Tajemnicza kula/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Tajemnicza kula
Wydawca Wydawnictwo J. Kubickiego
Data wyd. 1920
Druk Sp. „Gryf”
Miejsce wyd. [Warszawa]
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Flat 2
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
Człowiek, który drżał.

Gdy zatrzymał się w otwartej bramie, rozmyślając, jak uzyskać pomoc nie opuszczając tego domu, minęło go dwu wysokich chłopców, a oznaki szkolne na ich czapkach słabo błyszczały w mroku.
— Hallo — tam — rzekł szybko. Przystanęli i zbliżyli się. Ujrzał ich twarze z zaciekawionemi oczyma.
— Chcę, by jeden z was poszedł na drugi koniec tej drogi aż do wybrukowania za domem i nie pozwolił nikomu wyjść, nie przyszedłszy mnie zawiadomić natychmiast o tem. Dragi zaś by poszedł na policję — wiesz gdzie — i zaniósł tę kartkę. — Napisał coś w notatniku. — Jeżeli spotkasz policjanta po drodze, to proszę go tu przyprowadzić i nie iść na policję. Zrobicie mi to?
— Oczywiście!
Przyjęli to naturalnie i rozeszli się we wskazanych kierunkach spokojnie i szybko.
Niezmierną sprawiło mu to ulgę. Z zadowoleniem czekał między rododendronami, zerkając czasem w stronę okna, za którem sir Harry przyjmował gościa a które było teraz oświetlone i story były zapuszczone.
Za dwanaście minut chłopiec powrócił z dwoma policjantami, a wszyscy trzej dyszeli ciężko, gdyż szli szybko.
Sir Harry uradził z da Costą, że natychmiast uda się on do jego dworku w Shoreham i przeglądał teraz rozkład jazdy, gdy Trainor zadzwonił.
— Dam panu płaszcz i trochę rzeczy w walizce — rzekł. — Ale nie będę ryzykował na tyle, by je znosić. Spuszczę je panu z okna. Upadną koło muru, w krzaki.
Podniósł głowę. Usłyszał głosy za drzwiami.
— Nie potrzeba zawiadamiać, że przyszedłem — rzekł Trainor, otwierając drzwi. — Wytłumaczę sam, poco wróciłem.
— Bardzo mi przykro — rzekła służąca — ale ten pan... nie mogłam go zatrzymać — umilkła, patrząc zaniepokojonemi oczyma na swego pana.
— Tak bardzo chciałem pana zobaczyć, mr. da Costa — zamknął drzwi za służącą.
Twarz da Costy, zwykle pełna, była wychudła i blada. Trząsł się w nieukrywanym strachu, gdy wstał, by stawić czoło detektywowi. Usta jego otwierały się, i zamykały, ale nie mógł wypowiedzieć słowa. Wzbudzał litość.
Sir Harry milczał zaskoczony, ale skupił się w sobie z szybkością, jaką Trainor musiał podziwiać.
— A — mr. Trainor, pan powrócił? Właśnie chciałem posłać po pana. To, zdaje mi się, jest ten pan, którego pan szuka. Zapewnia mnie, że jest niewinny — i ja wierzę mu: ale oczywiście wiedząc, że pan go poszukuje, chciałem dać panu znać, że on tu jest...
— Oczywiście! — kpił Trainor, nie próbując nawet ukryć swej pogardy. Spojrzawszy na da Costę, litował się prawie nad nim. — Wszystko jedno — nie wiem, czy mam prosić pana, by udał się pan z nami na posterunek.
— Co? ja? — wyszeptał sir Harry. — Zapewniam pana — że nie miałem pojęcia...
— Cóż pan na to, mr. da Costa? — zapytał Trainor. Odpowiedzią da Costy był rozpaczliwy skok ku oknu.
— Mam dwu ludzi na dole — zawołał Trainor — pilnują wyjścia.
Jakby z łkaniem da Costa wpadł w krzesło, załamując ręce.
— Przysięgam, że nie uczyniłem tego! Przysięgam, że nic o tem nie wiem! — wyszeptał.
— Niczego więcej nie życzymy sobie, jak usłyszeć wszystko, co nam pan może opowiedzieć. Zechce pan pójść? — rzekł do sir Harry. — Musi pan przyznać, że pewne rzeczy wymagają wytłumaczenia...
— Ależ powiadam panu, że nic nie wiedziałem, aż nagle zjawił się tu. Nawet nie podał swego nazwiska. Aż do chwili jego przyjścia...
— Widziałem, jak wrzucił coś do skrzynki i czekał na pana w tyle domu — przerwał Trainor krótko. — Wprowadził go pan przez okno. — Wskazał na rozkład jazdy. — Teraz wyszukuje mu pan pociąg.
