Tajemnicza bomba/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajemnicza bomba
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 17
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 4.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 17.    KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ.    Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
TAJEMNICZA BOMBA
Plik:PL Lord Lister -17- Tajemnicza bomba.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI
2. 


TAJEMNICZA BOMBA
Niedomyty rewolucjonista.

— Przypadkiem dostałem się w zupełnie niezwykle środowisko — rzekł John Raffles, sławny Nieznajomy, którego policja londyńska poszukiwała napróżno od szeregu lat. — Mówię ci, drogi Charley, to najzabawniejsi, najbardziej weseli, najbardziej szaleni ludzie, jakich udało mi się spotkać.
— Więc to tak — odparł młody sekretarz, tłumiąc ziewnięcie.
Strącił popiół do wspaniałej popielniczki z zielonego jaspisu.
— Dlaczego zostawiłeś mnie samego w domu? — powtórzył — Czekałem na ciebie napróżno aż do godziny czwartej nad ranem.
John Raffles gwizdnął ze zdumienia. Po raz pierwszy sekretarz jego czynił mu lekkie wyrzuty. Zbliżył się do niego i kładąc mu rękę na ramieniu rzekł:
— Charley drogi, masz najzupełniejszą rację. — Przypadek zetknął mnie z tak dziwnym światem, że zapomniałem o naszych biletach do teatru. Musisz koniecznie pójść tam ze mną dzisiaj.
— Nigdy jeszcze nie spotkałem w Londynie ludzi, z którymi możnaby się było zaprzyjaźnić oraz zabawić jednocześnie. Anglicy nie mają w sobie radości życia...
— Masz rację — odparł Raffles. — Ludzie ci nie są zresztą Anglikami. Jest to konglomerat rozmaitych narodowości. Przeważnie artyści... znajdziesz wśród nich ludzi o niezwykłej inteligencji.
— Nabieram ochoty na to spotkanie — odparł Charley.
— Jeżeli chcesz, możemy ich odwiedzić zaraz — rzekł Raffles. — Od godziny szóstej po obiedzie do godziny szóstej rano tkwią w tym samym miejscu: przy tym samym stoliku. Wczoraj byłem tam po raz pierwszy: wyobraź sobie, że wieczorem, wracając do domu, spotkałem na Strandzie dziwaczną postać. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, średniej tuszy. Spodnie jego niezwykle szerokie przyklejały się do łydek, tworząc na dole coś na kształt wachlarzy. Widać było skarpetki, każdą innego koloru. Na nogach miał lakierki, błyszczące jak słońce i pochodzące niezawodnie od najlepszego szewca Londynu. Owinięty był w wspaniałą włoską pelerynę o przedziwnych barwach... Ponad peleryną chwiała się głowa o niezwykle bujnej czuprynie i twarz brodata. Kapelusz o szerokim rondzie stanowił ukoronowanie wszystkiego. Postać ta kroczyła w zamyśleniu ą dokoła niej unosił się dym z papierosa... Dym ten zwrócił moją uwagę... Wiesz przecież, Charley, że jeśli idzie o papierosy, to jestem pierwszorzędnym znawcą. Otóż nasz nieznajomy palił coś niezwykłego, coś co uderzyło moje powonienie. Papieros ten był tak niezwykle aromatyczny, że zdobyłem się na zatrzymanie nieznajomego i zapytałem go poprostu:
— Przepraszam pana, zechce mi pan wybaczyć, że zapytam, jakie papierosy pan pali?
Czy wiesz co mi odpowiedział?
— Skądże mogę wiedzieć? — odparł Charley — Mógł odpowiedzieć ci uprzejmie, lub po chamsku.
— Eh — odparł Raffles. — Ani jedno, ani drugie. Odpowiedź jego była całkiem nieoczekiwana.
— A mianowicie?
Raffles zaśmiał się w głos, przypominając sobie minę zabawnego jegomościa oraz poważny ton jego odpowiedzi.
— Powiedział mi: „Drogi panie, wzbudził pan odrazu sympatię do siebie. Na ile będę mógł pana naciągnąć?“
— Co? Co takiego? — odparł Charley Brand ze zdziwieniem.
— To, co słyszałeś. Zapytał na ile może mnie naciągnąć. Ponieważ nie odpowiedziałem odrazu, dodał: „Oceniam pana na pół funta!“
— Niemożliwe! I czyś mu dał?
— Tak jest. Dałem mu tyle, ile prosił, w nadziei, że dowiem się od niego, jakiej marki papierosy pali?
— I czy ci się to udało?
Raffles zaśmiał się wesoło.
— Wyjął papierosa, którego palił, i, obejrzawszy go dokładnie, odpowiedział niewzruszonym tonem: „Oto nieszczęście! Wypaliłem papierosa do końca, tak, że nawet nie można odczytać marki“.
— Naprawdę szkoda — odparłem. — Ale może by mi pan powiedział, gdzie go pan kupił? W jakim sklepie?
— Niemożliwe — odparł zimno. — Po pierwsze papieros ten najprawdopodobniej nie pochodzi z Londynu. Jeśliby zaś chciał pan dowiedzieć się o nim czegoś więcej, musiałby pan udać się ze mną do tych, którzy mi go dali w prezencie.
— Mówiąc krótko odprowadzałem tego człowieka i zetknąłem się z dziwnym towarzystwem, o którym ci wspomniałem zaraz na początku.
— A papierosy? — zapytał Charley. — Czy dowiedziałeś się jakiej były marki?
— Ach, papierosy! — odparł Raffles z uśmiechem. — Okazało się, że dała je memu przyjacielowi pewna rosjanka, nazwiskiem Saltoff. Na nieszczęście otrzymała je sama w Paryżu w cukierni od swego przygodnego przyjaciela malarza. Gdybym chciał więc dowiedzieć się, jakiej były marki, musiałbym najpierw odnaleźć adres owego malarza.
— A to już by było zbyt trudne, zważywszy, że idzie ci tylko o dowiedzenie się, jakiej marki były te papierosy.
— Oczywista... A teraz, mój drogi, bierz kapelusz i palto i wychodzimy.

Stanęli na ulicy przed śliczną willą, którą zamieszkiwał lord Lister pod nazwiskiem pana Bernarda. Zatrzymali pierwszą przejeżdżającą taksówkę i lord kazał szoferowi stanąć na rogu ulicy Soho.
Gdy wysiedli, Raffles ujął swego sekretarza pod ramię i skierował się do małej restauracyjki, na szybach której wypisana była złotymi literami jej nazwa:

„Pod Wezuwiuszem“
Właśc. Ernesto Tomaselli.

