart’ri, uspokoił się.
— Rzeczywiście! Może być, że to nie ta sama... Dajmy na to, że się omyliłem... Tylko widzi pan, panie Tartarin, dobrze by pan zrobił nie ufając zbytnio algierskim maurytankom i egzotycznym książętom!...
Tartarin wyprostował się i skrzywił oblicze.
— Kapitanie! Książę jest moim przyjacielem:
— Dobrze! Dobrze!... Nie gniewaj się pan!... Może się pan napije absyntu? Nie. — Żadnego pan mi nie da zlecenia do ojczyzny?... Także nie?... A więc dobrze! Więc szczęśliwej drogi!... Ale a propos, kolego, mam tu trochę dobrego, francuskiego tytoniu. Może pan weźmie z sobą kilka szczypt?
...Bierz pan! Bierz pan więcej! To panu dobrze zrobi... Te przeklęte tytonie wschodu zupełnie zawracają w głowie...
Potem kapitan wrócił do swego absyntu, a Tartarin zamyślony puścił się kłusem w drogę do domu... Aczkolwiek wspaniałomyślna, wielka dusza nie mogła w to uwierzyć, insynuacje kapitana zasmuciły go nieco, a przytem te prostackie przekleństwa, dyalekt ojczystych stron, — wszystko to budziło w nim nieuchwytne wyrzuty sumienia.
W domu nie zastał nikogo... Baja poszła do łaźni... Murzynka wydała mu się ohydną, dom ponurym... Przenikała go nieokreślona tęsknota. Usiadł koło fontanny i napchał fajkę tytoniem otrzymanym od kapitana, tytoń był zawinięty w kawał gazety. Poznał gazetę. Była to Depesza. Rozwinął ją i odrazu oczy jego padły na wiadomości z ojczystego miasta;

Piszą nam z Tarasconu:
Miasto poruszone jest do głębi. Tartarin, morderca lwów, pojechał do Afryki, by tam polować na tę wspaniałą zwierzynę. Od kilku miesięcy niema żadnej wieści o nim... Co się stało z naszym bohaterskim współobywatelem?... Niemamy odwagi pytać o to, bo znamy jego szaloną odwagę, gorączkę czynu, pragnienie przygód... Czy jak wielu innych padł on ofiarą i spoczywa zasypany na wieki piaskiem pustyni? Czy też rozszarpały go mordercze kły dzikich drapieżników, których skóry przyrzekł on swym przyjaciołom? — Straszna niepewność! Niepokój straszny! Kupiec, murzyn, który przybył na jarmark w Beaucaire twierdzi, iż w głębi Sahary spotkał europejczyka, którego rysopis zgadza się zupełnie z rysopisem Tartarina. Podróżnik ten wędrować miał w stronę Tombuktu!... Niechaj Bóg opiekuje się naszym Tartarinem!

Przeczytawszy to, taraskończyk zarumienił się, zbladł, zadrzał...
Ujrzał przed sobą cały Tarascon: Klub myśliwych polujących na kaszkiety, zielony fotel w sklepie Costecalde’a a ponad tem wszystkiem unoszące się, niby orzeł z rozwiniętymi skrzydłami, wspaniałe wąsy walecznego majora Bravidy.
A potem ujrzał sam siebie, tchórzliwie i wygodnie rozwalonego na sofie, podczas gdy oni, tam, wyobrażają sobie, że on morduje krwiożercze drapieżniki.
I wtedy Tartarin zawstydził się srodze i łzy rzęsiste polały się z jego oczu.
Nagle bohater zerwał się.
— Na lwy! Na lwy!
I szybko poszedł do komórki, w której zakurzone drzemały jego pakunki: namiot, konserwy mięsne i roślinne, skrzynie z bronią itd. Wszystko wydobył na środek dziedzińca.
Tartarin-Sancho znikł; pozostał tylko Sancho-Don Quichotte.

Przejrzał swe zapasy, uzbroił się, wystroił, ubrał wysokie, nieprzemakalne buty, napisał kilka słów do księcia i powierzył Baję jego opiece, włożył do koperty kilka zwilżonych łzami banknotów. I zaraz potem nieustraszony Tartarin wsiadł do karetki pocztowej, kursującej po gościńcu do Blidah, pozostawiając w domu osłupiałą murzynkę, stojącą przed nargilą, turbanem, pantoflami, całym strojem muzułmanina Sidi ben Tart’ri, walającym się marnie na białych kamyczkach dziedzińca.

EPIZOD TRZECI. — WŚRÓD LWÓW.
I.
WYWIEZIONE W DAL DYLIŻANSE.