— O — moja idjotyczna dobroć — jęczał sir Harry. — Kochany panie, niechże pan wysłucha, co on ma do powiedzenia. Przekona się pan, że nie może mnie pan wlec na posterunek.
— No — rzekł Trainor siadając — posłuchajmy, co pan ma do powiedzenia! x
— Nigdy nie słyszałem o mr. da Coście, aż pewnego razu przyszedł mi zaofiarować pomoc finansową w miejsce mr. Louby. Oczywiście oburzyłem się i wyrzuciłem go za drzwi. Potem przyszedł Weldrake i prosił mnie, bym dał schronienie mr. da Coście. Powiedziałem, że nie — chyba, że przekona mnie o zupełnej swej niewinności. Dziś przyszedł mr. da Costa i tak przekonał mnie, że chociaż ja chciałem poinformować pana o tem —
— Rozumiem — przerwał Trainor. — Kiedy ofiarował panu pomoc finansową?
— W tym czasie, gdy mordowano Loubę! — zawołał da Costa.
— Więc wie pan, w jakim czasie — bo my nie wiemy...
— No — owego wieczora. Nie byłem w Braymore House od szóstej aż do bardzo późna...
— Był pan tu cały czas?
— Nie. Gdybym tu był, nie potrzebowałbym się ukrywać. Ale właśnie dlatego, że poza mą rozmową tutaj, byłem cały wieczór sam, dlatego bałem się...
— Czego?
— Udawałem, że mnie niema w Londynie — i dlatego, że kłóciłem się w przeszłości z Loubą i mieszkałem tuż nad nim. Widzi pan, że miałem rację obawiając się. Pan podejrzewa mnie?
— Dlaczego udawał pan, że pan wyjechał?
— Gdyż brałem na siebie dużo interesów Louby i nie chciałem, by on o tem wiedział. Dlatego też zaproponowałem sir Harry’emu, gdyż wiedziałem, że Louba wkrótce nie będzie już mógł tego czynić.
— Dlaczego nie?
— Dlatego, że był zrujnowany i czynił już przygotowania, by wyjechać z kraju.
— Czy Louba nie zechciałby sam oddać panu swych spraw?
— Za cenę — za wielką cenę! On zawsze sięgał wyżej ponademnie.
— Dlatego nienawidził go pan?
— Nigdy nie na tyle, by go zabić.
— Czy groził mu pan kiedy?
Da Costa spojrzał niepewnie dokoła siebie.
— Nie więcej, niż on mi groził. Ale ja myślałem mniej — rzekł wkońcu. — Jeśli groziłem, to tylko w chwili wściekłości. Ja nie jestem gwałtownikiem — i gdybym chciał zabić Loubę, nie uczyniłbym tego tu! Uczyniłbym to dawniej tam, gdzie byliśmy razem.
— Czy pan jest tym, o którym Weldrake powiadał, że pokłada w nim wielkie nadzieje?
To go zaskoczyło.
— Ten mały człowiek chyba nie oskarżył mnie? — zapytał podniecony. — Jakto! Przed laty sprawił on podpalenie budy Louby! Jeżeli ja wtedy groziłem — on to mógł słyszeć — bo były to groźby tylko z jego powodu. Zbyt wielkie znaczenie przykładał do tego, co mówiłem. Wtedy inni też grozili — na przykład kapitan Hurley Brown.
— Hurley Brown? — Usta Trainora zacisnęły się. — Jaki łączył pana stosunek z Weldrake?
— Zapomniałem, żeśmy się kiedykolwiek widzieli aż do chwili, gdy wrzucił mi list i pożywienie do skrzynki na listy. A ja potrzebowałem pożywienia! Potem powiedział mi, że sir Harry Marshley mógłby mi pomóc, więc przybyłem tu, gdy mnie pan wytropił dziś rano.
— Gdzie był pan w noc morderstwa?
— Błąkałem się. Ponieważ powiedziałem, że mnie niema, mogłem wychodzić tylko wieczorami, by kupić sobie coś zjeść i łyknąć trochę powietrza. Chodziłem zaś i kupowałem tam, gdzie mnie nie znano, dlatego właśnie, że udawałem nieobecność w Londynie.
— Gdzie nabył pan szkatułkę, daną Weldrake?
Da Costa otarł kark chustką.
— Kupiłem ją od Louby, ale nie miałem dowodu na to, dlatego też obawiałem się, by tego u mnie nie znaleziono.
Trainor zamilkł na parę chwil.