Gdy otworzyli drzwi od lokalu, pełnego stolików i wyplatanych krzeseł, powitała ich salwa śmiechu. Raffles miał rację. Było to środowisko całkiem niezwykłe w Londynie. Miało się wrażenie, że jest się gdzieś we Włoszech, a nie w centrum Londynu. Papierowe girlandy i kolorowe lampiony zwisały z pułapu. Na podłodze i pod stołami poniewierały się butelki włoskiego wina Chianti. Na malej estradzie w głębi sali jakaś para złożona z mandolinisty i śpiewaczki wykonywała neapolitańskie piosenki. Wszędzie panował niesłychany zgiełk i gwar.
Przy stolach siedzieli młodzi ludzie, najprawdopodobniej Włosi, z kobietami. Ciągnęli potężnie z oplatanych słomą butelek, rozprawiali głośno i śpiewali. Raffles i Charley usiedli przy pustym stoliku pod ścianą. Nagle jakiś człowiek o niezwykłym wyglądzie, którego poprzednio Raffles opisywał swemu sekretarzowi, wstał ze swego miejsca i przewracając filiżankę kawy, która potłukła się w kawałki, podbiegł do nich i powitał radośnie.
— Przyjaciele — zawył — uczcijcie przez powstanie z miejsc szlachetnego dobroczyńcę ludzkości.
Młodzi ludzie i dziewczęta wstali śmiejąc się i witając nowoprzybyłych. Mały człowieczek wskoczył na stół i wykonał cały szereg kupletów, których tekst rozśmieszył do łez Charley’a i Rafflesa.
Przemocą posadzili ich przy swym stole, poczym mały człowieczek rozpoczął pompatyczną orację.
— Szanowni panowie i czcigodni książęta! Macie przed sobą zgromadzenie największych artystów jakich wydał świat. Aby móc ocenić ich znaczenie, należy przede wszystkim poznać ich nazwiska! Czy widzicie panowie tego jasnowłosego młodzieńca, którego twarz przypomina antycznego Adonisa? Siedzi obok swej trzydziestej czwartej narzeczonej i po raz trzydziesty piąty w swym życiu opowiada, że serce jego jest uwięzione na wieki. Jest to stawny tragik Telma. Aktorze dramatyczny Telma wstań i ukłoń się!
Jasnowłosy Telma wstał z wdziękiem, wyciągnął rękę do Rafflesa i Charleya i rzekł deklamatorskim głosem:
— Od tej chwili będę was nosił w sercu, jak najświętsze relikwie. Bądźcie pewni, że was nie zapomnę nigdy... Zostaniemy przyjaciółmi...
— Wyrządził wam wielką łaskę — krzyknął mały człowieczek — za ten zaszczyt będziecie musieli postawić nam wszystkim kawę!
A teraz skolei przedstawię panom resztę towarzystwa. Kobiety na później. Przede wszystkim przyjrzymy się osobnikom płci męskiej: Oto, moi panowie, największy geniusz muzyczny naszych czasów, człowiek, przy którym zbledliby ze wstydu Bach, Liszt i Wagner. Kompozytor ten gardzi zwykłymi nutami. Usłyszycie za kilka minut wspaniałą symfonię krzeseł, którą wykona przed wami bez żadnych instrumentów. Ten człowiek, a raczej ten geniusz nazywa się Beetoven. Nie należy mieszać go z dawno nieżyjącym muzykiem, trzeciorzędnym kompozytorem, noszącym nazwisko Bethoven. Nazwisko naszego pisze się bez litery „h“. Poza geniuszem muzycznym nasz przyjaciel odznacza się niezwykłym apetytem. Dlatego też nosi przezwisko „rekin“. Pożera wszystko co mu dać. Zjada również ze szczególnym zapałem, swoje włosy i paznokcie.
— Dość — wrzasnął nagle jakiś wysoki jegomość o długich włosach. — Przeszkadzasz mi jeść.
— A skądże wzdąłeś pieniądze na te ucztę? — zapytał człowieczek.
— Musiałem sprzedać dziś rano bogini bogactwa i nieuczciwych zysków jedno z dzieci mojej muzy.
— To coś nowego — odparł mały człowieczek — nie wierzyłbym nigdy, że można jeszcze w tych czasach sprzedawać poematy.
— Zamilcz już — wykrzyknął poeta — już czas obyś sam się przedstawił swoim gościom. Jeśli natychmiast tego nie uczynisz, zrobię to za ciebie.
— Cisza — zawołał mały człowiek — wiecie przecież sami dobrze, że ja nie mogę opowiedzieć głośno mego życiorysu. Jestem przecież anarchistą!
— Odpowiedział mu głośny wybuch śmiechu.
— Jeśli ty jesteś anarchistą — oświadczył poeta liryczny — to ja jestem z pewnością bandytą przydrożnym.
— Hola, Charles — wtrącił się muzyk. — Czy wiesz przynajmniej co to jest anarchista?
— Pogardzam kalumniami — odparł mały, choć twarz jego poczerwieniała jak pomidor.
Każdy człowiek wątpiący w jego przekonania polityczne stawał się jego osobistym wrogiem.
— Jak śmiecie wątpić w prawdę moich słów? — zapytał surowym głosem.
— Tere fere kuku — odparł poeta liryczny — wszyscyśmy tu dotknięci jakąś nieszkodliwą manią. Ale najbardziej dotknięty ze wszystkich jesteś ty ze swoją manią polityczną.
— Kelner! — wrzasnął mały grzmiącym głosem.
Jakieś dziwaczne indywiduum w wyświechtanym ubraniu i z brudną serwetką pod pachą zjawiło się przy stole.
— Co szanowny pan rozkaże?
Mały człowieczek swoim czarnym jak węgiel palcem wskazał na poetę i rzekł:
— Zechciej powiedzieć tamtemu panu, że kpię sobie z niego i jemu podobnych. Zapytaj go również, czy zamierza w dalszym ciągu zajadać sam swój befsztyk, co jest wysoce niewłaściwe, czy też zaprosi mnie do pomocy?
— Zgoda — rzekł poeta — Zanieś temu panu pół befsztyka... płacę za wszystko.
— Rozumie się — odparł mały. — Długobyś czekaj zanimbym zapłacił za befsztyk, który ty zamawiasz. Drogi przyjacielu — rzekł, zwracając się do Rafflesa: — Wczoraj o tej samej porze piłem szampana, za którego pan płacił.
— Może pan to samo uczynić i dziś — rzekł Raffles, śmiejąc się.
Kazał kelnerowi przynieść tuzin butelek Chianti.
— Chciałbym ostrzec mych gości — wrzasnął poeta, — że nie jesteś bynajmniej anarchistą, lecz łagodnym typem, którego niestety społeczeństwo nie ocenia należycie. Cały twój anarchizm polega na nieuznawaniu zasad hygieny. Twierdzisz, że nie myjesz się nigdy w życiu, na znak protestu przeciwko społeczeństwu. Jesteś czarny dlatego jak murzyn. Dzięki temu zyskałeś przydomek „smoluch“. Mili panowie, zawód tego osobnika polega na tym, aby być brudnym od rana do nocy i płacić w restauracji albo własnymi pieniędzmi, albo cudzymi... To prawdziwy filozof, panowie. Żyje w beczce wina... Jak Diogenes
Wśród ogólnego śmiechu odezwał się Raffles:
— Diogenes również był anarchistą.
— Nie — odparł mały człowieczek — to był zwykły filozof.
W dyskusji, która się wywiązała, Charley począł obserwować panie. Paliły papierosy i zachowywały się tak, jak towarzyszki cyganerii francuskiej. Ubrane były wyzywająco i włosy miały pomalowane na rozmaite kolory.
Anarchista pochłonięty był obserwowaniem swojego kieliszka wina. Wypróżnił go do dna, poczym wygrzebał z niego nie wiadomo jakim cudem znajdującą się tam muchę.
— Uratowałem duszę zwierzęcą, która miała się utopić — oświadczył z tryumfem.
— Zachowałeś się jak bohater — zawołał poeta.
W pewnej chwili z ulicy dotarły głosy sprzedawców gazet. Muzyka umilkła, słowa refrenu zamarły na ustach neapolitańskiej śpiewaczki.
— Ferrer został rozstrzelany wczoraj — krzyczały dziecinne głosy.
Zapanowała cisza. Wszystkie ręce wyciągnęły się po dodatki nadzwyczajne. Wszystkie oczy z niepokojem przebiegły krótki komunikat o tragedii, którą interesował się cały świat.
Nagle filozof smoluch wskoczył na stół i począł krzyczeć swym cienkim głosikiem.
— Towarzysze... Popełniono niesłychaną zbrodnię. Zastrzelono jednego z bohaterów współczesnej myśli ludzkiej. Zaprotestujmy przeciwko tej zbrodni protestacyjnym okrzykiem: „Niech żyje Ferrer“!
Rozległ się okrzyk powtórzony przez wszystkie usta:
— Niech żyje Ferrer!
— A teraz wam pokażę, że jestem prawdziwym anarchistą — rzekł mały człowieczek — jestem gotów popełnić wobec rządu angielskiego, okazującego bezprzykładną obojętność, jakikolwiek akt protestu.
— Ciszej na miłość Boga — zawołał Raffles z uśmiechem. — Może pana usłyszeć policja i zaaresztować za wznoszenie podburzających okrzyków.
Słowa jego padały w próżnię. Mały filozof wpadł w wściekłość i wodził dokoła nieprzytomnym wzrokiem. Raffles, który przeczuwał, że cała ta awantura może znaleźć smutny epilog w komisariacie, postanowił uratować sytuację.
— Słuchaj, drogi przyjacielu — rzekł. — W tej sprawie mogę służyć panu pomocą. Jestem z zawodu chemikiem. Jeśli zechce pan z moją pomocą spreparować bombę, którą na znak protestu zamierza pan rzucić w przedstawicieli rządu, możecie mną dysponować...
— Jesteś naszym bratem — krzyknął mały filozof, rzucając się Rafflesowi w objęcia. — Pokażemy tym flegmatycznym Anglikom, że są jeszcze ludzie myślący inaczej niż oni.
Do restauracji wpadł nagle zdyszany jeden ze stałych gości.
— Lud londyński manifestuje przeciwko egzekucji Ferrera!
Słowa te podziałały jak iskra elektryczna. Mały filozof chwycił kapelusz tak szybko, że Raffles i Charley ledwie zdążyli wziąć swe okrycia aby pobiec za nim. Ujęli go pod obie ręce, przeszkadzając mu w ten sposób dołączyć się do grupy manifestantów. Mimo ostrzegawczych słów Rafflesa smoluch wyrywał się i wrzeszczał:
— Niech żyje Ferrer... Niech żyje Ferrer...
Manifestacja trwała przez kilka godzin. Lud londyński nie manifestował bowiem przeciwko rządowi, a wyrażał jedynie swą sympatię ofierze. Wobec powyższego policja nie wtrącała się do manifestacji. Wszystko miało przebieg całkiem spokojny, jak większość tego rodzaju wypadków w Anglii.

Bomba.

Późno następnej nocy cała cyganeria z Rafflesem i Charleyem na czele zgromadziła się na poddaszu, które zamieszkiwał filozof.
Wracali już z „Pod Wezuwiusza’’, gdzie wypili podwójną ilość Chianti. Raffles i Charley znaleźli w ich towarzystwie pewną odmianę, która wprowadzała urozmaicenie do monotonii ich londyńskiego życia. Postanowili jednak czuwać, aby zabawa ta nie przekształciła się w prawdziwe niebezpieczeństwo.
Wszyscy postanowili wziąć udział w robieniu bomby, którą smoluch miał rzucić na znak protestu przeciwko zgładzeniu Ferrera. Biedny smoluch nie wiedział, że wszyscy działali tu w zmowie, aby zadowolić jego chęć protestu i przeszkodzić zarazem poważnym konsekwencjom. Raffles zdawał sobie sprawę z bezcelowości podobnego aktu. Bomba nie mogła przywrócić do życia zmarłego, natomiast młodzi zapaleńcy powędrowaliby niewątpliwie do więzienia. Postanowił skorzystać z okazji, aby wyplatać złośliwego figla swym starym znajomym ze Scotland Yardu, z którymi miał zadawnione porachunki. W głowie jego powstał natychmiast gotowy plan. Dobry uczynek łączył się tu z kapitalnym żartem. W środowisku, które poznał niedawno, dostrzegł sporo talentów rzeczywistych i postanowił przyjść im z pomocą. Dlatego też przybywając do poddasza smolucha wyciągnął z pod płaszcza sporą paczkę i rzekł tajemniczym tonem:
— Przyniosłem wszystko, co może być potrzebne do wyrobu bomby.
Wyjął z paczki stare pudełko od konserw, zawierające ongiś szparagi. Następnie wyciągnął małą paczuszkę waty oraz pudełeczko, w którym poukładane były malutkie tubki owinięte w srebrny papier.
— Doskonale — mruknął smoluch — wezmę ten materjał wybuchowy i rzucę go w twarz rządowi brytyjskiemu. Czy sądzicie, że wystarczy tego, aby wysadzić w powietrze gmach Ministerstwa?
— Z całą pewnością — odparł Lister. — Możnaby było nawet wysadzić w powietrze cale Opactwo Westminsterskie.
Lord Lister wyciągnął z kieszeni mały budzik i kilka korków, jakich używają dzieci do pistoletów. Na spodzie pudełka od konserw położył warstwę waty i udając jaknajdalej posuniętą ostrożność począł na tym układać kapsułki owinięte srebrnym papierem. To wszystko przykrył nową warstewką waty i położył na tym budzik. Przywiązał kawałek sznureczka do sprężynki zegara, która miała być wprawiona w ruch wtedy, gdy budzik miał zadzwonić. Położył tuż obok budzika trochę kapiszonów i przykrył jeszcze jedną warstewką waty. Przez dziurę zrobioną w przykrywce pudełka przeprowadzi sznurek i wszystko zamknął starannie.
Artyści spoglądali nań z zaciekawieniem.
— W jakiż sposób bomba ta wybuchnie — zapytał mały człowiek.
— Bardzo prosto — rzekł Raffles — nastawiłem budzik na godzinę w pół do siódmej rano. Czy widzi pan wysunięty lont? Otóż o godzinie szóstej piętnaście musi pan znaleźć się w pobliżu gmachu, który zamierza pan wysadzić w powietrze. Położy pan bombę, zapali pan lont i oddali się z pośpiechem. Wyliczyłem dokładnie długość lontu, aby w tej samej chwili budzik zaczął dzwonić, gdy ogień sięgnie samej bomby. Sprężynka wciągnie lont do środka, kapiszony się zapalą i cała bomba wybuchnie z hukiem!
Twarz smolucha rozjaśniła się głęboką radością.
— Czy wierzycie mi wreszcie, że jestem anarchistą? — zapytał z dumą.
— Oczywista — odparł poeta liryczny. — Proponuję, aby uczcić teraz cały ten wypadek „Pod Wezuwiuszem“. Musimy oblać bombę włoskim winem.
— To czyn bohaterski — rzekł młody człowieczek — nie długo cały świat będzie mówił tylko o mnie.
W największej zgodzie udali się wszyscy de „Wezuwiusza“. Smoluch postanowił spisać swój testament. Reszta, której Raffles wmówił, że i im również zagraża niebezpieczeństwo, ponieważ mogą być pociągnięci do odpowiedzialności za współudział, przyznali mu słuszność.
Mały filozof zaczął spisywać swój testament na marginesach dzienników, ponieważ nie mógł znaleźć nigdzie innego papieru:

„W wypadku mej śmierci przekazuję wszystkie moje dobra osobiste mym przyjaciołom. A mianowicie: panu Bernardowi, memu przyjacielowi, moje niewydane jeszcze dotąd traktaty filozoficzne i psychologiczne, z obowiązkiem wydania ich jaknajszybciej u najlepszych wydawców oraz obrócenia dochodów, jakie przyniosą w przyszłości, na cele anarchistyczne...
Mój majątek osobisty i moje meble...