Była to starodawna karetka z niezmiernie odległych czasów, wybita wedle ówczesnej mody niebieskiem suknem, ozdobiona ogromnymi pomponami z twardego płótna, które po kilku godzinach drogi robiły odciski na plecach.
Tartarin z Tarasconu ulokował się w kącie jak najwygodniej, a nie mogąc doczekać się ostrej woni lwów, bohater tymczasem zadowolnić się musiał zapachem starego dyliżansu, złożonym z różnych pierwiastków.
W karecie było różnorodne towarzystwo.
Trapista, kupcy żydzi, dwie kokoty, jadące do swego korpusu (trzeciego pułku huzarów), fotograf z Orleansville’u...
Ale chociaż towarzystwo to było bardzo miłe i urozmaicone, taraskończyk nie miał ochoty do gawędy i siedział zamyślony, trzymając obie dubeltówki między kolanami.
Nagły wyjazd, czarne oczy Bai, straszne łowy, które miał rozpocząć, wszystko to krążyło w jego głowie i czyniło w niej zamieszanie. A prócz tego dyliżans europejski o patryarchalnym wyglądzie, odnaleziony nagle w głębi Afryki budził w taraskończyku mgliste wspomnienia młodości, wyprawy za rogatki, obiady nad brzegiem Rodanu, — mnóstwo wspomnień...
Zwolna noc zapadała.
Konduktor zapalił latarnie...
Karetka o niewysmarowanych osiach, trzęsła i piszczała na zniszczonych resorach. Konie kłusowały. Dzwonki dzwoniły... od czasu do czasu nad głowami rozlegał się straszny łoskot. Tam znajdował się arsenał bohatera.
Tartarin z Tarasconu drzemał już w trzech czwartych. Przez chwilę patrzył z pod oka na podrzucanych śmiesznie towarzyszów podróży, wydających mu się szarymi cieniami. Potem powieki zawarły się, myśli zamgliły się i nic nie słyszał tylko głuche jęki resorów i osi i boków karety.
Nagłe głos, — głos starej czarownicy, ochrypły, złamany, głuchy — zawołał taraskończyka po nazwisku:
— Panie Tartarin! Panie Tartarin!
— Kto mnie woła?
— To ja, panie Tartarin! Nie poznaje mnie pan?... Jestem starą karetką pocztową, która dwadzieścia lat temu pełniła służbę między Nimes a Tarasconem... Ileż to razy wiozłam pana, — pana i pańskich przyjaciół, gdyście wyjeżdżali polować na kaszkiety do Joucquieres albo ku Bellegarde!... Nie poznałam pana w pierwszej chwili w tym „tureckim“ stroju, ale gdy tylko pan zaczął chrapać, w tejże chwili przypomniałam sobie pana!
Trochę zirytowany taraskończyk przerwał:
— Dobrze, dobrze!
Po chwili złagodniawszy zapytał:
— A cóż wy tu robicie, moja starucho?
— Ach! Mój dobry panie, — ja tu nie przybyłam dobrowolnie. Ręczę panu... Z chwilą, gdy skończono kolej do Beaucaire stałam się tam nieużyteczną i posłano mnie do Algieru... A nie jestem tu sama jedna. Wywieziono tu wszystkie prawie dyliżanse Francji... Galerniczy żywot...
Tu stara kareta westchnęła głęboko i zaczęła znowu:
— Ach, panie Tartarin, jak mi żal mego pięknego Tarasconu!... Piękne to były czasy! Młode lata! Trzeba mnie było widzieć rano, wymytą, czystą, błyszczącą, z świeżo polakierowanemi kołami. Latarnie moje wydawały się dwoma słońcami!... Jak to było pięknie, gdy pocztylion strzelał z bata, a konduktor siedział na kozie z trąbką u boku, w haftowanej czapce na bakier włożonej. I zawsze miał z sobą okropnie złego małego pieska... Czwórka koni szła ostro brzęcząc dzwonkami... szczekanie psów, dźwięk trąbki... okna się otwierają wszędy i cały Tarascon patrzy na mnie z dumą!...
— Cudna droga... szeroka, dobrze utrzymana... Słupy co kilometr... Kupki szutru w regularnych odstępach... A na prawo i lewo równiny porosłe oliwnemi drzewami i winnice... A co krok oberże... Przeprzęgi co pięć minut... A podróżnicy! Jacy to byli mili ludzie, merowie i księża, jadący do Nimes do prefekta albo do biskupa, kupcy, uczniaki na wakacjach, chłopi w bluzach, tylko co ogoleni, a szczególnie wy panowie myśliwi na kaszkiety zawsze w dobrych humorach, zawsze z pieśnią na ustach, szczególniej wracając do domu wieczorem, gdy gwiazdy świeciły...
Teraz to inne czasy... Wożę marne figury, Bóg wie skąd przybyłe... Zbójów, awanturników, nędzarzy, kolonistów... A jak się ze mną obchodzą. Nigdy nikt mnie nie czyści, ani myje... Żałują mi nawet smaru! Zamiast dobrych spokojnych koni, zaprzęgają małe arabskie koniki, djabły kąsające się, kopiące, lecące jak warjaty, łamiące orczyki... A drogi?! Tu ujdzie jeszcze, bo blisko miasta, ale tam dalej wcale dróg niema!... Ani jednego stałego poprzęgu! Stajemy tam, gdzie się podoba konduktorowi...
— Czasem zjeżdżamy i na dwa kilometry z drogi, bo konduktorowi zachciało się wstąpić do znajomego na absynt. A potem pędzimy galopem, by powetować stracony czas. Słońce pali, kurz piecze, a konie pędzą i pędzą. Rzeki przebywa się wpław. A stąd przeziębienia i reumatyzmy, rozwijające się jeszcze bardziej wskutek noclegów pod gołem niebem, wśród mgły i dżdżu, wśród szakalów i hyen. Oto życie, na które jestem skazana do chwili, w której padnę i rozlecę się w kawałki...
Konduktor, otwierając drzwiczki zawołał:
— Blindah! Blindah!

II.
POJAWIA SIĘ MAŁY PAN.

Poprzez zamglone szyby Tartarin widział niewyraźnie rysujący się mały plac małego miasteczka, czworoboczny, regularny, otoczony arkadami, ocieniony pomarańczowemi drzewami. W pośrodku oddział małych, jakby ołowianych żołnierzyków, oświetlony różowym blaskiem jutrzni, odbywał ćwiczenia. W kawiarniach otwierano okiennice. W kącie hala, w której sprzedawano jarzyny...
Było to urocze, ale nie czuło się tu jeszcze blizkości lwów.
Tartarin, zagłębiając się napowrót w poduszki, mruknął:
— Dalej! Dalej na południe!
W tejże chwili drzwi się otworzyły. Przez nie wpadł podmuch świeżego powietrza, woniejący pomarańczowym kwiatem. A potem wsiadł do karety maleńki pan w długim surducie orzechowego koloru, stary, chudy, pomarszczony, o maleńkiej twarzyczce, ubrany był w czarny krawat, sięgający mu po uszy, w rękach miał skórzany portfel i parasol. Miał wygląd notaryusza z małego miasteczka.
Mały pan usiadł naprzeciw Tartarina. Ujrzawszy arsenał taraskończyka zdziwił się widocznie nadzwyczajnie i zaczął przypatrywać się bohaterowi uparcie i żenująco.
Wyprzężono konie, zaprzężono inne; dyliżans ruszył...
Mały pan nieustannie przypatrywał się Tartarinowi. Wreszcie taraskończyk miał dosyć tego i wpatrując się ostro w twarz małego pana, zapytał:
— Czy to pana dziwi?
— Nie, to mi zawadza.
Mały pan odpowiedział zupełnie spokojnie. I w istocie Tartarin — pomijając już jego otyłość — namiotem swym, rewolwerami, dwoma dubeltówkami w futerałach, nożem myśliwskim zabierał dużo miejsca.
Odpowiedź małego pana zirytowała taraskończyka. To też zapytał dumnie i wspaniale:
— Czy panu się zdaje, że mógłbym wybrać się na polowanie na lwy, biorąc z sobą tylko pański parasol?
Mały pan spojrzał na swój parasol, uśmiechnął się, a potem rzekł, nie tracąc flegmatycznego spokoju:
— A więc pan jesteś...
— Tartarin z Tarasconu, morderca lwów!
Mówiąc to nieustraszony taraskończyk potrząsnął kutasem swej chechui, niby lew swą grzywą.
Trapista przeżegnał się, kokoty wydały okrzyki przerażenia, a fotograf z Orlennsville’u przysunął się bliżej do mordercy lwów, marząc już o zaszczycie zrobienia jego fotografii.
Mały pan nie wzruszył się i nie zmieszał się wcale.
Zapytał tylko spokojnie:
— Czy pan już zabił dużo lwów, panie Tartarin?
Taraskończyk odpowiedział wspaniale:
— Zabiłem ich już sporo, mój panie!... Chciałbym tylko abyś pan miał tyle włosów na głowie!...
Wszyscy pasażerowie dyliżansu wybuchnęli śmiechem, patrząc na trzy żółte włoski zdobiące łysinę małego pana.
Z kolei zabrał głos fotograf z Orleansville’u:
— Straszny jest zawód pański, panie Tartarin!... Zdarzają się czasem przygody fatalne i okropne... I tak naprzykład biedny pan Bombonuel...
Tartarin przerwał z pogardliwym uśmiechem:
— Ach, ten morderca panter!...
Mały jegomość zapytał:
— Czy pan go zna?
— Co? No!... Ze dwadzieścia razy polowaliśmy wspólnie!
Mały jegomość uśmiechnął się i zapytał:
— A więc pan i na pantery także poluje, panie Tartarin?
Wspaniały morderca lwów odrzekł:
— Tak... Czasem... Dla rozrywki...
I potrząsnął głową bohaterskim ruchem, który wzniecił pożar w sercach obu dam z półświatka, a potem dodał:
— Ale cóż to jest w porównaniu z lwami!
Fotograf z Orleansville’u ośmielił się zauważyć:
— Zresztą pantera, to tylko duży kot...
Tartarin, któremu pewną przyjemność sprawiało, iż może nieco zmniejszyć sławę Bombonnela, szczególniej w pojęciu dam, — potwierdził:
— Naturalnie!
Dyliżans stanął. Konduktor otworzył drzwi i zwracając się z wielkim szacunkiem do małego pana, rzekł:
— Już pan jest na miejscu!
Mały pan wstał, wysiadł, a stojąc przy drzwiach przemówił:
— Czy pozwoli mi pan, panie Tartarin, dać sobie jedną radę?
— Jaką panie?
— Widzi pan... Pan ma minę bardzo poczciwego człowieka, to też wolę panu szczerze powiedzieć... Niech pan prędko wraca do Turasconu, panie Tartarin... Tutaj pan tylko daremnie traci czas... Tam dalej na prowincyi, jest jeszcze kilka panter, ale to dla pana zbyt marna zwierzyna... A z lwami to już koniec. W całym Algierze ich już niema wcale... Mój przyjaciel Chassaing zabił ostatniego.
Powiedziawszy to, mały pan ukłonił się, zamknął drzwi i śmiejąc się odszedł, niosąc pod pachą skórzany portfel i parasol.
Tartarin, krzywiąc się, zapytał:
— Panie konduktorze! Co to za jegomość?
— Co? Pan go nie zna? Ależ to pan Bombonnel!