— Tylko pogarsza pan sprawę, nie mówiąc prawdy. Przed chwilą powiedział pan, że tylko ażeby zmylić Loubę, udał pan wyjazd — teraz pragnie pan, bym uwierzył, że kupił pan od niego szkatułkę.
— To było... to było, zanim nie udałem, że wyjechałem...
— Powiedział pan Weldrake, że stało się to w dniu morderstwa...
— Nie! nie mówiłem tego! To było już kilka tygodni temu!
Trainor wstał.
— Niema celu oceniać tu pańską wyobraźnię — rzekł. — Lepiej chodźmy.
— Nie! niech pan słucha! powiem panu wszystko! wszystko! — zawołał da Costa, a gdy zdawało mu się, że wyobraża sobie zeznanie jako uwolnienie przed aresztowaniem, Trainor uznał, że lepiej nie odbierać mu tych złudzeń.
— Więc! — rzekł siadając znów. — Ale tylko prawda może się panu przydać — niech mi pan wierzy!
— O, ten przeklęty morderca! — zawołał da Costa, zaciskając grube pięści. — Tyle trosk na moją głowę! Te okropne dni i noce! Mam nadzieję, że ujrzę go wysoko na szubienicy!
Był pewien ton szczerości w tym wylewie i wywarł wrażenie na Trainorze.
— Czy miał pan jakiś cel w wynajmowaniu mieszkania nad Loubą?
— Tak. Chciałem wydostać tę szkatułkę.
— Ukraść ją?
— No — wiedziałem, że mi nie sprzeda, jeśli się domyśli, że pragnę jej. Wtedy odgadnąłby, że jest ona czemś więcej, niż zdaje się być. Więc postanowiłem zabrać mu ją. Ona nie była jego własnością. Ukradł ją od jednego człowieka w Bukareszcie. Ale wkońcu dał mi ją. Tak, dał mi. Oto kartka, jaką znalazłem w szkatułce.
Wyjął z kieszeni naiwną notatkę, którą Louba napisał po ostatniem widzeniu się z da Costą i którą ukrył w schowku w szkatułce.
— Niech pan zacznie od początku — rzekł Trainor.
— Przyznaję, że wchodziłem do jego mieszkania, kiedykolwiek miałem sposobność. Gdy był w domu, nie otwierał okien, a służący wietrzył pokoje, gdy go nie było. Wówczas wślizgiwałem się, by poszukiwać. Raz Louba znalazł mnie pod oknem i oskarżył mnie, że miałem zamiar włamać się. To potem udałem, że wyjechałem. Mogłem każdym razem być tylko krótko i zacierać ślady, bo chociaż wiedziałem, że Louba nie odważy się oddać mnie w ręce policji, nie chciałem jednak, by się miał na baczności. Tak więc minęło dosyć czasu, zanim nie znalazłem szkatułki. Wynalazłem, jak otwiera się tę skrzynkę z bronzu. Potem znalazłem jakąś szatę i inne podobne rzeczy leżące na wierzchu i gdy zaczynałem grzebać dalej, musiałem ukryć się przed Millerem, który przyszedł zamknąć okno. Wiedziałem, że Louba wnet wróci i nie chciałem zepsuć wszystkiego w ostatniej chwili, więc zamknąłem skrzynię i chciałem już wyjść — gdy wrócił Louba. Schowałem się więc za firankami, ale znalazł mnie tam. Prowokowałem go, by posłał po policję i powiedziałem mu, że rzeczywiście szukam czegoś i wezmę sobie to coś.
Spotkał się z oczyma Trainora.
— Nigdy nie myślałem o gwałcie! — zawołał. — Ale wtedy pewny byłem, że znalazłem i wiedziałem, że będzie to tak proste zabrać to, gdyż znałem już sposoby i drogę.
— Sądził pan, że Louba nie będzie się miał na baczności?
— Widzi pan — nie — szepnął da Costa, a oczy jego błąkały się. Ale nabrał znów odwagi. — Natomiast zrobił mi z tego prezent. Odgadł widocznie, że tego szukam, napisał to i włożył pod fałszywe dno, gdzie sądził, że ja przypuszczam schowek czegoś wartościowego.
— Od kiedy Louba miał ją?
— Od lat. Człowiek, który ukradł ją, był ścigany. Oddał Loubie na przechowanie. Został zabity — a Louba zatrzymał to sobie.
— Pan chce, bym uwierzył, że cały ten trud zadał pan sobie, opierając wszystko na przypadku, że Louba nie odkrył nacisku w dnie? Wystarczy porównać wysokość zewnętrzną z wewnętrzną, by być pewnym, że musi być przestrzeń — lub nadmierne grube dno.
Wahając się i z trudem da Costa odkrywał swą tajemnicę.