Mały człowieczek zamilkł i powiódł dokoła wzrokiem.
— Moje dzieci, powinienem właściwie zrobić najpierw spis inwentarza, ponieważ nie wiem naprawdę co posiadam.
— Głupstwo — zawył poeta — czy nie masz fantazji? Dalej wymień swój majątek.
— Moje dzieci — ciągnął dalej smoluch — wiecie wszyscy, że majątek mój składa się z olbrzymiej skrzyni, służącej do eksportu jaj, wysłanej obficie słomą. W każdym razie należałoby słomę tę zmienić. Mam wrażenie, że posiadłam jeszcze wypchaną słoma poduszkę. Kto reflektuje na moje łóżko?
Nikt nie reflektował na objęcie tego spadku.
— Widzę, że gardzicie mym majątkiem. Wszystko mi jedno... Wybitny poeto, oto mój płaszcz. Przyda ci się, bowiem nie masz żadnego. Komu zaś podoba się mój kapelusz, może go wziąć, byleby tylko było mu w nim do twarzy. Gotówki płynnej posiadam tyle, ile dał mi mój dobroczyńca, tu obecny pan Bernard. Śmierć moja oswobodzi go od dalszego naciągania go przeze mnie. Mógłby zapłacić jeszcze ostatni kwartał komornego memu gospodarzowi.
— Uczynię to — oświadczył Lister poważnie — a teraz śpieszmy się, czas nagli. Panie smoluchu, sądzę, że Westminsteru burzyć nie warto. Jest to gmach historyczny. Proponuję podłożyć bombę pod fortece tyranii londyńskiej, pod siedzibę policji Scotland Yard. W ten sposób demonstracja osiągnie pełny efekt.
— Hurra! — krzyknął anarchista. — Naprzód, do dzieła!
Wyszli na ulicę całą bandą. Raffles zatrzymał się nagle.
— Jesteśmy zbyt liczni — rzekł. — Musimy się podzielić. Przyjaciele nasi powrócą do „Wezuwiusza“, gdzie za naszą pomyślność wypróżnią pozostawione przez nas butelki. Ja zaś wraz z mym młodym kolegą odprowadzę smolucha. Propozycja została przyjęta. Cyganeria artystyczna wróciła do „Wezuwiusza“, gdzie w godzinę później spała już snem sprawiedliwych na stołach i krzesłach.
Raffles, Charley i smoluch wsiedli do taksówki.
— Nie sądziłbym nigdy, że kiedykolwiek w życiu danym mi będzie jechać w tak luksusowym automobilu — rzekł smoluch dramatycznie. — Jest to moja pierwsza i prawdopodobnie ostatnia jazda...
Wysiedli z taksówki dość daleko od Scotland Yardu i resztę drogi odbyli pieszo. Bomba owinięta była w starą gazetę. Przyczepiony był do niej malutki proporczyk z następującym napisem:

„Protestuję przeciwko egzekucji Ferrera i rządowi angielskiemu
Smoluch-anarchista.


Raffles chciał położyć bombę poprostu przed budynkiem, aby uchronić filozofa przed możliwymi komplikacjami. Nie mógł jednak w żaden sposób odwieść małego filozofa od raz powziętego planu. Uparł się, aby podłożyć bombę, wewnątrz Scotland Yardu, rozwinąć proporczyk i zrobić z tego rodzaj osobistej manifestacji.
Raffles zgodził się w końcu, uważając, że może to pójść na rękę jego własnym kombinacjom.
Policjant, stojący na warcie w Scotland Yardzie ujrzał zbliżającego się doń osobnika... Małego wzrostu człowieczek trzymał pod pachą sporą paczkę i szedł szybkim choć niezbyt pewnym krokiem. Był to nasz filozof, z którym Raffles i Charley rozstali się przed kilkoma zaledwie minutami. Pod pachą dźwigał bombę zapakowaną w gazetę oraz swój proporczyk zwinięty w rulon. Z dużą pewnością siebie oświadczył policjantowi, że w ważnej sprawie pragnie pomówić osobiście z inspektorem Baxterem.
Gdy policjant, wzruszywszy ramionami, puścił go do gmachu, mały człowieczek wyprostował się i w oczach zabłysła mu duma męczeństwa.

Scotland Yard w niebezpieczeństwie.

Baxter, inspektor policji, wstał właśnie ze swej skórzanej sofy, na której wypoczywał spokojnie w czasie swych dyżurów nocnych i udał się do swego biura.
W gabinecie zastał już swego sekretarza Marholma, który palił krótką fajkę. Położywszy nogi na stole, łykał od czasu do czasu trochę gorącej kawy i z zaciekawieniem czytał poranne gazety.
— Czy moja kawa jest już gotowa? — zapytał Baxter swego podwładnego.
— Oczywiście — odparł Marholm.
Jego ciemna twarz, dzięki której nazwano go Pchłą, rozjaśniła się jowialnym uśmiechem.
— Wystygła prawdopodobnie — mruknął inspektor.
— Być może. Trzeba było wstać, kiedy budziłem.
— Wszystko dlatego, żeście mnie nie obudzili należycie — rzekł Baxter. — Na przyszłość proszę staranniej spełniać swoje obowiązki.
— Rozkaz. Niech się pan nie dziwi, jeśli następnym razem otrzyma pan solidne baty... Użyję wszelkich środków, żeby pana obudzić.
— Co nowego? — zapytał inspektor, nie zwracając uwagi na słowa Marholma.
— Czy chciałby się pan czegoś dowiedzieć, inspektorze?
— Proszę nie mówić głupstw. Oczywiście, że chciałbym się dowiedzieć.
— I ja również odparł Pchla. — Niestety nie wiem więcej od pana. Odkąd Raffles zaczaił się spokojnie w swej wiejskiej rezydencji, nic nie dzieje się w Londynie.
— Marholm — rzekł Baxter surowo, mieszając kawę łyżeczką — ostrzegam was, że jeśli raz jeszcze odważycie się w mojej obecności wymienić nazwisko Rafflesa, stanie się coś złego.
— To dziwne — odparł Pchła — że nie może pan dotąd przyzwyczaić się do nazwiska swego najlepszego przyjąciela.
— Niech mnie Bóg strzeże przed zawieraniem przyjaźni z bandytami.
Wypowiedziawszy te słowa Baxter wstał i przeciągnął się.
— Goddam — rzekł — mam jeszcze kości połamane po nocnym dyżurze. Do diabła z wszelkimi manifestacjami z powodu tego przeklętego Ferrera.
— Nie możemy się skarżyć, aby to nam przysporzyło roboty — rzekł Pchła. Ludziska spokojnie defilowali sobie po ulicy. Jesteśmy lepszymi psychologami niż nasi berlińscy, czy paryscy koledzy. Pocóż zaraz aresztować. Robi to wrażenie prawdziwych rozruchów.
— Nie rozumiem tylko czemu naród angielski przejmuje się tak gorąco losem jakiegoś Ferrera. Jakiś ciemny typ, bandyta, bombiarz!
— O, przepraszam — rzekł Marholm. — Ferrer nie rzucił w całym swym życiu ani jednej bomby.
— Słysząc was, myślałoby się, że ma się do czynienia z jakimś rewolucjonistą — rzekł Baxter. — W każdym innym kraju siedzielibyście oddawna w więzieniu.
— Dziękuję Bogu, że mieszkam w Anglii a nie w Rosji lub w Niemczech — odpad Marholm.
Z największym spokojem palił dalej swą krótką fajeczkę, napełniając kłębami dymu cały gabinet.
Baxter wyciągną! z szuflady swego biurka buteleczkę koniaku najlepszej marki, aby spłukać ohydny smak kawy, jak sam oświadczył swemu sekretarzowi. W momencie gdy podnosił butelkę do ust, zjawił się policjant, wprowadzając ze sobą małego filozofa.
— Ten pan pragnie mówić z panem inspektorem osobiście.
Po przez gęstą mgłę dymu, Baxter i Pchła ujrzeli małą śmieszną figurkę w wspaniałym czerwonym krawacie. Policjant wyszedł. Baxter zwrócił się do nowoprzybyłego:
— Proszę wejść... Czego pan sobie życzy?
Mały człowieczek pozostał na swym miejscu. Bez słowa wziął swą paczkę, rozwinął ją, zapalił lont i rozwinął proporczyk. Mimo obłoków dymu obaj mężczyźni z łatwością mogli odczytać napis. Czyżby to był wariat, lub mistyfikator? A może... Marholm czuł, że nowa myśl zaczyna przybierać coraz realniejszy kształt... a może jest to anarchista, który zamierza popełnić zamach?
Marholm obejrzał uważnie człowieczka i ujrzał u swych stóp pudło, z którego wnętrza wystawał płonący lont. Było to tak nieoczekiwane, że mimowoli zapytał:
— Czego pan chce w końcu?
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Baxter napuszonym głosem.
— Czy nie umiecie czytać? — odparł zimno smoluch — czyż mam wam powtarzać na głos, że przyszedłem tu wyrazić mój protest przeciwko straceniu Ferrera? Jestem anarchistą, moi panowie, a bomba ta zawiera w sobie tyle dynamitu, że z łatwością zniszczy nas wszystkich, zanim zdążycie opuścić ten pokój.
Baxter zbladł jak trup. Zachwiał się i o mało nie upadł na ziemię. Był niezdolny do żadnej decyzji. Natomiast Marholm zorientował się już w sytuacji. Zdał sobie sprawę, że uratować może jedynie szybka ucieczka. Jednym skokiem zbliżył się do okna, pociągnął za sobą bezwładnego inspektora i otworzył okno. Gabinet znajdował się na pierwszym piętrze. Odległość od ziemi była niewielka. Nie myśląc więcej o Baxterze, któremu wskazał drogę, Marholm skoczył w dół. Inspektor jednak nie był taki zwinny. Ogarnął go strach tak wielki, że bezradnym ruchem podniósł ręce do góry, bełkocząc coś bez sensu.
— Poczekajcie, poczekajcie, aż skoczę... Nie pozwólcie przed tym wybuchnąć bombie.
— Niech pan skacze czymprędzej — rzekł smoluch ponurym głosem. — Zbliża się ostatnia chwila. Po tym będzie za późno.
Biedny Baxter z miną męczennika przełożył nogi przez parapet i pełen przerażenia kurczowo uchwycił się występu z drugiej strony. Wreszcie z niemałym wysiłkiem zeskoczył w dół. Gdy tylko poczuł pod nogami stały grunt, odwaga poczęta weń wstępować powoli. Począł biec przed siebie tak szybko, jak nigdy dotąd nie biegł w życiu. Ze wszystkich biur wybiegali w popłochu ludzie. Marholm prowadził ich do oddalonego miejsca.
— Uważać — krzyczał — uważać! Jaknajdalej od budynku. Lada chwila wybuchnie bomba.
Nikt z policjantów nie pomyślał o ludziach, zamkniętych w areszcie, a wyłowionych poprzedniej nocy. W pięć minut po alarmie, wszyscy policjanci Scotland Yardu zgromadzili się w miejscu dostatecznie oddalonym od głównej kwatery i w milczeniu oczekiwali na eksplozję.
Zatrzymano tramwaje. Zawiadomieni telefonicznie reporterzy wielkich dzienników stawili się na miejscu. Wszyscy oczywiście trzymali się na znacznym dystansie od budynku, w którym królował straszliwy terorysta. Baxter i Marholm udzielili odpowiednich wywiadów prasie, opisali wygląd anarchisty oraz kształt bomby. Reporterzy notowali na kartkach papieru.
Natomiast sam biedny anarchista przez cały ten czas znajdował się w gabinecie Baxtera. Z niecierpliwością oczekiwał na wybuch. Nic jednak nie przerywało ciszy. Słyszał tylko miarowe cykanie zamkniętego w pudełku budzika. Ponieważ był bardzo zmęczony i oszołomiony jeszcze alkoholem usiadł na fotelu Baxtera. Wzrok jego padł na zaledwie napoczętą butelkę koniaku. Poznał markę. Obwąchał butelkę i rzekł do siebie z zachwytem.
— Najlepszy gatunek!
Łyknął potężny haust. Błogi uśmiech pojawił się na jego obliczu. Podniósł butelkę i tym razem pociągnął tak dobrze, że zostało zaledwie trochę na dnie.
Przeżycia nocne wraz z doskonałym koniakiem zrobiły swoje. W jego mętnym umyśle zrodziła się myśl, że bomba zbyt zwleka z wybuchem i że zdąży w międzyczasie uciąć drzemkę.
— Po cóż czekać z otwartymi oczami aż mnie rozerwie w kawałki — szepnął, zasypiając.
Na ulicy gromadził się tłum coraz większy. Od czasu do czasu dawały się słyszeć złośliwe uwagi na temat bezczynności policji. Żaden z detektywów nie odważył się powrócić do zagrożonego gmachu. Jakiś malec nadmuchał do pustej papierowej torebki i trzasnął z niej z hałasem. Tłum zakołysał się. Policjanci cofnęli się w przerażeniu. Nagle wybuchnął huragan śmiechu. Policjanci wściekli zaczęli gonić malca.
— Goddam — wrzasnął Baxter — ja ci tu pokażę, smarkaczu! Każę cię tu natychmiast zaaresztować.
— Jakto — odciął się malec. — To już mi nie wolno trzasnąć z torebki?
— Nie! — zawył Baxter. — Możesz powtarzać swe głupie figle wszędzie, gdzie chcesz, byle nie tu, w Głównej Kwaterze Policji. Możnaby pomyśleć, że to prawdziwa eksplozja.
— I rzeczywiście — odparł malec — była to eksplozja papierowej torebki.
— Milcz i nie zapominaj o sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Jesteśmy w obliczu śmierci.
Po upływie kwadransa Marholm pierwszy zdecydował się wrócić do gmachu Scotland Yardu. Nikt nie odważył się pójść jego śladem. Marholm postanowił wrócić tą samą drogą, jaką wraz z inspektorem wydostali się z gabinetu. Zbliżył się do okna, przystawił do ściany drabinę, wdrapał się szybko i zajrzał do środka. To co zobaczył wywołało taki wybuch śmiechu, że omal nie spadł z drabiny.
Anarchista spał spokojnie w fotelu inspektora. Położył nogi na biurku a w ręku piastował butelkę koniaku. Marholm nastawił ucha. Słysząc miarowe tykanie zegara w bombie, przyszedł do wniosku, że eksplozja nie nastąpi z niewiadomych powodów. Wszedł ostrożnie do pokoju, zamknął za sobą okno i nie zwracając najmniejszej uwagi na uśpionego anarchistę głównymi schodami zszedł na dół.
Gdy stanął w bramie, powitały go okrzyki tłumu. Baxter natychmiast rzucił się w jego stronę.
— Czy to wy, Marholm?
— Oczywiście! Czy podobny jestem do ducha?
— A... anarchista...?
— Wytrąbił pański koniak i śpi!
— Koniak? — obruszył się Baxter — Koniak? Chcieliście powiedzieć prawdopodobnie, że wypił moją kawę?
— Musiała to być niezwykła kawa — rzucił jakiś reporter, śmiejąc się.
— Niech pan nie wtrąca nosa w nieswoje sprawy — obruszył się Baxter, gromiąc reportem spojrzeniem — Tak, właśnie, że kawa. A co po tym?
— Mam wrażenie, że pańska kawa musiała posiadać specjalne właściwości, jeśli zdołała uśpić groźnego anarchistę.
— Cóż w tym niezwykłego? — mruknął Baxter. — Pilnuj że pan raczej swoich nudnych sprawozdań, po przeczytaniu których porządny człowiek zasypia niezwłocznie.
— Już ja ci popamiętam — szepnął reporter — zapłacisz mi za to...
Niezauważeni przez policję reporterzy wślizgnęli się do budynku Scotland Yardu. Pochód zatrzymał się na pierwszym piętrze przed biurkiem inspektora policji. Ponieważ Marholm zostawił drzwi otwarte, oczom ich przedstawił się widok opisany już poprzednio przez Marholma.
W fotelu spał anarchista, ofiara zbyt mocnej „kawy“. Budzik ukryty w bombie cykał miarowo.
W międzyczasie nadeszli pracownicy laboratorium policyjnego zaopatrzeni w wszelkie potrzebne przyrządy do usunięcia bomby. Z pancernego auta wniesiono stalowy kufer, wylany wewnątrz grubo ołowiem. Kufer ten napełniono wodą i umieszczono w nim ostrożnie bombę. Z największą ostrożnością wstawiono kufer z powrotem do auta, i odwieziono do laboratorium, które miało zbadać zawartość bomby.
Niebezpieczeństwo chwilowo zostało zażegnane. Wówczas dopiero, ani o chwilę wcześniej, dwunastu policjantów rzuciło się na uśpionego anarchistę i zakuło go w kajdanki.
Jakkolwiek skrępowano mu ręce i nogi, nasz miły smoluch spał snem kamiennym. Butelka koniaku pogrążyła duszę jego w sennych marzeniach, z których nawet eksplozja bomby nie mogłaby go wyrwać.