III.
LWI KLASZTOR.

W Milianah, Tartarin z Tarasconu wysiadł z dyliżansu, który puścił się w dalszą drogę na południe.
Po dwóch dniach trzęsienia się w karecie, po dwóch nieprzespanych dniach spędzonych na wyglądania przez okno, czy gdziekolwiek wśród pól, nie zjawi się wspaniały cień lwa, — szlachetny taraskończyk stracił nieco pewność siebie, po niefortunnem spotkaniu z panem Bombonnelem. Mimo swój rynsztunek, swą straszną minę, swą czerwoną czapkę, nie śmiał spojrzeć w oczy fotografa z Orleansvill’u i obu dam należących do trzeciego pułku huzarów.
Zwrócił się więc ku szerokim ulicom Milianah, pełnym pięknych drzew i wodotrysków; szedł, szukając hotelu, któryby mu się podobał. Ale idąc, nieustannie rozmyślał o słowach Bombonnela... Gdyby to było prawdą? Gdyby w istocie w Algierze nie było już lwów?... A więc wtedy te dalekie wędrówki, niewygody, trudy, poszłyby na marne!...
Nagle, na rogu ulicy, bohater znalazł się oko w oko...
Wobec kogo?
Wobec wspaniałego lwa o potężnej płowej grzywie. Królewski zwierz siedział spokojnie w słońcu, przy drzwiach kawiarni.
Tartarin ogromnym skokiem cofnął się wstecz i zawołał:
— A cóż oni mi mówili, że lwów już niema?
Usłyszawszy ten okrzyk, lew pochylił głowę i ująwszy w zęby stojącą przed nim na ziemi, drewnianą tacę, wyciągnął ją pokornie w stronę Tartarina, nieruchomego z osłupienia...
Przechodzący mimo arab rzucił na tacę drobną monetę. Lew poruszył ogonem...
Wtedy dopiero Tartarin zrozumiał wszystko. Zobaczył to, czego przedtem ze wzruszenia zobaczyć nie mógł. Zobaczył tłum zgromadzony wokoło biednego lwa ślepego i oswojonego i ujrzał dwóch wielkich murzynów, zbrojnych w grube kije, oprowadzających biedne zwierzę po mieście.
Krew uderzyła do głowy taraskończyka.
Grzmiącym głosem wrzasnął:
— Nędznicy! Tak upodlić szlachetne zwierzę!
I rzuciwszy się na lwa, wyrwał mu z monarszej paszczy nikczemną tacę.
Obaj murzyni sądzili, że mają do czynienia ze złodziejem, rzucili się na bohatera, uniósłszy w górę kije!...
Walka była straszna...
Murzyni bili, kobiety wrzeszczały, dzieci śmiały się...
Stary żyd, szewc, krzyczał z głębi swego sklepiku:
— Do sędziego pokoju! Do sędziego pokoju!
Nawet ociemniały lew spróbował zaryczeć, a biedny, nieszczęsny Tartarin, padł po rozpacznej walce, padł na ziemię między rozsypane z tacy drobne monety, błoto i śmiecie...
W tejże chwili jakiś człowiek wpadł między tłum; jednem słowem uspokoił murzynów, jednym ruchem ręki rozpędził kobiety i dzieci, podniósł z ziemi Tartarina, oczyścił jego szaty, wstrząsnął nim i posadził go zadyszanego na kamieniu.
Dobry Tartarin, trzymając się za bolący bok, wyszeptał zdumiony:
— Co? książę? Tu?
— Tak, waleczny mój przyjacielu, to ja! Natychmiast po otrzymaniu pańskiego listu, powierzyłem Baję opiece jej brata, wynająłem pocztę, galopem pędziłem pięćdziesiąt kilometrów i przybyłem tu w sam czas, by pana wyratować z rąk tych brutalnych łotrów... Ale cóżeś pan zrobił? W jaki sposób naraziłeś pan się na tę fatalną historję?
— Cóż robić, mości książę!... Ujrzawszy to nieszczęsne zwierzę z tacą w zębach, upodlone, zwyciężone, maltretowane, służące za igraszkę tej muzułmańskiej hołocie...
— Ależ mój drogi i szlachetny przyjaciela! Mylisz się! Przeciwnie! Ten lew jest dla nich przedmiotem czci i uwielbienia. To święte zwierzę z klasztoru lwów, założonego przed trzystu laty przez Mahometa ben Audę. Coś w rodzaju klasztoru trapistów, straszne i wspaniałe, pełne ryku lwów i woni dzikiej, tam mnichy wychowywują i oswajają setki lwów, a potem oddają je w ręce kwestarzy i rozsyłają po całej północnej Afryce... To co ci kwestarze zbiorą, idzie na utrzymanie klasztoru. A ci dwaj murzyni dlatego rzucili się na pana z taką furją, ponieważ są przekonani, że gdyby z ich winy tylko grosz zginął z wyżebranych tym sposobem pieniędzy, to lew pożarłby ich w tej chwili.
Słuchając tej opowieści, nieprawdopodobnej, a jednak prawdziwej, Tartarin z Tarasconu zachwycał się nią i sapał głośno.
A potem dodał:
— Ale największą przyjemność sprawia mi to, że — wbrew twierdzeniu Bombonnela — w Algierze są jeszcze lwy!
Książę zawołał z entuzjazmem:
— Lwy! — Zobaczysz pan jutro ile ich jest! Puścimy się w stronę Szeliffu!
— Co? książę... książę ze mną razem? Na łowy?
— Cóż pan sądzi? że jabym pana mógł opuścić? Że jabym panu pozwolił samotnie puścić się w głąb Afryki, miedzy dzikie ludy, których języka i obyczajów pan nie zna? — Nie! Nie! Sławny Tartarinie! Nie opuszczę cię nigdy! Gdzie pan będziesz, tam i ja będę!
— Och! książę! książę!

I wzruszony, rozradowany Tartarin przytulił do serca walecznego księcia. Z dumą pomyślał, że tak samo, jak Juliuszowi Gerard, Bombonnelowi i tylu innym sławnym mordercom lwów, tak też i jemu towarzyszyć będzie — książę!