— Fałszywe dno jest tylko trikiem, aby złodzieje sądzili, że spóźnili się już do łupu... To jest solidna, złota szkatułka, wykładana kamieniami o niezmiernej wartości. Perły i szkiełka okrywają grubo powierzchnię z wewnątrz i zewnątrz i tworzą w ten sposób ukrycie dla złota i kamieni, znajdujących się wewnątrz.
Wyglądał, jakby już nic nie miał do powiedzenia.
— Tylu ludzi ubiegało się o nią — a ja za zwycięstwo płacę — tem!
Oczy sir Harry’ego drżały. Trainor był zamyślony.
— Pan wie o tem, że mamy tę szkatułkę?
— Tak przypuszczałem, jeśli złapaliście Weldrake — brzmiała ponura odpowiedź.
— Kiedy zabrał ją pan ostatecznie?
— Następnego dnia po wynalezieniu, jak otworzyć skrzynię — tego samego dnia, gdy Louba został zamordowany. Było to tuż przed jego przyjściem, gdyż Miller zamknął okna natychmiast po mem wyjściu. Musiałem uczynić to szybko. Spuściłem wieko skrzyni i nie miałem czasu nakryć jej znów. Wychyliłem się przez moje okno, by nadsłuchiwać, gdyż zapomniałem coś włożyć do skrzyni i byłem ciekawy, czy Miller będzie coś podejrzewał. Słyszałem, jak zamyka okna.
— A potem?
— Potem wyszedłem. Wróciłem, gdy gonił pan kogoś po schodach wyjścia w razie ognia. Słyszałem, co pan mówił i dowiedziałem się, co się stało. Wówczas zrozumiałem, że jeśli mordercy nie złapią, to podejrzenia spadną na mnie. Widzę teraz, że powinienem zaraz się wytłumaczyć. Jest tu notatka Louby, która udowadnia, że pozwolił mi wziąć tę szkatułkę — tylko ja...
Łatwo było zrozumieć jego przerażenie. Jego strach był większy od jego brawury.
— W jaki sposób wchodził pan i wychodził, gdy przypuszczano, że jest pan na południu Francji?
— Było łatwo wchodzić i wychodzić wyjściem służby nocnej... aż do morderstwa. Potem nie odważyłem się już.
— No — rzekł sir Harry po chwili milczenia — przypuszczam, że nie może pan wątpić w niewinność mr. da Costy ani dziwić się, że ja w nią uwierzyłem.
Nie dodał, że mr. da Costa nie miał ochoty wyznać mu tak rozlegle wszystko, jak obecnie Trainorowi.
— W każdym razie przypuszczam, że nie będę potrzebował pana trudzić, sir Harry — rzekł Trainor wstając — chociaż napewno zwrócimy się do pana w sprawie określenia dokładnego czasu, kiedy owego wieczora przyszedł do pana mr. da Costa.
— Oczywiście — wszystko, co tylko mogę zrobić — odrzekł rzucając spojrzenie na da Costę.
Gdyby tylko znał dokładną godzinę śmierci Louby, łatwo mu byłoby zachować sobie na później do własnego użytku tego właściciela bajecznej szkatułki!
— A ja muszę iść z panem? — błagał da Costa i policzki jego drżały.
— Tak — odrzekł Trainor — ale jeśli powiedział pan, prawdę, nie potrzebuje się pan obawiać.
— Pożyczę panu płaszcza — zgłosił się sir Harry.
Uważał, że jest zupełnie dobrze okazywać przyjaźń uwięzionemu. W gruncie rzeczy da Costa wywinął się lepiej.
niż onby sam potrafił. Trainor był prawie przekonany o prawdzie w historji da Costy. Tchórzostwo da Costy i jego przygnębienie dużo tłumaczyło — ale nie tłumaczyło śmierci Louby.
Gdy wkońcu znalazł się w swem biurze, zadzwonił telefon. Zdjął słuchawkę.
— Do pana — rzekł głos operatora.
— Proszę połączyć.
Nastąpił zgrzyt i usłyszał głos.
— To pan zajmuje się sprawą Louby?
— Tak — odrzekł szybko Trainor.
— Jestem inspektor Welsh z dywizji R. Znaleźliśmy właśnie Charlie Berry, człowieka poszukiwanego za zamordowanie Louby.
— Znaleźliście go! Gdzie?
— W zatoce Deptford. Zastrzelono go. Nie żył już. Prawdopodobnie samobójstwo, gdyż znaleźliśmy —
— Co? — rzekł Trainor, gdy mówiący przerwał.
— Znaleźliśmy w jego kieszeni zeznanie, że to on zabił Emila Loubę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.