Mała kombinacja chemiczna.

Tego dnia cały Londyn ogarnęło przygnębienie na wieść o zamierzonym zamachu na Scotland Yard. Około południa opinia publiczka zaniepokojona została jeszcze jedną wieścią, niemniej groźną. Daily Mail donosił, że zanim jeszcze podłożono bombę pod Scotland Yard, tajemniczy wybuch miał miejsce w Pałacu Sprawiedliwości.
Jeden z sędziów, wychodząc z Sądu usłyszał odgłos detonacji, która miała miejsce w szatni adwokatów. Detonacja ta wydała mu się podejrzana.
Mimo to jednak nie dał znać policji. Policja dowiedziała się o tym dopiero ze wzmianek dziennikarskich.
Jedynym człowiekiem, który nie przejmował się zbytnio zamachem na Scotland Yard, był Marholm. Przesłuchiwał wspólnie z Baxterem anarchistę Smolucha, lecz nie mógł z niego nic wyciągnąć.
Karol Smoluch milczał jak ryba. Trzeba było czekać na rezultat ekspertyzy bomby. Rewizja osobista Smolucha nie dała również żadnego rezultatu. Znaleziono przy nim menu z restauracji „Pod Wezuwiuszem“, restauracji, uczęszczanej przeważnie przez artystów, poetów i nieszkodliwą cyganerię. Byli to przeważnie cudzoziemcy. Baxter natomiast widział w nich niebezpieczne gniazdo anarchizmu.
Wieczorem wraz z kilku policjantami udał się „Pod Wezuwiusza“, zdecydowany zaaresztować wszystkich, którzyby się tam zjawili. Zawiódł się jednak srodze: brać artystyczna spała jeszcze i nie myślała o powtórnym pójściu do knajpy po szaleństwach ubiegłej nocy.
— Znów więc klapa — rzekł Pchła, widząc smutną minę powracającego z pustymi rękami Baxtera.

W tym samym czasie Raffles alias mister Bernard, Tajemniczy Nieznajomy, znany w kronikach policyjnych całego świata dzięki swym wyprawom przeciwko nieuczciwym bogaczom, leżał rozciągnięty na kanapie w swej luksusowej willi, znajdującej się na Hampton Road w Londynie.
Tuż obok niego siedział w miękkim fotelu sekretarz jego Charley Brand, czytając uważnie Daily Mail. Na ziemi u stóp jego leżały stosy gazet.
— Hallo, Charley — rzekł, ziewając Tajemniczy Nieznajomy — co tam nowego słychać w Daily Mail? Czy nasz przyjaciel Baxter nie odkrył przypadkiem gniazda anarchistów i nie uwięził w Scotland Yardzie kilku niewinnych poetów i filozofów.
— Nie — rzekł Charley — żadne nowe aresztowania nie nastąpiły. Natomiast niezwykły wybuch w szatni adwokackiej w Pałacu Sprawiedliwości okazał się zwykłą blagą. Trwożliwy sędzia usłyszał odgłos spadającego pęka kluczy....
— Wspaniałe! — roześmiał się Raffles — tygodniki humorystyczne będą miały dość materiału przynajmniej na jakie dwa tygodnie. Zabawne: biedna Anglia od wczoraj żyje pod strachem powtórnego zamachu anarchistów. Zobaczysz, że w każdym pudełku sardynek, w każdej zgubionej paczce doszukiwać się będą bomby. Inspektor Baxter nie przestał jeszcze drżeć z obawy o swą skórę. A przy tym jest rzeczą dowiedzioną, że w Anglii nikt nie myśli o rzucaniu bomb na znak protestu przeciwko czemukolwiek.
— Powiedz mi, Edwardzie, co masz zamiar uczynić z naszym kochanym anarchistą?
— Pomogę mu, możesz być tego pewien — odparł Raffles. — Sytuacja jego nie należy do najprzyjemniejszych. Jego przyjaciele będą się prawdopodobnie bali kompromitacji. To biedni ludzie, którym muszę dopomóc do zrobienia kariery, zabawiwszy się przy tym oczywiście kosztem naszego poczciwego Baxtera!
— Czy jednak nie może on zostać skazany? — zapytał Charley.
— O, nie! — odparł Raffles. — Możnaby go najwyżej skazać za brak poszanowania dla władz. Dostałby w tym wypadku kilka funtów szterlingów grzywny. Cieszę się na myśl jaką zabawę przygotowałem Londynowi. Jeśliby Smoluch nie mógł pokryć sumy, na jaką zostanie skazany, pewien jestem, że pisma humorystyczne przeprowadzą składkę, aby go wyciągnąć z kłopotu.
— Jedynie nasz Baxter wyjdzie na tej sprawie jak niepyszny — odparł Charley. — Raz jeszcze zabawi wszystkich swą niezwykłą głupotą. Utył ostatnio okropnie. Dla jego własnego zdrowia musisz go wziąć trochę do galopu. Może schudnie nareszcie.
— Ależ zapominasz — rzekł Raffles, śmiejąc się, że miał niedawno dość bieganiny z mojego powodu. Skok z pierwszego piętra jest również niezłym ćwiczeniem gimnastycznym. Cóż jeszcze nowego piszą gazety?
— Nie wiem, czy cię to zainteresuje — rzekł Charley — wszyscy reporterzy utrzymują zgodnie, że należałoby inspektora Baxtera posłać na kurs hygieny. Podobno gmach Scotland Yardu znajduje się w anty-sanitarnym stanie. Brud i kurz panują wszechwładnie w tym gmachu. Cytuję zdanie artykułu:

„Wątpliwe jest, czy bomba dość dużego kalibru mogłaby tam wybuchnąć z uwagi na brak odpowiedniej ilości tlenu...“
Inspektor Baxter nie zwraca na to uwagi i czuje się całkiem dobrze w tym śmietniku. Jest to dlań zupełnie właściwe miejsce“.

Daily Mail ogłasza dalej list inspektora, w którym wyjaśnia on, że warunki hygieniczne oraz wentylacja w Scotland Yardzie są zupełnie zadawalające...
Na twarzy Rafflesa pojawił się ironiczny uśmiech.
— Nie spostrzegłem tego, gdym składał wizyty Baxterowi, — rzekł, strzepując popiół z papierosa. — Zauważyłem natomiast, że wszystko jest pełne kurzu, który tworzy grube warstwy na meblach i aktach. Sądzę, że co pięć lat przeprowadza się tam dość powierzchowne sprzątanie. To mi przypomina naszego małego anarchistę, który podobno nie myje się nigdy w życiu.
Nagle Raffles podniósł się z krzesła.
— Charley, mój kochany, wspaniała myśl przyszła mi do głowy! Żart, który przypomina mi najlepsze studenckie czasy.
— Będzie to swego rodzaju uzupełnienie historii z bombą. Musimy raz jeszcze naśmiać się z Baxtera dowoli. Żart mój wpłynie na to, że Scotland Yard zostanie raz przynajmniej porządnie uprzątnięty. Ubieraj się szybko. Postanowiłem natychmiast przystąpić do realizacji mego planu.
W kwadrans po tym obydwaj opuścili willę.
Na Esex Street Raffles i Charley weszli do sklepu z chemikaliami, gdzie kupili kilka rozmaitych produktów oraz naczyń aluminiowych podobnych do solniczek. Naczyńka te posiadały uszka i dzięki temu można je było umieścić gdzie się tylko chciało.
Charley przyglądał się temu ze zdumieniem.
— Czy nie masz przypadkiem zamiaru fabrykowania prawdziwych bomb? — zapytał z odcieniem niepokoju w glosie.
— Ależ nie — odparł Raffles — powiedziałem ci, że mój żart będzie miał raczej charakter studenckiego wybryku.
Charley wzruszył ramionami.
— Nigdy nie mówisz z góry o swych planach — rzekł tonem wyrzutu.
— To o wiele lepiej — odparł Raffles, śmiejąc się. — W ten sposób wszystko co robię ma dla ciebie urok nowości i niespodzianki. Wróćmy teraz do domu. Natychmiast przystąpię do nowego ataku na osobę urzędową Baxtera i na jego antyhygieniczne biuro.