IV.
KARAWANA W DRODZE.

Na drugi dzień, wczesnym rankiem, karawana puściła się w drogę.
Nieustraszony Tartarin, niemniej nieustraszony książę Grzegorz, z pół tuzina tragarzy murzynów, — wszyscy opuścili Milialianah i zwrócili się ku płaszczyźnie Szeliffu. Szli wśród wzgórzy drogą ocienioną jaśminami, tujami, dzikiemi oliwnemi drzewami i innemi egzotycznemi roślinami. Szli między dwoma rzędami ogródków. Z wzgórz staczały się wesoło liczne strumyki.
Książę Grzegorz niósł niemniej broni niż Tartarin. A w dodatku wystroił się w wspaniałą czapkę, ozdobioną mnóstwem złotych galonów i srebrem haftowanych liści dębowych. Wyglądał w tem conajmniej jak fałszywy generał meksykański, albo naczelnik stacyi w jakimś egzotycznym kraiku.
Tartarina ta czapka ogromnie intrygowała. Nieśmiało zapytał księcia, co ona znaczy. A książę oświadczył poważnie:
— To rzecz niezbędna w podróży po Afryce.
I wycierając błyszczący daszek czapki tłumaczył naiwnemu towarzyszowi jak ważną rolę gra taka czapka w stosunkach z arabami, budząc lęk i cześć, jakiej nic prócz tej wojowniczej ozdoby wzbudzić nie może. To też cywilny zarząd wszystkich urzędników wystroił w podobne czapki. Dalej książę twierdził, że aby rządzić Algierem nie trzeba tęgiej głowy, ani wogóle głowy. Wystarczy czapka z galonami, choćby — jak to uczynił ów Gessler — wsadzona na pal.
Rozmawiając tak i filozofując szli dalej.
Bosi tragarze skakali jak małpy z kamienia na kamień. Broń dźwięczała w skrzyniach. Lufy strzelb błyszczały w słońcu. Krajowcy kłaniali się aż do ziemi, widząc wspaniałą czapkę...
Na szczycie, w forcie komendant stacji przechadzał się ze swą damą. Usłyszawszy niezwykłe hałasy i widząc błyski broni, przeraził się, myśląc, że to niespodziewany napad. Kazał podnieść zwodzony most, załogę wezwał do broni i ogłosił stan oblężenia.
Początek wspaniały!
Niestety, wieczorem wszystko się zepsuło.
Jeden z murzynów tragarzy, niosący aptekę, rozchorował się, zjadłszy kilka plastrów, drugi upił się niemożliwie kamforową wódką. Trzeci, który niósł album, przeznaczone na dziennik podróży, uwiedziony złoceniami i przekonany, że ma w ręku skarb olbrzymi, uciekł...
Karawana zatrzymała się w cieniu starego figowca.
Książę próbując rozgotować nieco pemikanu w rondelku rzekł:
— Jestem zdania, że najlepiej będzie odprawić murzynów. W pobliżu jest osada arabska. Tam możemy kupić kilka osłów.
— Nie! Nie! Nie chcę osłów!
Tartarin przeraził się. Przypomniał sobie „Szpaczka“ i zarumienił się srodze. A potem z hypokryzją dodał:
— Jakże to możliwe, aby te maleństwa uniosły wszystkie nasze pakunki?
Książę uśmiechnął się.
— Mylisz się, zacny i sławny mój przyjacielu. Osiołek algierski, choć na pozór chudy i słaby, w rzeczywistości ma tęgie muszkuły i wytrwałe. Musi on znieść dużo... Zapytaj pan raczej Arabów. Oni w ten sposób tłómaczą sobie naszą organizację kolonji: „Ponad wszystkiem w górze jest pan Gubernator z dużym kijem, którym okłada sztab swój“. Sztab mści się, bijąc żołnierza; żołnierz kolonistę, kolonista Araba, Arab murzyna, murzyn bije żydów, żyd bije osła, a biedny osiołek, nie mając już kogo bić, gryzie mundsztuk i nosi ciężary! Widzi więc pan, że uniesie nasze skrzynie.
Tartarin odparł:
— To wszystko jedno. Ale sądzę, że osły zepsułyby wrażenie, jakie robi nasza karawana... Jabym wolał coś bardziej wschodniego... Ot, naprzykład, gdybyśmy mogli dostać wielbłąda...
— Ależ i owszem!
Rzekłszy to, dostojny książę puścił się w drogę do osady arabskiej.
Osada znajdowała się o kilka kilometrów, nad brzegiem Szaliffu.
Mieszkało w niej pięć czy sześć tysięcy arabów, nędzarzy w łachmanach, wygrzewających się na słońcu i handlujących oliwkami, miodem, tytoniem. Nad dużymi ogniami piekły się, całe barany, niezmiernie tłuste. Rzeźnie były pod gołem niebem, a w nich zupełnie nadzy murzyni, stąpający wśród kałuży krwi, mający zakrwawione ręce, zabijali i krajali w kawały barany.
W kącie, pod różnobarwnym, połatanym namiotem maur, pokątny adwokat, w okularach, pochylony nad grubą księgą.
Dalej tłoczy się gromadka wrzeszcząca głośno, to ruletka ulokowana na wiadrze, przewróconem do góry dnem; w około cisną kabyle.
Nad brzegiem wesołe krzyki i śmiechy; kupiec żyd na mule tonie w rzece. A wszędy skorpiony, psy, kruki i muchy, muchy masami!...
Ale wielbłądów niema.
Ostatecznie wynaleziono jednego. Właściciel chciał go się pozbyć. A był to prawdziwy pustynny wielbłąd, łysy, wyglądający smutnie, z długą głową beduina, i rozmiękczonym zbyt długimi postami garbem, zwisającym na bok.
Wielbłąd ten podobał się Tartarinowi, do tego stopnia, że chciał, aby cała karawana ulokowała się na nim.
Zawsze miał szalone pomysły w wschodnim stylu!...
Bydlę przyklękło. Objuczono je skrzyniami.
Książę ulokował się na szyji wielbłąda. Tartarin chcąc być majestatycznym, usiadł na szczycie grzbietu, między dwoma skrzyniami, jedną z przodu, drugą z tyłu. I dumny spokojny, majestatyczny pożegnał ruchem ręki tłum, zgromadzony wokoło i dał znak do odjazdu...
Do stu piorunów!...
Gdyby Tarascon mógł to ujrzeć!
Wielbłąd powstał, wyprostował swe grubo związane, żylaste nogi i uczynił krok...
Osłupienie!
Zaledwie wielbłąd uczynił parę kroków, Tartarin zbladł, a bohaterska chechia znów zaczęła przybierać jedną po drugiej owe pozycje, z czasów Żuawa. Ten szatański wielbłąd kołysał gorzej niż statek na morzu.
Tartarin blady, trzymając się sierści na garbie kurczowo zaciśniętemi palcami i wołał zamierającym głosem:
— Książę! książę! Zleźmy!... Czuję, że skompromituję całą Francję!...
Wszystko na nic!
Wielbłąd rozmachał się i nic nie mogło go wstrzymać.
Cztery tysiące arabów biegło za nim, boso, wymachując rękami, śmiejąc się do rozpuku i błyskając w słońcu sześciuset tysiącami białych zębów...
Wielki mąż z Tarasconu musiał poddać się.
Bezsilnie wisiał na szczycie garbu. Widok był smutny. Chechia robiła co chciała, a Francja była skompromitowana...

