Przejdź do zawartości

Tajemnicza kula/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Tajemnicza kula
Wydawca Wydawnictwo J. Kubickiego
Data wyd. 1920
Druk Sp. „Gryf”
Miejsce wyd. [Warszawa]
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Flat 2
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVI.
Człowiek bez płaszcza.

Trainor przekonał się, że Weldrake był otwarty i dokładny. Badania nie zaprzeczyły niczemu i dopiero po stwierdzeniu pewnych jego twierdzeń, detektyw udał się do Beryl Martin.
— Nic nie będę już mówił o pewnych zamilczeniach pani — zauważył — gdyż zdaje mi się, że już rozumiem powody tego. Ale sądzę, że teraz będzie już pani ze mną szczerze postępowała.
— Co... co ja zamilczałam przed panem? — wyjąkała Beryl.
— Nie powiedziała mi pani, że Weldrake zaproponował pani ukrycie Franka Leamingtona i że z tego powodu posiadała pani jego adres.
Beryl zarumieniła się.
— Nie... ale... ja wiedziałam oczywiście, że to karygodne ukrywać ludzi będących pod zarzutem... podejrzenia... i ja... Przecież nie mógłby pan spodziewać się, bym ja chciała narazić na przykrości człowieka, który ofiarował pomoc mr. Leamingtonowi.
— Nie. Ale jakże możemy odnaleźć prawdę, jeśli nikt nam powiedzieć jej nie chce? Czy wie pani, że człowiek ten uważa Loubę za mordercę jego syna i że od lat śledził go w nadziei doczekania się jego śmierci?
— Naprawdę? — zawołała Beryl zaskoczona. — A jednak...
— Jednak! miss Martin!
— Tak... przypominam sobie teraz, że owej nocy mówił niezwięźle — myślałam, że jest niespełna zmysłów...
— I czy nie sądzi pani, że on pod tym względem może być takim? i że w szaleństwie mógł dokonać czynu, do którego w normalnym stanie nie byłby zdolny?
— A — czy przypuszcza pan, że on zabił Loubę? Chyba nie!
— Nie wiemy, kto go zabił. Uderzono go z tyłu i nie miał czasu bronić się — o tem wiemy. Czy ten człowiek nawet w stanie szaleństwa mógł zawlec Loubę aż na łóżko, gdzieśmy go znaleźli — o tem trudno sądzić. Szaleńcy mają specjalną siłę: a może był tam i da Costa. Mógł mu pomagać i wziąć za zapłatę szkatułkę, której pragnął.
— Czy pan istotnie twierdzi —
— Wcale nie. Staram się tylko przekonać panią, że nawet ten człowiek może być winny i że w takim razie ukrywanie tego, co pani wie, przedemną, mogłoby poważnie zaważyć na szali mr. Leamingtona, nie mówiąc już o innych względach.
— To była tylko ta propozycja, że pomoże mr. Leamingtonowi — szepnęła jak winowajczyni.
— Co samo w sobie może być Już kluczem! A to jego pragnienie, by nikt nie cierpiał za tę zbrodnię, byłoby naturalne, gdyby on sam był winien... Czy teraz mogę liczyć na panią, że powie mi pani wszystko, co pani wie i zaufa pani mojej dyskrecji, że nikt przez to nie zostanie wplątany w przykrości z wyjątkiem tych, którzy na to naprawdę zasługują?
— Może pan, mr. Trainor — odrzekła poważnie.
— Więc niech mi pani powie wszystko, co pani wie o tym człowieku.
— W noc przed zabójstwem Louby zajrzał do okna domu sir Harry Marshley’a.
— Tak, mówił mi o tem.
— Potem spotkałam go przed Braymore House. — Opowiedziała mu wszystko, co sobie przypominała z tej rozmowy — jak też z rozmowy, gdy nazajutrz przyszedł ją odwiedzić.
— Odkąd wskazałam go panu przed domem mr. Leamingtona, widziałam go raz tylko, i to było wczoraj rano. Widziałam jak wychodził z domu sir Harry Marshleya.
— Weldrake?
— Tak.
— Czy bywał tam?