Następnego dnia Raffles wstał o godzinie szóstej rano ku wielkiemu zdumieniu Charleya.
— Wstań, śpiochu — rzekł, potrząsając przyjaźnie swego przyjaciela. Musimy poszukać czegoś po śmietnikach!
Charley spojrzał na niego ze zdumieniem. W milczeniu udał się za Rafflesem i po chwili przynieśli dwa talerze, pełne popiołu. Obydwaj udali się do łazienki.
— Poczekaj na mnie chwilę — rzekł lord — zaraz tu powrócę.
Charley, który nic nie rozumiał z tego wszystkiego, kiwnął głową na znak zgody.
— Wezmę w międzyczasie kąpiel — rzekł.
— O, nie — odparł żywo lord Lister — Dziś obejdziesz się bez kąpieli. To nie wskazane. Idę do naszej garderoby-kostiumierni...
— Cóż on znowu knuje? — szepnął Charley. — Nie wiem jak powiązać razem talerze popiołu z preparatami chemicznymi?
W międzyczasie Raffles udał się do kostiumierni. Nazywał w ten sposób duży pokój, gdzie stało kilka głębokich szaf. W szafach tych wisiały rozmaite kostiumy, pozwalające mu zmieniać do niepoznania swój wygląd. Po chwili poszukiwania wyjął z szafy parę granatowych spodni roboczych, kilka brudnych koszul i dwie błękitne bluzy. Wyciągnął również dwa fartuchy skórzane, przewiesił je sobie przez ramię i wrócił do swego sekretarza.
— Ubieraj się, — Charley, — rzekł, dając mu ubranie.
— Co to wszystko ma znaczyć — myślał Charley, ubierając się spiesznie.
— Wspaniała historia... Zobaczysz — rzekł Raffles.
Raffles przebrał się również i zwracając się do swego sekretarza, zapytał:
— Za kogo wziąłbyś mnie teraz?
— Za wędrownego druciarza lub kominiarza — rzekł Charley.
— Dlatego też musieliśmy starać się o popiół. Zwilż twarz i ręce i posmaruj się sadzami!
— Miła toaleta poranna — mruknął Charley, spełniając polecenie swego przyjaciela. — Zamiast odświeżającej kąpieli, nowa warstwa brudu!
Tak przebrani opuścili willę, kierując się w stronę autobusu.
— Chyba nie masz zamiaru iść do Scotland Yardu? — zapytał Charley przerażony, widząc, że autobus idzie właśnie na tę ulicę.
— Czemu nie? — odparł Raffles. — Kto śmiałby nam przeszkodzić?
Wysiedli przed bramą Scotland Yardu.
— Dokąd to? — zapytał policjant na warcie.
— Jesteśmy ze związku kominiarzy... Mamy przeczyścić kominy — rzekł Raffles krótko.
— Dobrze, możecie wejść...
Znaleźli się na podwórzu. Lister zabrał ze sobą rozmaite narzędzia, potrzebne do pracy, jak szczotki, szczypce i młotki. Minęli podwórze i weszli do wartowni policyjnej, sąsiadującej z gabinetem inspektora.
— Hej, panowie — zawołał Raffles — musicie wyjść stąd na piętnaście minut... Mamy sprawdzić piece... Narobimy tu sporo dymu....
— Dobra — odparł jeden z policjantów. — Nie marudźcie długo, mamy dziś sporo roboty...

— Do diaska — zaklął w parę minut potem inspektor policji. — Co to za dym?
Marholm zakasłał się... Otworzył drzwi i ujrzał dwóch kominiarzy, którzy zdjęli rury od pieca, stojącego w wartowni.
— Co się stało? — zapytał.
— Nic.. Pełno dymu i brudu... — odparł Raffles krótko.
— Sam to widzę, przyjacielu... Czy to jednak konieczne?
— Chyba że tak — odparł robotnik. — Może pan sam naprawi piec, zamiast nas.
Pchła zamknął drzwi i wyjaśnił Baxterowi, że czyszczono piece.
W kilka minut później piec w wartowni został prawdopodobnie oczyszczony i obydwaj robotnicy weszli najspokojniej w świecie do biura inspektora.
— Goddam! Czego tu chcecie? — krzyknął Baxter.
Miał pełne ręce roboty: Marholm pomagał mu przy redagowaniu sprawozdania z bombowego zamachu.
— Dziwne pytanie... — odparł mrukliwie Raffles. — Widzicie przecie, żeśmy tu przyszli na robotę.... Jeśli chcecie najeść się dymu, to możecie zostać w tym pokoju. Jeśli nie, to przejdźcie do sąsiedniego pokoju. Będziemy gotowi za pięć minut.
— Chodźmy, Marholm — rzekł Baxter. — Zabierzcie ze sobą wszystkie papiery... A wy spieszcie się, przyjaciele!
— Dobra, panie szefie — odparł Raffles — nie miejcie strachu!
Zdążył już zdjąć rury od pieca... Gęsty dym napełnił cały pokój....
Baxter wychodząc z gabinetu usłyszał następujące słowa:
— Ten piec jest zupełnie zatkany — rzekł jeden z kominiarzy. — Trzeba będzie przeczyścić dobrze przewody.
Natychmiast gdy Baxter opuścił pokój, kominiarz skoczył do biurka, ukląkł i począł przybijać coś do teczki. Następnie zaczął manipulować około flakoników. Trwało to zaledwie minutę, poczem powrócił do pieca. Gdy skończył obydwaj robotnicy wyszli z gabinetu i powtórzyli podobną operację w dwóch innych biurach. Następnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku opuścili wolnym krokiem Scotland Yard. Nikt oczywiście nie podejrzewał ich o dokonanie jakichś podejrzanych machinacyj.
Gdy pół godziny potem Marholm wrócił do biura, zauważył dużą kartkę papieru, przyczepioną do teczki. Pochylił się z zainteresowaniem i przeczytał:

Drogi inspektorze Baxter!
Jak dowiedziałem się z Daily Mail, nie zwraca pan najmniejszej uwagi na skargi, skierowane do Pana bądź przez personel, bądź przez osoby trzecie, na porządki panujące w Scotland Yardzie. Wentylacja oraz stan hygeniczny pozostawiają bardzo wiele do życzenia.
Sprawdziłem to osobiście i skonstatowałem, że oddycha się tam powietrzem, które można porównać jedynie z zaduchem panującym w chlewie. Warstwa kurzu pokrywająca wszystko dochodzi do nieprawdopodobnej grubości. Wizyta moja miała jedynie na celu sprawdzenie warunków sanitarnych, w jakich pan pracuje. Byłbym niepocieszony, gdyby pan skutkiem kurzu zapadł na galopujące suchoty skomplikowane z gruźlicą kości. Radziłbym Panu przeprowadzić natychmiastową dezynfekcję wszystkich ubikacyj.
Zechciej łaskawie przyjąć serdeczne pozdrowienia. Pański — John C. Raffles