V.
ZASADZKA NA LWY W LAUROWYM GAJU.

Aczkolwiek nowy sposób podróżowania był wielce malowniczy, mordercy lwów, musieli zeń wkrótce zrezygnować, ze względu na chechię.
Wędrowano więc dalej pieszo, spokojnie coraz dalej na południe, małymi etapami. Taraskończyk szedł na czele, książę zamykał pochód, a w pośrodku kroczył objuczony skrzyniami wielbłąd.
Trwało to prawie miesiąc.
Przez cały miesiąc, szukając niemożliwych do znalezienia lwów, straszny Tartarin podróżował po niezmierzonej płaszczyźnie szelifskiej, od duaru do duaru, w poprzek francuskiego Algieru, w którym zapachy starego wschodu, łączą się z silną wonią absyntu i koszar. Abraham i Zuzu złączeni w jedno, coś bajecznego i naiwnie wodewilowego, niby rozdział Starego Testamentu, opowiedziany przez sierżanta de Ramée, albo brygadjera Fiton...
Ciekawy widok dla tego, co umie patrzeć...
Naród dziki i zepsuty, któremu cywilizowani zdobywcy zaszczepiają swoje występki i wady...
Dzika, bezwzględna przez nikogo nie kontrolowana władza fantastycznych naczelników plemion, poważnie obnoszących wstęgi legji honorowej i chłostających w pięty poddanych. Niesumienne sądy kadich w dużych okularach, machometańskich świętoszków, sprzedających swe wyroki niby Ezaw swe pierworodztwo, za półmisek ulubionej potrawy. Krajowcy urzędnicy to pijacy, byli służący francuskich oficerów, obżerający się baraniną, upijający się szampanem w towarzystwie praczek-murzynek. A tymczasem wokoło ich namiotu, podwładne plemię umiera z głodu i nędzy...
A dalej, wokoło równiny, pozbawionej obfitszej roślinności, wyschłe, porosłe kaktusami nieurodzajne, pełne szakalów i pluskiew. Opustoszałe osady, plemiona nie wiedzące co z sobą zrobić, idące niewiadomo dokąd, uciekające przed głodową śmiercią, i znaczące swe ślady trupami. Od czasu do czasu, wioska francuska w ruinach, pola nieuprawione, koloniści upijający się absyntem po kawiarniach i dysputujący zawzięcie o polityce...
Wszystko to Tartarin mógł zobaczyć, gdyby zadał sobie tyle trudu, ale pożądanie lwów, zaślepiło go zupełnie, szedł prosto przed siebie, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, szukając tylko okiem lwów, które się nigdy nie ukazywały.
Ponieważ namiot był uparty i nie chciał się otwierać, a tabliczki perukanu nie chciały się rozgotowywać, więc rano i wieczór, zatrzymywano się w wioskach arabskich. Dzięki czapce księcia przyjmywano myśliwych z otwartemi ramionami. Mieszkali u agów, w dziwacznych pałacach wielkich, białych, kędy bywało mnóstwo nargil i komod z akacjowego drzewa, smyrneńskich dywanów i lamp naftowych, skrzyń z drzewa cedrowego pełnych tureckich cekinów i zegarów w stylu Ludwika Filipa... Wszędzie przyjmowano Tartarina wspaniale i urządzano na jego cześć diffy i fantazje. Na jego cześć ubierano się w białe burnusy i strzelano bez końca...
A przed wyjazdem dobry aga przedkładał słony rachunek za przyjęcie i proch wystrzelany.
Nazywa się to arabską gościnnością.
A lwów ani śladu!...
Ale taraskończyk nie tracił odwagi i wytrwałości. Szedł coraz dalej na południe. Całymi dniami w gąszczach szukał lwów, pod każdym krzakiem. A wieczorem, przed pójściem na spoczynek zasadzka dwu, albo trzygodzinna...
Wszystko na próżno!
Ani śladu lwów!...
Ale pewnego wieczora, gdy karawana mijała lasek rozpalony słońcem, Tartarinowi zdawało się, że gdzieś w dali, niewyraźnie, głucho odzywa się ów cudowny ryk, który tyle razy słyszał w Tarasconie w Menażerji Mitaine’a.
W pierwszej chwili zdawało mu się, ze śni...
Ale po chwili ryk odezwał się znowu, zawsze bardzo daleki, ale wyraźniejszy. Tym razem ze wszech stron po wioskach rozległy się wycia psów, a garb wielbłąda zadrżał wstrząśnięty strachem, puszki z konserwami i broń w skrzyniach zabrzęczały hałaśliwie.
Nie było już wątpliwości.
Był to lew.
Prędko, prędko na zasadzkę! Ani chwili do stracenia.
Tuż w pobliżu był grobowiec jakiegoś arabskiego świętego, o białej kopule. Pod drzwiami leżały wielkie żółte pantofle zmarłego, a wzdłuż murów wisiały różne dziwaczne ofiary, burnusy, złote nitki, czerwone włosy...
Tartarin pozostawił tam księcia i wielbłąda, a sam poszedł szukać miejsca odpowiedniego na zasadzkę.
Książę chciał iść z nim razem, ale taraskończyk nie zgodził się na to, chciał spotkać lwa sam jeden! Prosił jednak księcia, żeby się nie oddalał i dla wszelkiego bezpieczeństwa złożył w ręce księcia swój portfel, gruby portfel pełny papierów wartościowych i banknotów. Bał się, żeby lew szponami swemi nie podarł papierów...
Potem bohater oddalił się.
O sto kroków od grobowca, był mały gaik laurowy, drżący w cieniach zmroku, stojący nad brzegiem wysychającej rzeczułki.
Tutaj Tartarin ulokował się, wedle przepisu ukląkł na jedno kolano, strzelbę trzymał w pogotowiu; nóż myśliwski wbił dumnie przed sobą w piasku.
Noc zapadła.
Niebo z różowego stało się fioletowem, a z fioletowego szafirowem...
Dalej na dnie rzeczułki, wśród kamieni połyskiwała jak lustro ręczne kałuża wody. Tam dzikie zwierzęta gasiły swe pragnienie.
Dalej, na przeciwnym stoku wybrzeża bieliła się ścieżka na której olbrzymie łapy lwów pozostawiły swe ślady. Widok tej ścieżki przenikał dreszczem.
Ciche szmery nocy afrykańskiej, gałęzie poruszane wiatrem, kroki wędrujących zwierząt, piskliwe szczekania szakali, a na niebie przelatujące w wysokości stu, dwustu metrów klucze żórawi, krzyczące jakby zarzynane dzieci...
Było czem się wzruszyć.
To też Tartarin był wzruszony, nawet bardzo wzruszony. Szczękał zębami biedaczysko! A oparta o rękojeść noża myśliwskiego dubeltówka o ciągnionych lufach dźwięczała o żelazo niby para kastanietów. Cóż robić? Są wieczory w których jest się bez humoru. A zresztą gdzież byłaby ich zasługa jeśliby bohaterowie, nigdy nie lękali się niczego...
Tak, tak. Tartarin bał się i to przez cały czas. Wytrwał godzinę, dwie, ale i bohaterstwo ma swe granice.
Tartarin usłyszał nagłe kroki w pobliżu wyschłej rzeczułki; kamienie staczały się. Tym razem strach podniósł go z ziemi. Wystrzelił dwa razy, nie celując i pędem uciekł w stronę grobowca, zostawiwszy wbity w piasek nóż myśliwski, niby krzyż postawiony na pamiątkę tej nocy, pełnej lęku, tak wielkiego, jakiego nigdy nie odczuł nawet zwycięzca hydry...
— Na pomoc! — Książę! Lew!
Milczenie.
— Książę! Książę!
Ale księcia nie było!
Tylko poczciwy wielbłąd rzucał swój fantastyczny garbaty cień na oświetlony księżycem biały mur, gdzie książę Grzegorz ulotnił się razem z portfelem i banknotami.
Od miesiąca już książę czekał na sposobność po temu.