— Nie widziałam go nigdy. Ale gdyby tak, pocóżby zaglądał przez okno.
— Zresztą otwarcie nie bywałby nigdzie, gdzie bywał Louba — mówił Trainor w zamyśleniu. — Więc naprawdę wychodził z tego domu — a może tylko wypytywał się o coś przy wejściu?
— Wyszedł stamtąd. Zdaje mi się, że widział się z sir Harry, gdyż stał on przy oknie i patrzał za nim — to znaczy, chcę powiedzieć, że sir Harry śledził oczyma z zainteresowaniem za tym człowiekiem.
— A Weldrake?
— Wyglądał bardzo zadowolony.
To wystarczyło Trainor’owi. Natychmiast udał się do sir Marshley’a.
— Przypuszczam, że przychodzi pan w sprawie mego biednego przyjaciela Louby — rzekł sir Harry, mnąc jego wizytówkę w palcach. — Bardzo smutny wypadek — bardzo smutny... Taki dobry przyjaciel! Wielka to strata dla mnie —
Trainor uwierzył w te ostatnie słowa i zaraz zaatakował go:
— Staram się odnaleść pewnego człowieka, który dużo wiedział o Loubie — rzekł — i dowiedziałem się, że on wczoraj rano odwiedził pana.
— Odwiedził mnie? Któż to taki?
— Nazywa się Weldrake.
Sir Harry potrząsnął głową.
— Nigdy nie widziałem nikogo o tem nazwisku — rzekł.
— Wogóle nie widziałem się z nikim wczoraj rano, jeśli o to chodzi. Byłem zbyt przygnębiony.
— Przygnębiony?
— Ta młoda miss Martin chce nazwisko moje wplątać w tę sprawę. Nie mówmy o tem. Drażni mnie to. A moja biedna żona jest zrozpaczona. Nie — mówił dalej zacierając ręce nad ogniem. — Źle pana poinformowano. Pocóżby tu przychodził?
— O to przyszedłem się zapytać — odrzekł Trainor.
— Nie znam go — oświadczył sir Harry. — Powiedziałbym panu wszystko, co wiem. Kto powiedział panu, że był on u mnie?
— On sam. — To kłamstwo nie udało się, gdyż było tylko przestrogą dla sir Harry’ego.
— Co pan mówi? Co za przeklęty kłamca! Nie znam tego człowieka — nigdy nie widziałem go! Co on takiego zrobił? Zdawało mi się, że pan go także poszukuje — dodał wściekły.
— No, poszukiwaliśmy go aż do wczoraj wieczór.
Sir Harry zwrócił się do gościa z miną majestatycznego oburzenia.
— Chce pan powiedzieć, że sądzi pan, iż coś wiem o tej sprawie? I przyszedł pan tutaj, by złapać mnie na jakiemś zeznaniu? — zapytał. — Do djabła z panem! — Trainor podniósł rękę. — To zuchwalstwo!
— Zbyt pan jest gwałtowny, panie Harry — rzekł Trainor. — Właśnie wracam od miss Martin, która ukrywała przedemną wiele rzeczy, by uchronić Franka Leamingtona i by nie wprowadzać w kłopoty tego Weldrake, nie dlatego, by miała coś wspólnego z tem morderstwem, ale dlatego, że była przekonana, że oni z niem nic wspólnego nie mieli. Było więc całkiem możliwe, by pan też mógł ukrywać coś dotyczącego tego człowieka z tego samego powodu...
— A... no... hm... Coś w tem jest — przyznał sir Harry uspokojony. — Ale ja nic o nim nie wiem. On mówił, że poco tu do mnie przyszedł?
— Nie wymienił wcale pańskiego nazwiska. Nie chciał nam też powiedzieć, że widywał się z da Costą, pókiśmy go nie wypłoszyli. I tak powtarzam, było też możliwe, by pan praktykował te same względy w stosunku do niego.
— Ma pan mimo wszystko niemiłe metody — odrzekł wyniośle sir Harry. — Czy powiedział pan, że da Costa został w to wmieszany?
— Tak. Czy go pan zna?
— Znam to nazwisko. Cóż on miał z tem wspólnego?
— Nie wiemy — odrzekł Trainor wstając. — Straciliśmy go z oczu dziś rano.