— Do licha! — zaklął Pchła. — Nowy kawał Rafflesa...
Jak błyskawica wpadł do prywatnego gabinetu Baxtera.
— Kapitanie!... Inspektorze!....
Inspektor, rozciągnięty na sofie, chrapał potężnie.
Pchła wrzasnął mu raz jeszcze nad uchem:
— Pali się!... Pali się!...
I ten rezultat nie dal żadnego rezultatu. Pchła wrzasnął jeszcze głośniej:
— Raffles!.. Raffles!...
Jak tygrys skoczył Baxter na równe nogi.
— Gdzie?.. Kiedy?... W biurze? Goddam! Nie przerażaj mnie na miłość boską! Co się stało z Rafflesem?
— Nic mu się nie stało, tylko panu przydarzyła się nowa przykrość. Podczas gdy pan chrapał tutaj tak głośno, jakgdyby pracowała piła parowa, Raffles gospodarował w najlepsze w pańskim biurze... Napisał do pana list miłosny.
Twarz inspektora przybrała wyraz osłupienia. Marholm zaśmiał się.
— Czemu wyjesz, stary ośle? — zawył Baxter z wściekłością. — Zabraniam ci śmiać się podczas służby.... Zapominacie o dyscyplinie pruskiej, którą zastosowałem wobec mych podwładnych. Stać na baczność, jak się do mnie mówi!
Pchła wyprostował się na baczność, przyczem palce jego wykonały podejrzane ruchy.
Baxter spostrzegł to i krzyknął ze złością:
— Przestań wreszcie bębnić palcami po spodniach!
— Pan, pozwoli, panie inspektorze!
— Nic nie pozwalam — odparł ostro grubas. — Stać spokojnie i nie grać palcami na fortepianie, kiedy się do mnie przemawia...
— Dobrze — odparł Marholm. — Na moim biurku zastałem przymocowany dosyć długi list, prawdziwy poemat liryczny prozą... Mówi się tam o zdrowiu, kurzu i brudzie, panującym w Scotland Yardzie.
— To zupełnie niesłychane — powiedział Baxter. — To wypadek nienotowany w dziejach Scotland Yardu! Czemże się zajmuje ten zbrodniarz, idiota i błazen? Jeśli mu się nie podoba, poco tam przychodzi? Kto go o to prosił?
— Hm.... Prawdopodobnie zamierza ponowić tę wizytę, bo prosi pana o zrobienie porządków... Nie chce sobie ubrudzić czubków palców, panie inspektorze!
Baxter podniósł rękę, jakgdyby chciał spoliczkować swego sekretarza. Oczy jego wyszły z orbit, twarz poczerwieniała.
— Czy jeszcze będziesz mi tu śpiewać hymny pochwalne na jego cześć? Niech was wszyscy diabli wezmą, Marholm! Zabraniam wam na przyszłość odzywać się do mnie w ten sposób. To już graniczy z niesubordynacją! Jesteście anarchistą! Tak, zupełnie słusznie...: niebezpiecznym anarchistą!
— Czemu nie? — zapytał Marholm zimno. — Jeśli nie jest nim Smoluch, musicie znaleźć innego!
— Kto nie jest anarchistą? — zapytał Baxter, spoglądając na Marholma przerażonym wzrokiem. — Smoluch miałby nie być anarchistą?
— Mam nadzieję, że pan mnie zrozumiał właściwie... To tylko gra słów. Chciałem przez to powiedzieć, że okryliśmy się sławą, aresztując Smolucha, który choć może nie jest tym, za co go uważamy, jest jednak smoluchem.
Baxter odął policzki:
— Działacie mi na nerwy, Marholm.... Przez was umrę kiedyś na apopleksję... Jestem pewien, że Smoluch jest niebezpiecznym anarchistą, poszukiwanym przez policję wielu państw.
— Być może — rzekł Marholm drwiąco. — Czy przyszedł pan sam do tego wniosku? Jeśli tak, to mogę panu powinszować... Nigdy jeszcze nie mieliśmy do czynienia z tak niegroźnym anarchistą, jak nasz Smoluch... To biedak, nędzarz, który w życiu nie potrafiłby zabić muchy... W każdym razie, z tą bombą to był zwykły kawał... Widocznie jeszcze zbyt mało pokazaliśmy światu, co potrafimy... Prawdziwych przestępców schwytać nie możemy. Gdy natomiast znajdujemy puste pudełko od sardynek, aresztujemy pierwszego niewinnego gościa.... To się nazywa praca! Jeszcze dotąd pamiętam, jakiego strachu się najadłem!.. A pan panie inspektorze, każdą napotykaną potem paczkę kazał wyrzucać przez okno. Myślał pan, że może kryje się w niej bomba. Niechże więc wybucha gdzie indziej, byle zdala od pańskiej cennej osoby! Oczywiście, że bomby tam nie było.... Ten Smoluch to poczciwe stworzenie, wspomni pan jeszcze moje słowa!
— Milcz!... Milcz!... Dosyć — zawył Baxter.
Zasłonił rękami uszy i rzucił się w kierunku biura. Zbliżył się do biurka Marholma i przeczytał list, pozostawiony tam przez Rafflesa. Studiował go dobry kwadrans, poczem rzekł krótko:
— Marholm, powiedźcie mi całą prawdę — rzekł. — Czy list ten nie jest głupim żartem z waszej strony? Przecież to wyście go napisali czyż nie tak?
— Jakże pan może o coś podobnego mnie podejrzewać?
— Bardzo zwyczajnie... Wiecie dobrze, że jestem londyńskim Sherlockiem Holmesem. Nikt nie może wyprowadzić mnie w pole... Tym bardziej wy, Marholm... Aby napisać taki długi list, trzeba było mieć dużo czasu... Nikt nie ma go więcej, niż wy, Marholm.
— Wierzę, że z pana jest prawdziwy Sherlock Holmes — odparł Pchła. — Tym razem jednak wyprowadzono pana haniebnie w pole, a uczynił to sam Raffles!
— Może więc powiecie, w jaki sposób dostał się do biura?
— Na co jest pan Sherlockiem Holmesem?.... Okna były zamknięte, mógł więc wejść jedynie przez drzwi.
— Ha-ha... — zaśmiał się Baxter. — Złapałem was... Raffles nie mógł się przedostać przez drzwi, ponieważ stoi przed nimi policyjna warta.
— Rzeczywiście... Niech pan sam spróbuje: założę się, że można przejść przez nią niepostrzeżenie.
Otworzył drzwi: sierżant oraz trzej policjanci spali snem sprawiedliwych. Baxter zaklął siarczyście; na głos szefa zerwali się przerażeni. Spoglądali po sobie nieprzytomnym wzrokiem. Inspektor wyrwał ich z poobiedniej drzemki.
Inspektor wrócił do gabinetu, trzasnął z wściekłości drzwiami i pochylił się nad listem:
— Jeśli Raffles był naprawdę w biurze — rzekł — wydaje mi się niemożliwym, aby nic stąd nie zabrał.
— A to dlaczego? Przecież Raffles jest pana największym przyjacielem?
— Cóż ty opowiadasz? Ja miałbym być przyjacielem takiego człowieka? Wypraszam sobie podobne żarty! Będę błogosławił dzień, w którym zamknę go do jednej z naszych cel! To cud, że dotąd jeszcze nie oszalałem!
Marholm uśmiechnął się ironicznie.
— Co za kpiny? — krzyknął Baxter, waląc pięścią w stół.
— Chciałem poprostu powiedzieć, że to byłoby niemożliwe.... Nie widzę w tym nic obraźliwego.
Baxter oddychał z trudem.
— To bezczelność... Wyrzucę pana na zbity łeb!
— Czy aby naprawdę? — zapytał Marholm z radością.
— Tak, ma prawdę!
— Nie omyliłem się więc w mym rozumowaniu. Posiada pan jeszcze resztki zdrowego rozumu.
— Więc to tak? — mruknął inspektor. — Teraz widzę dokąd zmierzacie. Chcecie mnie doprowadzić do ostateczności, abym was usunął ze stanowiska mego sekretarza. Nie zrobię wam jednak tej przyjemności. Nie zwolnię was nigdy, słyszycie?? Nigdy!.... Nawet gdybyście sobie pozwolili na jeszcze gorsze żarty wobec mnie. Moja wola musi być uszanowana. Możecie sobie nawet opowiadać, że nie ma czym oddychać w Scotland Yardzie i że wszędzie panują brudy niesłychane. Nie zwolnię was dla takich głupstw! Zobaczymy, komu się to prędzej sprzykszy. Zanim zmienię wam przydział i zanim zostaniecie odkomenderowani do czynności śledczych na mieście, udusicie się tu razem ze mną.
— To już mi wszystko jedno — odparł Marholm obojętnie. — Zobaczymy kto z nas wytrzyma dłużej,
— Obydwaj wytrzymamy — wrzasnął Inspektor, — nawet gdyby bomby padały z nieba, jak deszcz.
— Dobrze już, dobrze — odparł Pchła z uśmiechem. — Jedna bomba wystarczy. Niech się pan uspokoi. Radziłbym zastanowić się nad tym, co pisze Raffles w swym szatańskim liście. Obawiam się, że znów padniemy ofiarą jakiegoś piekielnego żartu.
— Nie sądzę — odparł Baxter niepewnym głosem.
— Ależ Raffles nie zwykł pisać czegoś, jeśli nie jest przekonany o słuszności tego co pisze. Ciekaw, jestem, co wisi nad naszymi głowami?
— Nad naszymi głowami? — powtórzył Baxter z przerażeniem. — Czy rzeczywiście myślicie... Możeby wezwać tutaj policjantów?
Obejrzeli dokładnie gabinet, odstawiając meble i przetrząsając każdy świstek. Zdjęli nawet obrazy z murów, nie znaleźli jednak nic podejrzanego.
— Po
tym zbrodniarzu można się spodziewać najgorszych rzeczy — rzekł Baxter.
Biedny inspektor nie mógł usiedzieć na miejscu. Ogarnęło go dziwne przerażenie. Obawiał się, że Raffles lada chwila zamanifestuje w przykry sposób swoją obecność. Wyszedł więc z gabinetu. Po chwili wrócił i w towarzystwie policjantów przystąpił do przeszukiwania swego prywatnego gabinetu, przyległego do biura. Wszystko zostano przetrząśnięte tak dokładnie, że po pewnym czasie w powietrzu unosił się tuman kurzu, który zmusił nawet samego Baxtera do kichania i wymyślania na ohydne nieporządki. Ale i tu nic nie znaleziono. Marholm brał czynny udział w tych poszukiwaniach. W pewnym momencie chwycił w ręce zamkniętą drewnianą kasetę noszącą napis: „Dokumenty tajne“. Baxter rzucił się w jego stronę.
— Zostawcie to, Marholm. To moja prywatka własność!
— Dobrze wiedzieć — mruknął Marholm, odstawiając kasetkę na półkę. — Sądzę, że warto będzie pewnego pięknego dnia zrobić rewizję w prywatnych papierach pana inspektora.
Wymyślając, ile wlazło ohydnemu bandycie, przez którego nie spał przez cały poranek mimo nocnej służby, Baxter opuścił Scotland Yard. W tej samej chwili Marholm rzucił się do gabinetu, gdzie stała kaseta i rozpoczął rewizję „Tajnych dokumentów“.
Znalazł tam z tuzin fotografii ładnych kobiet i paczkę listów miłosnych, skierowanych do pana inspektora.
— Szkoda, że Raffles tego nie znalazł — szepnął do siebie z uśmiechem sekretarz — świetna myśl: Wysilę mu to. Z pewnością zainteresuje go korespondencja prywatna naszego szefa.


Przykry zapach.