VI.
NARESZCIE!

Na drugi dzień po tej awanturniczej i tragicznej nocy bohater obudziwszy się przyszedł do przekonania, że książę znikł w istocie, znikł bezpowrotnie.
Uczuł, że jest sam w tym białym grobowcu, zdradzony, okradziony, opuszczony wśród pustyni, sam jeden z tym jednogarbnym wielbłądem i garstką drobnej monety.
Wtedy po raz pierwszy zwątpił.
Zwątpił w książęcość przyjaciela, w przyjaźń, sławę, a nawet lwy.
Rozpłakał się gorzko!...
Otóż pogrążony w zadumie siedzi przed drzwiami grobowca, oparłszy głowę o dłonie, trzymając karabin między nogami. Opodal wielbłąd przypatruje mu się.
Nagle Tartarin osłupiał.
Gęstwina naprzeciw niego rozchyla się i Tartarin o dziesięć kroków przed sobą widzi olbrzymiego lwa, z wzniesioną do góry głową, ryczącego straszliwie, tak, iż mury grobowca zadrżały, zadrżały wszystkie wiszące na nich ofiary, a nawet i pantofle świętego...
Tylko Taraskończyk nie zadrżał.
Krzyknął...
— Nareszcie!
Wziął na cel.
— Bęc! Bęc! — Past! Past!
Stało się.
Dwie eksplodujące kule utkwiły w głowie lwa.
Przez minutę na tle afrykańskiej pustyni rozlegała się kanonada straszliwa: mózg rozlatywał się na wszystkie strony, krew dymiła się, czerwona i płowa sierść unosiła się w powietrzu.
Potem wszystko opadło na ziemię i Tartarin ujrzał... dwóch ogromnych murzynów rozwścieczonych, wymachujących kijami...
Dwaj murzyni z Milianah!...
O zgrozo! Był to ułaskawiony lew, biedny ślepiec z klasztoru Mahometa. On to padł pod kulami taraskońskiemi.
Tym razem nie powiodło się Tartarinowi.
Rozwścieczeni fanatycy byliby go ubili, gdyby Bóg nie był mu przysłał na pomoc strażnika polowego z Orleansville’u z szablą u boku.
Widok urzędowej czapki uspokoił szybko murzynów.
Spokojny i majestatyczny dygnitarz spisał protokół, złożył na grzbiecie wielbłąda szczątki lwa i zabrał całe towarzystwo do Orleansville’u i oddał w ręce sądu.
Teraz zaczęła się straszna i długa procedura.
Poznawszy Algier dziki, Tartarin poznał Algier urzędowy, nie mniej dziwaczny i potężny, Algier miejski, sądowy, adwokacki. Poznał sądownictwo, odbywające swe narady po kawiarniach, cyganerję sądowniczą, woniejącą absyntem i tytoniem, dokuczliwą i chciwą.
Przedewszystkiem trzeba było skonstatować, czy lew został zabity na terytorjum podlegającem cywilnej władzy, czyli też wojskowej. W pierwszym wypadku sprawa należała do sądu handlowego, w drugim do sadu wojennego.
Usłyszawszy słowa „Sąd wojenny“, wrażliwy taraskończyk widział się już rozstrzelanym...
Najgorsze było, że rozgraniczenie obu terytorjów jest bardzo nieścisłe.
Po miesiącu wędrówek po różnych biurach, po najrozmaitszych intrygach skonstatowano, że lew padł na terytorjum wojskowem, ale Tartarin strzelał do niego z terytorjum cywilnego. Sprawę rozstrzygnął więc sąd cywilny i skazał Tartarina na zapłacenie murzynom dwóch tysięcy pięćset franków i zwrot kosztów.
Jakim sposobem zapłacić tę kwotę?
Po ucieczce księcia Tartarinowi zostało ledwie kilka piastrów, które poszły na stemple i absynty dla adwokatów.
Nieszczęsny morderca lwa musiał sprzedać wszystką broń swoją, sztuka po sztuce, karabiny, rewolwery, dubeltówki, sztylety, malajskie krysze, kastety... Jakiś kupiec kupił konserwy mięsne i roślinne. Aptekarz kupił aptekę. Nawet myśliwskie buty zostały sprzedane. Namiot kupił jakiś handlarz starzyzną.
Zapłaciwszy wszystko, Tartarin nie miał nic prócz wielbłąda i skóry lwa.
Skórę zapakował i wysłał pod adresem walecznego komendanta Bravidy (zobaczymy co się z nią stało). Wielbłąd zaś miał mu umożliwić powrót do Algieru. Chciał go sprzedać, aby módz za te pieniądze wynająć pocztę.
Niestety, nikt nie chciał kupić wielbłąda.
A Tartarinowi spieszno było do Algieru. Zatęsknił za błękitnym gorsetem Baji, za domkiem swym, wodotryskami, spoczynkiem, którego chciał zażyć, nimby mu przysłano pieniądze z Francji. To też nie wahał się i zmartwiony, ale niepozbawiony energji, powędrował piechotą bez grosza w kieszeni.
Wielbłąd nie opuścił go.
Dziwne to zwierzę przywiązało się niezmiernie do swego pana i widząc, że opuszcza Orleansville poszło za nim krok w krok, stosując się do szybkości jego chodu.
W pierwszej chwili Tartarina wzruszyła ta wierność, to poświęcenie bezwzględne, — tem bardziej, że wielbłąd nic go nie kosztował, bo żywił się czemkolwiek bądź. Ale po kilku dniach znudził mu się ten towarzysz podróży, nie opuszczający go ani na chwilę, przypominający mu wszystkie przygody i nieszczęścia. Rozgoryczony znienawidził wielbłąda i postanowił pozbyć się go. Chciał się mu zgubić, wielbłąd go odnalazł. Chciał uciec, wielbłąd go dogonił. Odpędzał go od siebie, rzucał na niego kamieniami, wielbłąd stawał, patrzał na niego smutnie a po chwili puszczał się znowu w drogę i doganiał zawsze swego pana.
Tartarin musiał się poddać.
Nareszcie po ośmiu dniach pochodu taraskończyk zakurzony, wyczerpany, ujrzał w dali jaśniejące wśród zieleni, białe domy Algieru.
Stanąwszy u bram miasta, na ruchliwej ulicy Mustafy, pełnej żuawów, maurów, murzynek, tłoczących się koło niego i gapiących się na dziwaczną parę, którą on tworzył ze swym wielbłądem, — Tartarin stracił cierpliwość:
— Nie! Nie!... To niemożliwe! Nie mogę zjawić się w Algierze w takiem towarzystwie.
Korzystając z tłoku wozów, uciekł w pole i skrył się do rowu.
Po chwili ujrzał na drodze wielbłąda, pędzącego galopem, wyciągającego w przerażeniu długą szyję.
Bohater uczuł ulgę, wyszedł z ukrycia i boczną drogą po za murami poszedł do domu.

