Tajemnice stolicy świata/Tom III/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Józefina w domu przytułku.

Nim obaczymy, czy Małgorzata pozostała przy życiu i czy los dozwolił księciu de Monte-Vero posiadać córkę, dalszy bieg opowiadania naszego wymaga, abyśmy przypatrzyli się domowi, którego powierzchowność tyle nas zajęła, gdy nieszczęśliwa młoda matka składała dziecię swoje w koszyku umieszczonym w niszy tego tajemniczego domu.
Tajemniczém i ciemném jest wszystko, co otacza ten gmach, potrzebny w stolicy, jakkolwiek powierzchowność jego tchnie spokojem, miłością ludzkości i zachętą.
Dom podrzutków jest zbiorowym punktem sierot, biednych stworzeń, poruczonych miłosierdziu tych, co to miejsce schronienia założyli.
We froncie tego domu, od strony ulicy nie ma żadnych drzwi; okna tak są wysoko umieszczone, że z nich nikt nie widzi tych, co pragną korzystać z nizko umieszczonego koszyka. Wejście znajduje się od strony dziedzińca z tyłu domu.
Dziedziniec tworzy wielką drzewami wysadzaną przestrzeń do zabawy. Przez ciągle zamknięte drzwi wchodzi się tam, przeszedłszy obok jednego z wolnych boków domu.
Umieszczony obok tych drzwi dzwonek, wywołuje stróża, który pyta o żądanie i od przełożonéj otrzymuje pozwolenie otwarcia drzwi albo nie.
Często ich nie otwiera — nieraz słychać oświadczenie przełożonéj, że dom ten nie do otwarcia dla ciekawych.
Jeżeli zaś ktokolwiek należy do uprzywilejowanych, którzy albo wysoko protegowani, albo dla odebrania dziecka żądają wstępu, to oko ich spotyka przyjemny widok drzew zieleniejących się na obszerném podwórzu, w którego głębi wznosi się rozległy gmach.
Zbliżywszy się do niego, widzimy po prawéj i lewéj stronie wchodowych schodów pokoje nauczycielek i pomocników domu podrzutków, tuż przy wejściu małe mieszkanie stróża, mającego niezmiernie bogobojną minę, a w korytarzu przy wiodących na górę schodach pokój przełożonéj.
Z prawéj strony tego pokoju są sale dla chłopców po lewéj pokoje dla dziewcząt.
Na dole mieszkały i spały mniejsze, na górze większe dzieci.
Nad pokojami przełożonéj leży wielka sala, w któréj jadają dzieci, które już same jadać mogą.
Na dole zaś tak zwane pomocnice karmią małe dzieci.
Lekarz domu podrzutków mieszka od frontu po jednéj stronie niszy z koszykiem — po drugiéj zaś kassa i kancellarya.
Taki jest w krótkich zarysach opis domu, w którym mieszka mała Józefina — przedewszystkiém zarys jego wewnętrznéj postaci.
Dom podrzutków — dom przytułku.
Zaiste, w tych kilku słowach spoczywa cały ciężar losu tych nieszczęśliwych, téj wielkiéj liczby bezimiennych, których przeznaczenie tu zagnało dla utworzenia jednéj rodziny.
W dniu, w którym nastąpiło zamknięcie bazaru królowéj, wieczorem przybył do domu podrzutków pan sekretarz policyjny Schwartz, przełożony cyrkułu ubogich i parafii.
Wyglądał mocno wzburzony, bo twarz mu posiniała od czerwoności.
Świadomy drogi, obszedł boczny front swobodnie stojącego gmachu, zbliżył się do muru otaczającego dziedziniec a następnie do drzwi.
Zdawało się, że przybył do klasztoru, do pobożnego instytutu.
Pan sekretarz policyjny zadzwonił.
Niedługo czekał.
Nadzwyczaj pochylony, pobożny odźwierny domu podrzutków, rozumiał to silne i pewne dzwonienie — przez okienko we drzwiach poznał pana przełożonego parafii.
Usłużną ręką otworzył.
— Dobry wieczór, stary stróżu! Czy przełożona jest w domu?
— Jest panie!
— To zamelduj mnie jéj, mój kochany! Z zadowoleniem widziałem jak ostatniéj niedzieli z całą rodziną przyjmowała kommunię — to pięknie!
— Doznaję téj łaski co dwa tygodnie, panie przełożony! z ukłonem odrzekł stróż.
— Bardzo dobrze, mój kochany — modlić się, spowiadać, pokutować powinniśmy przez całe życie!
— Tak też mówi zawsze nasza łaskawa przełożona a ja ściśle się do tego stosuję — to bardzo mądra i dobra dama! zaraz jéj pana zamelduję!