Przerażenie, jakie zapanowało w Scotland Yardzie po zamachu bombowym, odbiło się na nastrojach ludności londyńskiej, wywołując wszędzie niesłychane zdenerwowanie.
Na każdą porzuconą paczkę patrzano z przerażeniem jak na bombę. Wszyscy myśleli tylko o tym, aby uchronić swe życie przed zamachami anarchistów. Napróżno gazety starały się przemówić ludziom do rozsądku, wykazując bezpodstawność podobnych obaw. Nikt im nie wierzył i ich kampania pozostawała bez echa. Policja i mieszkańcy co pewien czas odkrywali jakieś bomby, oczywista... urojone. Inspektor Baxter był zdania, że w najbliższych dniach powódź bomb zaleje Londyn. Władze, nie znające zawartości paczek, znoszonych nieustannie do Scotland Yardu w przekonaniu, że zawierają materiał wybuchowy, podzielały pogląd Baxtera.
W dwa dni po wizycie Rafflesa w Scotland Yardzie, w Kwaterze Głównej Policji Londyńskiej poczęły dziać się dziwne rzeczy.
Piece, a zwłaszcza piec w biurze Baxtera, poczęły grzać tak silnie, że jedynie mieszkaniec sfer tropikalnych mógłby znieść podobną temperaturę.
Tegoż ranka, gdy Marholm zjawił się w inspektoracie pięć czy sześć minut przed swym szefem, zagrodził mu drogę do gabinetu wartownik.
— Proszę mi wybaczyć, panie sekretarzu — rzekł — chciałbym panu zadać pewne pytanie. Czy nie zostawił pan przypadkiem w swoim biurku hm... hm... sera?
— Co takiego? co miałem zostawić? ser? Czemu mnie o to pytacie?
— Otóż to... Kiedy dziś rano szedłem objąć służbę, sprzątaczka, która uprzątała inspektorat, powiedziała mi, że panuje tam niesłychany zaduch... Hm.. Jakby ktoś ukrył tam paczkę cuchnącego sera...
— Nic z tego nie rozumiem; skądby się mógł wziąć tam ser?
— Powtarzam raz jeszcze: wyraźnie cuchnie serem.
— Słuchajcie — rzekł do wartownika — ani ja, ani inspektor Baxter nie przechowujemy nigdy w biurze pożywienia...
Mówiąc to otworzył drzwi. Zaledwie jednak wszedł do gabinetu, zmarszczył brwi i wyraz zdumienia pojawił się na jego twarzy.
— Macie rację — rzekł zwracając się do sierżanta. — Cuchnie tu tak, jak w składzie francuskich serów... To straszne. Czemuż jednak nie otworzyliście okna?
— Trzymaliśmy je otwarte aż do chwili obecnej. Inspektor jednak nie pozwala zbyt wyziębiać pokoju. Dlatego też musieliśmy zamknąć przed jego przybyciem.
Marholm powiódł dokoła błędnym wzrokiem.
Wszedł do pokoju, szukając napróżno przyczyny tego okropnego smrodu. Potrząsnął głową.
— Słuchajcie, sierżancie — rzekł — nie można przecież nazwać tego... zapachem sera? Tak, tu czuje się wyraźnie... Nie mogę powtórzyć wreszcie, co tu się czuje... Sierżancie, proszę natychmiast otworzyć okno.
Policjant wykonał rozkaz, Marholm zasiadł w swym fotelu i począł otaczać się kłębami dymu ze swej fajki, jak gdyby w ten sposób chciał oczyścić powietrze.
W tej chwili zjawił się inspektor Baxter. Zdziwił się niezmiernie na widok otwartego okna oraz Marholma kopcącego jak komin o tak wczesnej porze. Oburzony, zatrzymał się przez chwilę w progu, po czym szybko podbiegł do okna, zamknął je i wrzasnął:
— Czyście już zupełnie oszaleli, Marholm? Co to wszystko znaczy? Okno otwarte na oścież jakby to było lato! Wy siedzicie w palcie pomimo wściekłego upału idącego od pieca i palicie jak komin fabryczny?
— Naturalnie — odparł zimno Marholm.
Baxter rzucił okiem na termometr.
— Zaledwie 12 stopni! — rzekł — co wam strzeliło do głowy aby otworzyć okno?
— Czuć było okropnie — rzekł spokojnie Marholm.
— Oczywista, — odparł Baxter. — To wszystko pański przeklęty tytoń!
— Wypraszam sobie — odparł Marholm. — Palę prawdziwy szmuglowany tytoń holenderski. Mogę śmiało to stwierdzić, podczas gdy pan, panie inspektorze, nie potrafiłby nigdy powiedzieć, co się mieści w pańskich zakazanych cygarach!
— Cisza! — krzyknął Baxter. — Mamy dziś moc roboty. Dowiedziałem się przez tajnych agentów, że na Fulton Street pod 22 mieści się tajna fabryczka środków wybuchowych. Natychmiast po otrzymaniu dostatecznych wiadomości udamy się na miejsce.
Nie zdejmując futra usiadł za biurkiem i począł przeglądać raporty oraz pocztę nocną.
Przegrzany piec podniósł natychmiast temperaturę do żądanego przez Baxtera poziomu. Nie przerywając czytania Baxter rozpiął futro. W chwili gdy Marholm, nie mogąc znieść upału, zdjął również swoje okrycie, Baxter pociągnął nosem i zapytał:
— Powiedzcie, Marholm... Co to takiego?
— Ale co?, panie inspektorze — zapytał grzecznie sekretarz.
Baxter wciągnął głęboko powietrze i podnosząc nos do góry, rzekł:
— Czy wyście nic nie zauważyli? Musicie mieć zupełnie nieczuły nos, Marholm!
— Nie wiem o czym pan inspektor raczy mówić?
Baxter stracił cierpliwość.
— Goddam! — zawołał. — Przecież tu czuć straszliwie.
— Wiem o tym doskonale — odparł Pchła.
— Dobrze... Chciałbym wiedzieć, skąd to pochodź!
— Nie mam pojęcia, panie inspektorze — rzekł Marholm, krzywiąc się.
Baxter pochylił się nad swym biurkiem, aby nie widzieć ironicznego uśmiechu swego podwładnego. W kilka chwil później podniósł znowu nos do góry. Z wściekłością spojrzał na Marholma i rzekł:
— Sekretarzu Marholm! Duszę się w tej zatrutej atmosferze. Natychmiast wyrzucę pana ze służby, jeśli nie znajdzie pan rady na to wszystko.
Marholm skręcał się od tłumionego śmiechu. Odwrócił się jednak do swego przełożonego i. rzekł:
— Nie powiem, aby zapach ten był aż tak strasznie nieprzyjemny, panie inspektorze. Pan wie, że po pewnym czasie można się do wszystkiego przyzwyczaić.
— Głupstwa mówicie — rzekł Baxter — Czyście jedli śniadanie?
— Nie — odparł sucho Marholm. — Co ma wspólnego moje śniadanie z tym zaduchem?
— Co ma wspólnego? — zawył Baxter strasznym głosem. — Ponieważ tutaj czuć serem! Zrozumieliście?
— Tak... zgadzam się — odparł Marholm. — Tutaj cuchnie, jak w składzie zepsutego sera. Nie rozumiem jednak czemu pan mnie czyni za to odpowiedzialnym?
— Jak to — rzucił Baxter — odważacie się jeszcze twierdzić, że to ja jestem za to odpowiedzialny?
— Jeśli ja nim nie jestem, musi nim być tylko pan, kapitanie. Jest nas przecież tylko dwóch w tym pokoju.
— Palce mnie świerzbią i tylko siłą wstrzymuję się, żeby wam nie dać w gębę, Marholm. To nie do zniesienia...
Kapitan zwrócił się w stronę biurka Marholma, wciągnął powietrze do płuc i chwycił sekretarza za kołnierz.
— Precz stąd! To ty zanieczyszczasz atmosferę. To ty...
Puścił Marholma i otworzył drzwi.
Po chwili inspektor wpół przytomny rzucił się do wartowni.
— Ohydny zapach wydzielany przez tego człowieka zatruł powietrze w moim biurze! — wrzasnął podnosząc do góry ręce.
Spojrzał z wściekłością na swego sekretarza i wrócił do swego pokoju.
— Widzicie, Marholm? — rzucił jeden z policjantów. — Zwariował zupełnie. Musiał się dobrze upić dzisiejszego ranka... Co mamy począć z takim człowiekiem?
— Chodźcie, sierżancie, na jednego — rzekł Marholm. — Niech stary tymczasem dusi się w swoim biurze. Powiemy mu po powrocie, żeśmy się obydwaj poddali dezynfekcji.
W międzyczasie Baxter zdecydował się otworzyć okno i włożyć z powrotem futro. Gdy skończył przeglądanie poczty, ktoś zapukał do drzwi. Dyżurny policjant zameldował sir Daltona, sekretarza prywatnego lorda Majora Londynu. Baxter wyskoczył na spotkanie wysokiego dygnitarza i ukłonił mu się służalczo. Dostojnik jednak po krótkim wstępie począł niedwuznacznie pociągać nosem.
— Sapristi, drogi inspektorze... Cóż to za fatalne powietrze? Czytałem zresztą o tym w gazetach... Coprawda nadesłał pan sprostowanie, ale ja konstatuję, że trudno wytrzymać w tym zaduchu.
— Tak jest, sir — rzekł inspektor. — Ja to sam dziś zauważyłem. Czym mogę panu służyć?
Sir Dalton wyciągnął z teczki długi papier.
— W drodze poufnej dowiedzieliśmy się — rzekł — że dziś przygotowuje się manifestacja przed poselstwem hiszpańskim,
— Zechce pan zawiadomić lorda Majora, że przedsięwezmę wszelkie środki ostrożności, aby temu zapobiec.
— Dobrze — odparł sekretarz lorda Majora. — Proszę mi wybaczyć, że natychmiast pana opuszczę...
Po wyjściu sekretarza. Baxter podniósł ręce do nieba.
W tej samej chwili zjawił się Marholm, wsparty na ramieniu sierżanta.
— Melduję posłusznie — rzekł — że stwierdziłem, iż sekretarz Marholm znajduje się w stanie idealnej czystości.
Baxter, który zapomniał całkiem o tym, że wyrzucił Marholma, otworzył ze zdumienia usta i wrzasnął:
— Precz stąd!
— Mam dla was pewną propozycję, sierżancie — rzekł Marholm flegmatycznym tonem. — Ponieważ cuchnie tu tak samo jak przed naszym wyjściem, uważam, że należałoby sprawdzić, czy pan inspektor znajduje się w stanie „absolutnej czystości!“
— Idźcie do diabła, Marholm — jęknął Baxter.
— Pozwalam sobie zauważyć — wtrącił się sierżant. — że zaduch ten panował w biurze jeszcze przed przybyciem obydwóch panów. Dlatego też nie może mieć nic wspólnego z waszymi osobami.
— Należy wiec dokonać dokładnej inspekcji pokoju — oświadczył Marholm. — Może ktoś ukrył pod podłogą zdechłego szczura. Trzeba koniecznie wezwać stolarza, aby zerwał podłogę.
— Pierwsze rozsądne słowo — rzekł Baxter. — Wezwijcie wobec tego stolarzy.
Podczas pracy meble wyniesione zostały do prywatnego gabinetu Baxtera. Sam Baxter udał się wraz z kilku policjantami na Fulton Street, gdzie miała mieścić się tajna fabryczka wybuchowych środków. Ponieważ doniesienie było fałszywe, Baxter z wydłużoną miną wrócił do Scotland Yardu. Biuro jego było kompletnie zdemolowane. Deski fruwały w powietrzu, mury, pozbawione obić, przedstawiały smutny widok. Zdenerwowany, wszedł do swego prywatnego gabinetu. Już na samym progu uderzył nozdrza jego okropny zaduch, który poprzednio panował w jego biurze.
— Chyba oszaleję, — rzekł. — Po to zdemolowałem swe biuro, aby ten przeklęty zaduch przeniósł się do mego prywatnego gabinetu... Co to może być?
— Prawdopodobnie sprzątano go zbyt rzadko i złe powietrze skondensowało się, uniemożliwiając oddychanie — odparł łagodnie Marholm.


Śledztwo i ekspertyza.

Śledztwo w sprawie Smolucha miało się odbyć w sali przylegającej do gabinetu Baxtera. Jakkolwiek otwarto na oścież wszystkie okna, zaduch panował w niej tak okropny, że sędziowie wchodząc na salę musieli zatykać nosy.
— Panie inspektorze — rzekł surowo sędzia śledczy. — Widzę, że „Daily Mail“ miał racje mówiąc o porządkach panujących w Scotland Yardzie. Czy nie można temu zaradzić? Przecież trudno oddychać w tym zatrutym powietrzu.
— Proszę mi wybaczyć, panie sędzio — odparł Baxter, którego wypadki ostatnich dni przyprawiły o utratę dwóch kilo. — Użyłem już wszelkich możliwych środków. Kazałem nawet policjantom rozlewać perfumy...
— Dobrze już, dobrze — przerwał sędzia. — Będziemy musieli jednak pozostać w futrach, ponieważ zamknięcie okien jest niemożliwością.
Odpowiedziały mu śmiechy licznie zebranych dziennikarzy. Wprowadzono wreszcie anarchistę Karola Smolucha.
— Czy przyznaje się pan do winy? — zapytał sędzia — że przyniósł pan do Scotland Yardu bombę o dużej sile wybuchowej?
— Tak jest — odparł Smoluch, jeszcze brudniejszy niż zazwyczaj. — Przyznaję się do winy...
Sędziowie podnieśli brwi ze zdumieniem.
— Czy przyznaje się pan do winy kontaktu z partią anarchistyczną?
— Niestety — odparł filozof — nie znam w Anglii partii anarchistycznej. Chętnie jednak przyznaję się do tego, że jestem anarchistą.
— Czy zdaje pan sobie sprawę, że pańskie oświadczenia wpływają na uzyskanie przez pana surowego wymiaru kary? Otrzymałem od pewnej wysoko postawionej osoby list przedstawiający pana, jako literata niepowszedniej wartości i człowieka nie zdolnego do wyrządzenia komukolwiek krzywdy?
Sędzia zwrócił się następnie do inspektora Baxtera:
— Jakie wrażenie wywarł na panu zamach?
— Hm... Że bomba wybuchnie lada chwila — odparł Baxter.
— Na szczęście nie eksplodowała — uśmiechnął się sędzia. — Proszę wprowadzić biegłych — rzekł zwracając się do woźnego.
Czterej panowie w średnim wieku weszli na salę rozpraw. Na twarzach ich widoczny byt ironiczny uśmiech.
— Prawdopodobnie widok trybunału zasiadającego w paltach zmusza panów do śmiechu? — zapytał sędzia.
— O, nie, Wysoki Sądzie. Uśmiechamy się na myśl o oświadczeniu, które za chwilę złożymy przed sądem.
— Zostaliście panowie wezwani dla wypowiedzenia opinii, jaki był skład i jaka moc wybuchowa bomby, która miała wysadzić w powietrze główną siedzibę policji londyńskiej.
— Bomby? — rzekł jeden z ekspertów — Hm... Proszę mi wybaczyć, panie przewodniczący, ale nie można tu niestety mówić o bombie?
— Jak to? — zapytał zdumiony sędzia. — Czy panowie mają jakieś inne określenie dla przedmiotu podrzuconego w Scotland Yardzie?
— Tak, panie przewodniczący... To nie była ani bomba, ani żaden materiał eksplodujący...
— Cóż więc to było takiego?
— Panowie Sędziowie pozwolą, że odczytamy nasz raport:

Po uważnym obejrzenia przedmiotu stwierdziliśmy zgodnie, że bomba składała się z rozmaitych bardzo dziwnych materji. Po pierwsze do ich konstrukcji użyto metalowego pudełka od konserw, zawierającego ongiś dwa kilo szparagów. Pudełko to zostało sfabrykowane prawdopodobnie około dziesięciu miesięcy temu i zostało napełnione wiosną gotowanymi szparagami. W pudełku od konserw znaleźliśmy mały budzik z firmy Waterbury New-York, U. S. A. Daty fabrykacji niestety nie mogliśmy ustalić. Obok budzika leżały papierowe korki.