VII.
KATASTROFA ZA KATASTROFĄ.

Przed maurytańskim swym domem Tartarin stanął bardzo zdziwiony.
Dzień się kończył. Ulica była opustoszała.
Za drzwiami, które murzynka zapomniała zamknąć, słychać było śmiechy, brzęk szkła, strzelanie korkami szampana, a ponad tym hałasem górował głos kobiecy wesoły i jasny.

Aimes — tu Marco la Belle,
La danse aux salons en fleurs...[2]

Tartarin mruknął:
— Do djabła!
Zbladł i wpadł do wnętrza.
Nieszczęsny Tartarin!...
Jakiż widok go czeka!!...
Pod arkadami wokoło małego dziedzińca, flaszki, ciastka, porozrzucane poduszki, fajki, tamburyny, gitary. A między tem wszystkiem stała Baja bez gorsetu i stanika, tylko w koszulce z srebrzystej gazy i szerokich, różowych pantalonach. Na głowie miała czapkę oficera marynarki i śpiewała Marco la Belle...
U jej stóp na dywanie, syt miłości i konfitur spoczywał Barbasson, nikczemny kapitan Barbasson i słuchając jej śpiewu, pikał ze śmiechu.
Pojawienie się Tartarina, zakurzonego, bladego, wyczerpanego, mizernego, o błyszczących gniewem oczach i z srodze nastraszonym kutasem chechii przerwało odrazu tę milutką turecko-marsylską orgję.
Baja wydała okrzyk niby przerażony piesek i uciekła w głąb domu.
Barbasson nie zmieszał się wcale i śmiejąc się rzekł:
— A cóż pan na to panie Tartarin? Czy nie mówiłem panu, że ona umie po francusku?
Tartarin z Tarasconu przyskoczył do niego wściekły:
— Kapitanie!
Maurytanka, pochylając się ponad balustradę ganku zawołała czystym marsylskim djalektem:
— Dobrze, żeś wrócił mój stary!
Biedny Tartarin, przerażony padł na ziemię, na poduszki, jego maurytanka znała nawet, marsylski djalekt!...
A kapitan Barbasson rzekł sentencjonalnie:
— Mówiłem panu, żebyś pan nie ufał algierskim niewiastom. To to samo, co pański egzotyczny książę...
Tartarin podniósł głowę i zapytał:
— Pan wie gdzie jest książę?
— Niedaleko. Niedaleko. Na pięć lat zamieszkał w tutejszem więzieniu. Osioł dał się pochwycić na gorącym uczynku. Zresztą, on nie pierwszy raz siedzi w ulu. Ma już za sobą coś trzy lata więzienia i to nawet, zdaje mi się, że siedział w Tarasconie.
Tartarin nagle zrozumiał.
— W Tarasconie?... A więc dlatego zna on tylko jedną dzielnicę miasta!...
— A tak! Bez wątpienia. Tarascon widziany z okien więzienia... Biedny panie Tartarin, trzeba się dobrze pilnować w tym szatańskim kraju. Tu łatwo o przykre historje... Naprzykład pańska sprawa z muezzinem...
— Moja? Z muezzinem? Co to znaczy?
— Muezzin z tej mossei, który się umizgiwał do Baji... Gazeta Akbar opisała kiedyś tu tę całą historję i cały Algier śmieje się z niej dziś jeszcze... Ten filut wylazł na szczyt wieży i w pańskich oczach oświadczał się Baji, niby to śpiewając modlitwy. Wzywał Allaha i naznaczał jej schadzki!...
Nieszczęsny Tartarin zawył:
— A więc w tym kraju same łotry i oszusty?
Barbasson odrzekł z gestem i miną filozofa:
— Cóż robić, mój drogi panie! Ale mojem zdaniem najlepiej by pan zrobił wracając czem prędzej do Tarasconu...
— Wrócić... To łatwo powiedzieć!... A pieniądze? — Więc pan nie wiesz, że tam, w tej pustyni obdarli mnie do szczętu?
Kapitan roześmiał się i rzekł:
— To nic nie szkodzi, Żuaw jutro odbija z powrotem i jeżeli pan chce, to ja pana wezmę na pokład... Zgoda, kolego? A więc dobrze, doskonale. A teraz mamy tu jeszcze parę butelek szampana, trochę jadła... Siadaj pan, jedz i pij, bez ceremonji.
Tartarin wahał się chwilę, by nie ubliżyć swej powadze. A potem zasiadł, jadł i pił. Baja, słysząc brzęk szklanek zeszła, zaśpiewała w końcu Marco la Belle i uczta przeciągnęła się do późnej nocy.
Około trzeciej rano Tartarin wracał z lekką głową i ciężkiemi nogami, odprowadziwszy przyjaciela swego, kapitana. Przechodząc koło mossei, przypomniał sobie muezzina a wspomnienie tego figla rozśmieszyło go. Nagle przyszedł mu wspaniały pomysł zemsty. Wszedł, kroczył długimi, wysłanymi dywanami i wreszcie znalazł się w małej tureckiej kapliczce, oświetlonej żelazną kulą, latarnią, rzucającą fantastyczne cienie na białe ściany.
Muezzin siedział tam na sofie, ubrany w ogromny turban i białe futro. Palił fajkę i popijał z nabożeństwem kieliszki absyntu jeden po drugim i czekał godziny, o której miał odprawić swe modły.
Ujrzawszy Tartarina przeraził się okropnie. Fajka wyleciała mu z ręki.
Tartarin przemówił:
— Ani słówka, księżulku! Dawaj turban i futro!
Proboszcz turecki, drżąc z przerażenia, dał turban, futro, wszystko co chciał taraskończyk. Tartarin wystroił się w to i poważnie wszedł na taras minaretu.
Morze błyszczało w dali.
Białe dachy świeciły się w blaskach księżyca.
Taraskoński muezzin namyślał się trochę, a potem, wznosząc ręce w górę, zaczął śpiewać piskliwym głosem:
La Allah l‘ Allah... Mahomet to stary filut... Wschód, Koran, agowie, lwy, maurytanki, — wszystko to nie warte ani grosza... Niema już „turków“... — to tylko oszuści!... Niech żyje Tarascon!
A podczas gdy sławny Tartarin na wszystkie cztery strony świata, na morze, miasto, płaszczyznę, góry, rzucał swe wesołe taraskońskie klątwy, — głosy poważne i jasne owych muezzinnów odpowiadały mu idąc od minaretu do minaretu. A ostatni wierzący w arabskiej dzielnicy nabożnie bili się w piersi.