Stróż z miną nabożnisia pośpieszył do domu, a pan przełożony szedł za nim powoli.
Na dziedzińcowe drzewa właśnie spadał wieczór.
Dziewczynki z domu podrzutków, od dawna z bazaru wróciły na salę.
Wkrótce ukazał się stróż na schodach i skinął, mówiąc jak pokutnik:
— Szanowna ochmistrzyni cieszy się, że może przyjąć pana przełożonego!
Sekretarz policyjny kapitalista Schwartz, czuł się dumnym ze swojego dosyć przeważnego wpływu.
Wszedł na schody nieco zasapany, bo to był duszny dzień jesienny.
Stróż założywszy ręce z ukłonem odstąpił na bok, a pan przełożony wszedł do domu.
Ochmistrzyni, podstarzała kobieta z miną uderzająco srogą i niesmaczną, w siwéj klasztornéj odzieży, zatrważająca chudością, przyjęła pana kościelnego przełożonego u drzwi swojego pokoju.
Jéj chuda, ponura twarz przybrała wyraz niezmiernie przychylny, ale zarazem i niezmiernie bogobojny.
— Tam oto jest moje pozdrowienie! rzekła i wskazała biało pomalowaną ścianę, na któréj napisane było wielkiemi czarnemi literami:
„Boże błogosław twoje wyjście i przyjście!“
— Niech Matka Bożka będzie z tobą na wieki, Amen, odpowiedział pan kapitalista Schwartz, nieco się kłaniając. Potém wprowadziła go pobożna ochmistrzyni do pokoju i drzwi za sobą zamknęła.
Siadajmy, kochany panie przełożony, rzekła poczciwa kobieta, która niewątpliwie ciągle pościła, i przez to, jeżeli jeszcze nie przez inne czyny i postępowanie, Bogu podobać się zamierzała: czemuż przypisać mam zaszczyt tak miłych odwiedzin? Ostatniéj niedzieli znowu widzieliśmy się w kościele!
— Jak i każdéj innéj, pobożna pani — siadajmy! Niestety! przybywam znowu ze skargą, i aby się z panią porozumieć, aby odstępne owieczki tego domu utrzymywać w większéj pokucie i modlitwie! Rzecz nie do uwierzenia, że niektóre z tych stworzeń, które tu z naszéj łaski wszystko dostają, ciągle dają się opanowywać złemu duchowi — rzecz to niesłychana! Należałoby mniemać, że te z łaski i litości tu wychowywane i żywione stworzenia, nie powinnyby znać nic innego prócz pokory i modlitwy!
— Przerażasz mnie panie przełożony! Już znowu skarga? Tak zwani wolnomyślni przecięż nazywają mnie w niektórych bezecnych pismach naszéj stolicy za nadto surową i za bogobojną kobietą — ale pytam pana, który znasz lepiéj stosunki i okoliczności, czyliż nie jestem również za wiele względną i dobrą?
— Surowe obejście i pokuta są miłe Bogu, moja pobożna ochmistrzyni! W rzeczy saméj przybywam ze skargą na to, że wychowywane dziewczęta nie są utrzymywane w dostatecznéj karności — nie dosyć do pokory przyuczane, że dozwala się im rzeczy niestosownych dla takich z łaski i miłosierdzia żyjących stworzeń! Jakim sposobem np. bezbożne sztuki dostają się do tutejszego domu modlitwy?
— Zgadzam się z panem przełożonym i mniemam, że pan mówisz o Józefinie? Pudełko z farbami odebrałam jéj, zniszczyłam i będę bardziéj i surowiéj napędzała ją do pokuty!
— Józefina nazywa się rzeczywiście to prawdziwie zuchwałe i nieprzyjemne stworzenie, o którém myślę — ona jest czarownica, i proszę panią zwrócić na nią jak najpilniejszą uwagę! Słusznie mam ją w podejrzeniu, że jest nieuczciwa, bo chociaż przedała najwięcéj bazarowych przedmiotów, dochód jéj był stosunkowo za mały!
— Niesłychane rzeczy! zawołała ochmistrzyni, zakrywając oczy suchemi jak klapy rękami: co za wiadomość!
— A prócz tego uparcie nie zważała na moje słowa, gdy królewskie wysokości zaszczyciły ją kupnem — pomyśl sobie, pobożna ochmistrzyni, chociaż jéj podszepnąłem, ciągle najdostojniejsze państwo nazywała: dostojna pani, dostojny panie!
— O, ginę z gniewu i wstydu! Co sobie na dworze pomyślą, o moim domu?
— Z prawdziwie przeszywającą bezczelnością stworzenie to wciskało najdostojniejszym osobom niesmaczne obrazy, nędzne polne kwiatki...