— Jak to papierowe korki? — przerwał przewodniczący.
— Tak panie przewodniczący. Małe korki papierowe, podobne do tych, jakimi posługują się dzieci do strzelania z pistoletów. Są to korki całkiem nieszkodliwe i bezpieczne. Aby spowodować z ich pomocą wybuch, należałoby użyć przynajmniej sto kilo. Nawet i w tym wypadku eksplozja nie wywołałaby żadnej szkody, a najwyżej hałas. W danym wypadku mieliśmy do czynienia z 12 korkami, których siła wybuchu równa się sile czterech lub pięciu zapałek. Pod pierwszą warstwą waty zastaliśmy, rzecz zadziwiająca, dwanaście cukierków owiniętych w srebrny papier. Zawartość sławnej bomby mogłaby więc uchodzić za szkodliwą jedynie dla żołądków ludzi, którzy nie znoszą słodyczy. W konkluzji przyszliśmy do wniosku, że sławna bomba była jednym wielkim żartem.
Sędziowie i asesorzy wybuchnęli śmiechem. Eksperci z powagą złożyli na stole przeznaczonym dla dowodów rzeczowych bombę i jej zawartość.
Największą wesołość wywołały cukierki.
— Cóż ma pan do dodania? — zwrócił się sędzia do małego filozofa, którego oczy poczęły ciskać wściekłe błyski.
— Powiedziałem już co miałem do powiedzenia — odparł. — Widzę, że przyjaciele moi wypłatali mi figla. Chciałem za wszelką cenę zaprotestować przeciwko straceniu Ferrera.
— Może pan być zadowolony z takich przyjaciół — rzekł przewodniczący. — Dzięki nim uniknął pan poważnego niebezpieczeństwa. Wymierzam panu grzywnę w wysokości dwóch funtów sterlingów. Ponieważ zaś Skarb Państwa poniósł koszta ekspertyzy, będzie pan zmuszony zapłacić na rzecz Skarbu pięć funtów sterlingów. Z uwagi jednak na to, że został pan niesłusznie przetrzymany w areszcie przez dni pięć, należy się panu odszkodowanie w wysokości 6 funtów. W ten sposób sumy te nawzajem się znoszą.
Wychodząc z sali obrad sędzia zwrócił się do czerwonego ze wstydu Baxtera:
— Zechce pan przyjąć ode mnie dobrą radę. Jeśli kiedykolwiek znajdzie pan bombę, niech się pan przekona uprzednio o jej zawartości i nie wszczyna niepotrzebnego alarmu.


Wielkie sprzątanie.

Nazajutrz, gdy Marholm i Baxter weszli do biura inspektoratu, zastali okna szeroko otwarte. Mimo zerwania tapet i podłóg nieznośny zaduch nie ustępował.
— Nie wiem sam, co mam zrobić — westchnął Baxter, którego wypadki ostatnich dni przyprawiły prawie o chorobę.
Marholm przechadzał się po pokoju. Instynkt mówił mu, że w tym wszystkim kryje się jakiś nowy żart. Zbliżył się do biurka Baxtera i wykrzyknął głośno.
— Już mam! Ten szatański zapach pochodzi z pańskiego biurka...
— Oszaleliście — rzekł Baxter urażony. — Czy widzieliście kiedykolwiek, aby uczciwe biurko cuchnęło w podobny sposób?
— Coprawda, to nie — odparł Marholm.
Rozmowa ich została przerwana przez wejście policjanta, który zameldował jakiegoś pana. Na wizytowej karcie figurowało następujące nazwisko:

Harry Archibald
Dyrektor Publicznego oddziału
dezynfekcyjnego — Londyn.

— Wprowadzić go — zawołał Baxter. — Ten człowiek da nam klucz od zagadki.
Do gabinetu wszedł staruszek z siwą brodą i w okularach.
— Jestem szczęśliwy, panie dyrektorze, z pańskiej wizyty — rzekł Marholm. Czy będzie mógł pan wytłomaczyć, czemu należy przypisać okropny zaduch, panujący ostatnio w Scotland Yardzie.
Dyrektor pociągnął nosem.
— Oczywista... Zaalarmowały mnie wieści, które czytałem w gazetach... Istotnie panuje tu zapach, który spotyka się czasami w rzeźniach. Jest to zapach trupi. O przyczynie mógłbym się wypowiedzieć dopiero po starannym przestudiowaniu sprawy. Będzie to jednak utrudnione na miejscu. Dlatego też będę musiał natychmiast wywieźć na mych specjalnych wozach wszystkie akta, książki, obrazy i meble i przewieźć je do miejskich zakładów dezynfekcyjnych. O ile się nie mylę, mamy tu do czynienia z wypadkiem nagromadzenia mikrobów od czasów niepamiętnych.
— Kiedy zechce pan rozpocząć dezynfekcję?
— Natychmiast. Zechce pan oddać mi do mej dyspozycji cały personel, który musi mi pomóc w przenoszeniu wszystkiego na moje wozy. Mam nadzieję, że jeszcze dziś wieczorem meble wrócą na swoje miejsce.
— Dzięki Bogu — zawołał Baxter z ulgą. — Natychmiast wydam odpowiednie rozkazy.
Praca posunęła się naprzód raźno. Obydwa biura pana inspektora zostały opróżnione w mgnieniu oka. Po upływie kwadransa dwa wozy, naładowane po brzegi, ruszyły z miejsca. Dyrektor pożegnał się uprzejmie i opuścił Scotland Yard.
Nadszedł wieczór. Marholm z niepokojem spojrzał na zegarek. Godzina, o której meble miały już być z powrotem, minęła dawno. Począł ogarniać go niepokój. O godzinie ósmej zadzwonił do publicznych zakładów dezynfekcyjnych. Odpowiedziano mu, że biuro jest już dawno nieczynne i że z dyrekcją będzie się mógł porozumieć dopiero jutro. Marholm podzielił się swymi podejrzeniami z Baxterem.
Baxter wzruszył tylko pogardliwie ramionami.
— Nie mogę jednak pozbyć się myśli — rzekł Marholm — że tym razem Raffles zabawił się w dyrektora zakładów dezynfekcyjnych.
— Przestańcie raz wywoływać wilka z lasu — odparł Baxter. — Wracam do domu. Jestem pewien, że jutro rano zastanę wszystko w najwyższym per rządku.
— Oby pańska przepowiednia się spełniła — odparł Marholm, powstrzymując śmiech.


W którym Raffles wynagradza dobrych i karze złych.

Tegoż samego wieczora, gdy Baxter i jego sekretarz z niepokojem oczekiwali swych mebli, w restauracji „Pod Wezuwiuszem“ odbywało się rodzinne przyjęcie. Mister Bernard i jego nowi przyjaciele święcili powrót dzielnego Smolucha. Krążyły liczne kielichy i atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca. Nagle mister Bernard wstał, oświadczając, że pragnie wypowiedzieć kilka słów.
— Młodzi ludzie — rzekł. — Czas skończyć z lekkomyślnością. Musimy myśleć o przyszłości. Ponieważ wyście nie zdradzali do tego zbytniej ochoty, uczyniłem to za was.
Raffles sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej pęk papierów. Brać artystyczna spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Najpierw sprawa naszego małego filozofa. Sprzedałem znanemu wydawcy Nelsonowi twój traktat o psychologii etnograficznej. Kontrakt zawarty jest w twoim imieniu. Honorarium autorskie wynosi 400 funtów, nie licząc procentów od sprzedanych egzemplarzy. Przechodzę teraz do autora dramatycznego: Garrick Theatr przyjął pańską sztukę. Oto zaliczka w wysokości 150 funtów sterlingów. Sztuka zostanie wystawiona na wiosnę.
Symfonia naszego przyjaciela Beetovena wydana zostanie przez firmę Hassel i Ska. Otrzymuje pan zaliczki 180 funtów.
Biedni artyści nie wierzyli własnym uszom. Radość ich objawiła się takim wrzaskiem, że właściciel restauracji wylazł z za bufetu, myśląc, że kogoś mordują.
— Panowie — rzekł Raffles — teraz muszę was pożegnać, ponieważ jutro ruszam w dłuższą podróż. Zostawiam zapieczętowaną kopertę, w której po mym odejściu znajdziecie coś ciekawego.
Wypił ostatni kielich i zniknął wraz ze swym sekretarzem.
Natychmiast po jego wyjściu cyganeria rzuciła się, aby otworzyć kopertę. Znaleźli w niej kartę wizytową z następującym dopiskiem:

John C. Raffles prosi swych przyjaciół, aby nie zapomnieli o jego radach.

Następnego ranka Marholm wcześniej przyszedł do biura. Ponieważ mebli jeszcze nie było, połączył się telefonicznie z zakładami dezynfekcyjnymi.
— Tu, Scotland Yard — rzekł — chciałem się dowiedzieć, kiedy otrzymamy z powrotem nasze meble i akta?
— Jakie meble, jakie akta?
— Ależ, panowie — odparł Marholm. — Wczoraj odwiedził nas wasz dyrektor i pod jego pieczą dwa wozy z meblami zawiezione zostały do waszych zakładów.
— Mam wrażenie, że stroi pan sobie z nas żarty — odparł urzędnik zakładów.
W tej chwili wszedł Baxter. Pogodnym wzrokiem powiódł po pustym pokoju.
— Meble muszą nadejść lada chwila — rzekł.
— Nie podzielam pańskiego optymizmu — rzekł Marholm. — Sądzę raczej, że Raffles spełnił w ten sposób swoją obietnicę przedezynfekowania Scotland Yardu.
Baxter załamał ręce. Dał się słyszeć dźwięk dzwonka telefonicznego. Marholm podniósł słuchawkę.
— To zakłady dezynfekcyjne — rzekł, skończywszy rozmowę — dają nam znać, że meble przybyły tam przed piętnastu minutami i pod dwóch godzinach będą z powrotem.
— Nie rozumiem, czemu przybyły tam tak późno, skoro wysłane zostały jeszcze wczoraj?
— Ale za to ja rozumiem — odparł Marholm.
Kiedy po dwóch godzinach meble szczęśliwie zostały wniesione z powrotem, do biurka Baxtera przyczepiona była karteczka.

Spełniłem przyrzeczenie oczyszczenia atmosfery Scotland Yardu. Meble i akta zwracam, zatrzymując jedynie te dokumenty, które dotyczyły mnie osobiście. Pozdrowienia.
John C. Raffles.

Koniec.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
——————————
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
 Dotychczas ukazały się
w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
Czytajcie          emocjonujące i sensacyjne           Czytajcie
PRZYGODY LORDA LISTERA
Co tydzień ukazuje się jeden ze-
Cena 10 gr.   szyt stanowiący oddzielną całość   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.