VIII.
TARASCON! TARASCON!

Południe!
Pod kotłami Żuawa palą się ognie. Gotów do drogi.
W górze na balkonie kawiarni Valentina oficerowie wydobywają lunety i z pułkownikiem na czele stają w szeregu wedle starszeństwa, by rzucić okiem na szczęśliwy statek, wracający do Francji.
Stare armaty tureckie ustawione wzdłuż portu, błyszczą się w słońcu.
Pasażerowie spieszą na pokład.
Tragarze składają w szalupach pakunki.
Tartarin z Tarasconu niema pakunków.
Zbliża się zwolna przez mały plac targowy, pełny bananów i owoców. Towarzyszy mu przyjaciel Barbasson.
Nieszczęsny Tartarin z Tarasconu pozostawił w głębi pustyni swe pakunki, swą broń, swe złudzenia, a teraz z rękami w kieszeni wędruje na statek.
Zaledwie wskoczył do szalupy kapitana — gdy nagle zadyszane zwierzę galopem rozpędziło się ku niemu i pędzi, pędzi szalenie. To wielbłąd, wierny wielbłąd, który od dwudziestu czterech godzin szuka po całym Algierze swego pana.
Tartarin ujrzawszy wielbłąda zbladł, udaje, że go niezna. Ale wielbłąd jest uparty. Drepcze wzdłuż wybrzeża. Woła swego przyjaciela i patrzy na niego czule i miłośnie, jakby mówił swem smutnem okiem:
— Weź mnie z sobą, weź mnie z sobą na statek! Wywieź mnie z tej papierowej Arabii, z tego śmiesznego Wschodu, pełnego lokomotyw i dyliżansów, z tego kraju, w którym ja, nie mam co robić. Tyś ostatnim „Turkiem“ a ja jestem ostatnim wielbłądem... Nie rozstawajmy się już, o mój Tartarinie!...
Kapitan pyta:
— Czy to pański wielbłąd?
— Ale gdzież tam!...
Tartarin drży na myśl, iż miałby się zjawić w Tarasconie z tak śmieszną eskortą. Bezwstydnie wypiera się towarzysza swej niedoli i swych przygód, nogą odpycha szalupę od lądu afrykańskiego...
Wielbłąd węszy za nim, waha się widząc wodę, wyciąga swą długą szyję i z rozpaczą skacze do wody, płynie ku „Żuawowi“ a jego garb wystaje ponad wodę i trzęsie się, a wyprostowana szyja sterczy niby ostroga tryremu.
Szalupa i wielbłąd równocześnie dobijają do boku statku.
Kapitan Barbasson rzecze wzruszony:
— Ostatecznie żal mi tego wielbłąda. Mam ochotę wziąć go na pokład... gdy przybędziemy do Marsylji daruję go do zoologicznego ogrodu.
Zużytkowując potem mnóstwo sznurów i powrozów władowano wielbłąda na pokład statku.
Żuaw“ puścił się w drogę.
Droga trwała dwa dni, które Tartarin spędził samotnie w swej kajucie. A stało się to niedlatego, iżby morze było burzliwe, albo iżby chechia zbyt dużo musiała wycierpieć. Przyczyna był przeklęty wielbłąd, który łasił się komicznie do swego pana, skoro tylko ten zjawił się na pokładzie.
Nigdy nikt nie widział wielbłąda, któryby tak kogoś afiszował.
Wysadzając od czasu do czasu nos przez maleńkie okienko kajuty, Tartarin zauważył, iż niebo Algieru blednie i znika. Wreszcie pewnego ranka wśród mgły srebrzystej usłyszał pieśń wszystkich dzwonów Marsylii. Był szczęśliwy. „Żuaw“, przybywszy do portu, zarzucił kotwicę.
Nasz bohater nie mając pakunków opuścił statek nie mówiąc nikomu ani słowa, bojąc się aby i tu wielbłąd za nim nie pobiegł, przeszedł szybko przez ulice Marsylii i odetchnął głęboko, ulokowawszy się w wagonie trzeciej klasy, w pociągu idącym do Tarasconu...
Omylił się srodze.
W odległości dwóch wiorst od Marsylii wszyscy podróżnicy tłoczyć się zaczęli przy oknach. Krzyki, zdziwienie szalone. Tartarin dopchał się wreszcie do okna i...
Co ujrzał?...
Ujrzał nieuniknionego wielbłąda pędzącego wzdłuż szyn za pociągiem i dotrzymującego mu kroku. Tartarin przygnębiony padł na swe miejsce i zamknął oczy.
Liczył na to, że z fatalnej, nieszczęsnej tej ekspedycji powróci do siebie incognito.
Otóż obecność zawadzającego mocno czworonoga uniemożliwiła ten zamiar. Fatalny to będzie powrót! Boże! ani grosza w kieszeni! ani śladu lwów! nie!... tylko wielbłąd!...
— Tarascon!... Tarascon!...
Trzeba było wysiąść.
Zaledwie chechia bohatera pojawiła się w drzwiach wagonu rozległ się okrzyk potężny;
— Niech żyje Tartarin!
Sklepienia dworca zadrżały.
— Niech żyje Tartarin! Niech żyje pogromca lwów!
Rozległy się dźwięki trąb, fanfary orkiestry...
Tartarin osłabł — zdawało mu się, że umiera. Sądził, że to mistyfikacja. Ale nie! Cały Tarascon był na dworcu. Wszyscy radośnie i ze wzruszeniem wymachiwali kapeluszami. Oto waleczny major Bravida, rusznikarz Costecalde, prezydent Ladéveze, aptekarz Bezuquet i cały szlachetny korpus myśliwych polujących na kaszkiety. Wszyscy tłoczą się wokoło swego mistrza. W tryumfie, na rękach znoszą go ze schodów.
Przedziwne skutki optycznego złudzenia!
Przyczyną tego całego hałasu była skóra ślepego lwa, przysłana przez Tartarina walecznemu majorowi Bravidzie. Ta skromna skórka, wystawiona w klubie na widok publiczny oszołomiła wszystkich Taraskończyków, a za nimi całą południową Francję.
Depesza“ przemówiła.
Wymyślono cały dramat.
Tartarin zabił niejednego lwa, ale dziesięć lwów, dwadzieścia lwów, zrobił całą marmoladę z lwów.
To też Tartarin nie wiedział nawet o tem, że wylądowując w Marsylii był już sławnym, a entuzjastyczny telegram, wyprzedził go w drodze do rodzinnego miasta o dwie godziny.
Ale radość tłumu doszła do kulminacyjnego punktu, gdy ujrzano zwierzę o fantastycznych kształtach, zakurzone, spocone... Szło ono krok w krok za bohaterem po schodach i po ulicy. Taraskończykom zdawało się przez chwilę, że straszny potwór „La Tarusqe“ ożył znowu.
Tartarin uspokoił swych współobywateli mówiąc:
— To mój wielbłąd.
I już pod wpływem taraskońskiego słońca, zaczął niewinnie i naiwnie kłamać. Dotykając garbu wielbłąda pieszczotliwym ruchem dodał:
— Szlachetne to zwierzę! — Ono patrzało na mnie, gdym zabijał me lwy.
Rzekłszy to, poufale oparł się na ramieniu walecznego majora, czerwonego ze szczęścia. Wielbłąd kroczył za nim. Myśliwi polujący na kaszkiety otaczali go. Tłum witał go okrzykami radości i czci.
A on spokojnie kroczył do małego domu, stojącego wśród ogrodu z baobabem i już po drodze zaczął opowiadać o swych wielkich łowach.
— Wyobraź pan sobie pewnego wieczora, w głębi Sachary...

KONIEC




  1. Robercie mój ukochany, jam tobie zaufała. Ty widzisz me przerażenie. Litości dla ciebie i litości dla mnie!
  2. Czy lubisz piękna Marko, taniec w salonie wśród kwiatów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alfons Daudet.