— Jakto! najdostojniejsze osoby widziały, że...
— Widziały, że w domu podrzutków, zamiast pokuty i modlitwy, uprawiają się bezbożne sztuki! Czarodziejka zmusiła najwyższe osoby do kupienia tych nędznych, niesmacznych obrazów, nim je usunąć zdołałem! opowiadał pan Schwartz.
— O święty panie — cóż to za skandal! jak prawdziwa furya zawołała rozjątrzona chuda ochmistrzyni. — Józefina więc, zamiast się modlić, przygotowała potajemnie bezbożne malowidła i równie potajemnie zaniosła i wystawiła na królewskim bazarze! Ach! przy tych obłudnych istotach przecięż zawsze być nie można?
— Tak jednak było, pobożna ochmistrzyni!
— O, co za plemię! Te świętoszkowate istoty! Jeżeli się na nie zważa, to śpiewają i modlą się, a byle się tylko odwrócić, są to węże! Czy i na innych masz się pan poskarżyć?
— Nie, pobożna ochmistrzyni! Inne były skromne, uczciwe, gotowe do pokuty i pokorne dzieci!
— A więc znowu tylko to uparte stworzenie — znowu tylko ta Józefina! Zatrzymaj się pan chwilkę, szanowny panie przełożony, sprowadzę tę niegodziwą!
Korzystając z oddalenia się ochmistrzyni, powiemy tu zaraz, że Józefina pomiędzy wielką liczbą chłopców i dziewcząt, sama jedna była czystą, sama jedna niewinną. Wszystkie inne były to pozorne świętoszki i obłudnice; tylko Józefina modliła się w cichości, leżąc na nędzném posłaniu w sali — dla tego miano ją za niepoprawną, inne zaś za pobożne!
Winniśmy nawet objawić, że gdy Józefina nie myśli zgoła o przeniewierzeniu się w czémkolwiek, tymczasem Większa część takich, które u ochmistrzyni uchodziły za najpotężniejsze, znajdowała sposobność codziennie i niepostrzeżenie uszczknąć sobie cokolwiek na łakotki. Ale te obłudnice wpływem ochmistrzyni zupełnie zepsute, były tyle przebiegłe, że ukryć to umiały i wszystkich świętoszkowatemi minami oszukiwały.
Tego na prawdę Józefina nie umiała, bo wstydziła się wszelkiéj obłudy.
Modliła się do Boga szczerze i wiernie, jeżeli czuła tego potrzebę — serce jéj nienawidziło fałszywości większéj części dziewcząt z domu podrzutków — miała w nich tyle odrażających przykładów — a nawet gdyby ich nie miała, Józefina nie byłaby nigdy w stanie, serce swoje uczynić pokrywką obłudy i świętoszkowatości. Chociaż jeszcze była tak młoda, jednak delikatnie umiała pojmować dobre i złe; u dziecka nazywają takie uczucie głosem dobrego anioła.
Siedziała w sali, w któréj oprócz niéj mieszkało około trzydziestu innych dziewcząt.
Gdy te potajemnie dzieliły się swojemi łakociami i pozostałe groszaki ukryć się starały, Józefina siedziała przy oknie i przypatrywała się czerwonéj jesiennéj barwie wierzchołków drzew.
Przed jéj oczami rozwijały się miłe i piękne obrazy, bo wszelka boleść znikła z jéj zachwycającéj twarzy, a miejsce jéj zajęła radosna ufność.
Uśmiechała się...
Jéj blond loki, nie sztucznie, ale jak je natura utworzyła, spadały na ramiona — niebieskie oczy skierowane na dziedziniec bujały marząco po gałęziach drzew — małe, delikatne ręce odwiązały białą chusteczkę od stanika. Na świeżych policzkach miała różane tchnienie, a małe usta były jeszcze zupełnie dziecinnie zaciśnione, wiele zaś obiecująca postać zupełnie nierozwinięta.
Wtém nagle otworzyły się drzwi sali.
Zawsze na to przygotowane inne dziewczyny, szybko ukryły swoje łakocie i porobiły pokorne minki.
Ale Józefina wcale tego nie słyszała, że się drzwi raptownie otworzyły.
Dusza jéj w owéj chwili nie była w domu podrzutków — w domu „ojcowskim,“ w którym tyle czarnych dni przeżyła, tyle kar wycierpiała.
Chociaż niewinna, wszystko zawsze znosiła spokojnie i z poddaniem się, jakich po dwunastoletniém dziecku zaledwie się można było spodziewać — dobre sumienie i ufność w Bogu zawsze jéj we wszystkiém dopomagały.
Ale ochmistrzyni i jéj pobożne pomocnice nazywały to uporem i stawały się coraz przykrzejsze i nienawistniejsze dla biednéj Józefiny.