— Jest na wolności, chce pan powiedzieć?
— Jak dotąd. Czy Louba mówił kiedy o nim — czy wspominał coś o tem, że da Costa mieszka tak blisko niego?
— Nigdy ani słowa. Przypuszcza pan, że to on uczynił?
Trainor wzruszył ramionami.
— Znużeni już jesteśmy temi przypuszczeniami — rzekł. Opuścił dom niepewny, czy wierzyć czy nie w zapewnienia sir Marshleya i czy Beryl nie myli się co do domu, z którego wyszedł Weldrake. Przypomniał sobie mgłę — jak łatwo było pomylić się co do bramy, gdyż dom sir Harry nie był oddzielony od innych. Ale naprzód dowie się, co sam Weldrake ma o tem do powiedzenia.
Była piąta i mgła była gęstsza, niż kiedykolwiek. Ludzie mijali go jak cienie.
Niezdecydowany, czy ma przejść do autobusu, czy zejść do kolei podziemnej, przystanął i patrzał dokoła siebie. Minęła go pochylona postać, zatarta w mgle, ale zwróciły na siebie jego uwagę zarysy olbrzymich pleców. Był to człowiek bez płaszcza.
Niewątpliwie, wielu było bez płaszczy nawet w taki dzień. Ale Trainor nic nie ryzykował.
Poszedł za nim spokojnie.
Był to wielki, silny człowiek, nie tego rodzaju, któryby gardził ciepłem i komfortem, nie tego rodzaju, któryby wychodził bez płaszcza w taką zimną mgłę. Przypłaszczywszy się do muru, Trainor widział, jak człowiek zatrzymał się przed domem sir Harry Marshleya, popatrzał do góry wahając się, — potem poszedł dalej. Nie miał odwagi tak zbliżyć się do niego, by ujrzeć coś więcej poza zarysami. Ale miał go wciąż na oku. I gdy ujrzał, że on znów się zatrzymuje, cofnął się szybko za załom muru i ukrył się przed powracającą postacią. Rzuciwszy spojrzenie w mgłę, człowiek wszedł do bramy, a w chwilę później Trainor ujrzał, że za szklanemi drzwiami ukazało się mgliste światło.
Wśliznął się do bramy i ukrył się między rododendronami, rosnącemi między parkanem a ścieżką, która wiła się dokoła frontu domu aż do stajni i garaży w tyle.
Człowiek nie czekał, by odpowiedziano na jego dzwonienie, ale włożywszy rękę do puszki z listami, szybko pośpieszył wdół schodami i znów wyszedł przez bramę.
Trainor szedł za nim w dół do pierwszego zakrętu i dokoła za tył domu sir Harry Marshley’a. Była tam droga wybrukowana, na którą wychodziły tyły dwu rzędów domów. Teraz nie miał wątpliwości, że był to da Costa, ale zdecydował się nie działać zbyt pośpiesznie, a było tak łatwo pozostać niewidzialnym we mgle, jak łatwo było da Coście czuć się bezpiecznym.
Nazewnątrz u jednych z drewnianych drzwi znajdowały się dwa krzewy w drewnianych wazonach. Trainor stanął przy jednym z nich i patrzał. Da Costa chodził nerwowo tam i zpowrotem.
Po kilku minutach ktoś wyszedł z drzwi i stanął, wypatrując dokoła. Z pewnem wahaniem się da Costa zbliżył się i zatrzymał — sir Harry podszedł i spotkali się.
Rozmawiali kilka chwil, poczem sir Harry szybko poprowadził swego gościa do zabudowań. Idąc za nimi, Trainor minął oświetlone okno kuchni, zaszedł ku bokowi domu i przyszedł na czas, by ujrzeć, jak wchodzili przez okno do nieoświetlonego pokoju — przez to okno — choć o tem wtedy nie wiedział — przez które Weldrake widział Beryl i Loubę, a potem da Costę i sir Harry’ego.
Poszedł w dół ścieżką do frontowego wejścia, a krew płynęła mu wartko, gdyż czuł, że wreszcie jest na drodze do rozwiązania tajemnicy śmierci Louby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.