Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cień na oświetlony księżycem biały mur, gdzie książę Grzegorz ulotnił się razem z portfelem i banknotami.
Od miesiąca już książę czekał na sposobność po temu.

VI.
NARESZCIE!

Na drugi dzień po tej awanturniczej i tragicznej nocy bohater obudziwszy się przyszedł do przekonania, że książę znikł w istocie, znikł bezpowrotnie.
Uczuł, że jest sam w tym białym grobowcu, zdradzony, okradziony, opuszczony wśród pustyni, sam jeden z tym jednogarbnym wielbłądem i garstką drobnej monety.
Wtedy po raz pierwszy zwątpił.
Zwątpił w książęcość przyjaciela, w przyjaźń, sławę, a nawet lwy.
Rozpłakał się gorzko!...
Otóż pogrążony w zadumie siedzi przed drzwiami grobowca, oparłszy głowę o dłonie, trzymając karabin między nogami. Opodal wielbłąd przypatruje mu się.
Nagle Tartarin osłupiał.
Gęstwina naprzeciw niego rozchyla się i Tartarin o dziesięć kroków przed sobą widzi olbrzymiego lwa, z wzniesioną do góry głową, ryczącego straszliwie, tak, iż mury grobowca zadrżały, zadrżały wszystkie wiszące na nich ofiary, a nawet i pantofle świętego...
Tylko Taraskończyk nie zadrżał.
Krzyknął...
— Nareszcie!
Wziął na cel.
— Bęc! Bęc! — Past! Past!
Stało się.
Dwie eksplodujące kule utkwiły w głowie lwa.
Przez minutę na tle afrykańskiej pustyni rozlegała się kano-