Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
EPIZOD TRZECI. — WŚRÓD LWÓW.
I.
WYWIEZIONE W DAL DYLIŻANSE.

Była to starodawna karetka z niezmiernie odległych czasów, wybita wedle ówczesnej mody niebieskiem suknem, ozdobiona ogromnymi pomponami z twardego płótna, które po kilku godzinach drogi robiły odciski na plecach.
Tartarin z Tarasconu ulokował się w kącie jak najwygodniej, a nie mogąc doczekać się ostrej woni lwów, bohater tymczasem zadowolnić się musiał zapachem starego dyliżansu, złożonym z różnych pierwiastków.
W karecie było różnorodne towarzystwo.
Trapista, kupcy żydzi, dwie kokoty, jadące do swego korpusu (trzeciego pułku huzarów), fotograf z Orleansville’u...
Ale chociaż towarzystwo to było bardzo miłe i urozmaicone, taraskończyk nie miał ochoty do gawędy i siedział zamyślony, trzymając obie dubeltówki między kolanami.
Nagły wyjazd, czarne oczy Bai, straszne łowy, które miał rozpocząć, wszystko to krążyło w jego głowie i czyniło w niej zamieszanie. A prócz tego dyliżans europejski o patryarchalnym wyglądzie, odnaleziony nagle w głębi Afryki budził w taraskończyku mgliste wspomnienia młodości, wyprawy za rogatki, obiady nad brzegiem Rodanu, — mnóstwo wspomnień...
Zwolna noc zapadała.
Konduktor zapalił latarnie...
Karetka o niewysmarowanych osiach, trzęsła i piszczała na zniszczonych resorach. Konie kłusowały. Dzwonki dzwoniły... od czasu do czasu nad głowami rozlegał się straszny łoskot. Tam znajdował się arsenał bohatera.
Tartarin z Tarasconu drzemał już w trzech czwartych. Przez chwilę patrzył z pod oka na podrzucanych śmiesznie towarzyszów