Pocieszała się więc tém, że znalezione w drodze w czasie przechadzek kochane kwiatki, równie jak ona samotne i opuszczone, równie mające nad sobą tylko Boga i niebo, rysowała na nędznych arkuszach papieru, a potém farbami pociągała. Było to dla niéj niewypowiedzianą rozkoszą — która znowu miała dla niéj zabłysnąć — z łaski owego nieznajomego pana, który po trzykroć w bazarze do niéj przystępował.
Przyrzekł jéj, że za piękną sztukę złota kupi jéj nowe pudełko z farbami — przekonała się więc czy nie zgubiła tego dukata — czuła go przez stanik.
Wtém rozległo się po sali wściekłe, gniewne wołanie: „Józefino!“ tak, że je powtórzyły pobielane ściany, pod któremi stało łóżko przy łóżku.
Mała, miła dziewczynka zerwała się — natychmiast poznała czyj to głos — wołała ją zła ochmistrzyni.
— Józefino! Nie widzisz nawet, że tu jestem. Uparta głowo znowu próżnujesz? Patrzysz na wieczór siedząc w oknie! Przypatrz się swoim siostrom: każda z nich ma robotę w ręku! Pójdź zemną do mojego pokoju!
— O mój Boże kochany! poszepnęło biedne dziecię wzdychając — w pokojach ochmistrzyni tak często ponosiło najcięższe kary — cóż teraz znowu czeka?
Ale w téjże chwili idąc za ochmistrzynią nabrała odwagi.
Czytelniczki nasze pojmują zapewne, zkąd pochodziła ta odwaga?
Przypomniała sobie uprzejmego nieznajomego, który jéj przyrzekł nowe farby.
Ta myśl zachęciła ją do zniesienia wszystkiego.
Ochmistrzyni tak mocno pochwyciła Józefinę za rękę, że w tém pochwyceniu objawił się cały gniew i niecierpliwość.
— Niegodziwe, niewdzięczne stworzenie, mówiła pobożna kobieta z przerażającą miną: obym się ciebie raz nakoniec pozbyć mogła! Ale czekaj-no, kolej twoja nadejdzie już niedługo, a dam ci miejsce, w którém się pewno poprawisz! Nadużywasz mojéj pobłażliwości i dobroci — ale teraz ukarzę cię bez litości!
— O mój Boże, ja nic złego nie zrobiłam! słysząc to poszepnęła dziewczyna.
— Co, nędzne stworzenie? Chcesz się usprawiedliwiać? Zamyślasz znowu wywinąć się zuchwałém kłamstwem? Czekaj, ono ci nie ujdzie! Oto, panie przełożony, rzekła ochmistrzyni, otwierając drzwi swojego pokoju i wpychając przez nie Józefinę, oto jest wąż!
Truchlejąca dziewczyna ujrzała przed sobą człowieka ze złowrogiemi, wielkiemi, czarnemi oczami, który się w bazarze tak przykro z nią obchodził — przeszywał ją spojrzeniem, tak, że spuściła niewinne oczy.
— Tak, właśnie to samo nieposłuszne, nieokrzesane stworzenie! odpowiedział kościelny przełożony Schwartz; znajdziemy środek na poprawienie go!
— Proszę pana, pomóż mi kochany panie przełożony — bo jestem zawsze za powolna i dobra!
Józefina spojrzała zdziwiona na ochmistrzynię — powolna i dobra powiedziała? a przytém przewracając oczami, spojrzała w niebo?
— Kiedy malowałaś te obrazki, które śmiałaś wystawiać? spytał przełożony.
— Odpowiadaj! Kiedyś je malowała? powtórzyła ochmistrzyni.
— W soboty, kiedy inne dziewczęta i chłopcy bawili się na dziedzińcu, odpowiedziała Józefina.
— Nie mówiąc już, że zapewne kłamiesz, z szyderczym uśmiechem powiedział pan przełożony kościoła i ubogich, jest to rzecz niedozwolona i grzeszna!
— Zupełnie niedozwolona i grzeszna — raczéj modlić się i pokutować! potwierdziła ochmistrzyni — odebrałam jéj pudełko z farbami, więcéj już malować nie będzie!
— Bardzo dobrze, pobożna przyjaciółko, bardzo dobrze! Czy wszystkie zebrane pieniądze oddałaś jak inne sieroty?
— Tak jest panie! odpowiedziała Józefina.
— I nic dla siebie nie zatrzymałaś, nic nie masz przy sobie?
Dziewczę wstrzymało się z odpowiedzią.
Dla siebie nic nie schowało — ale miało przy sobie dukata, który mu darował nieznajomy!
— No cóż, milczysz? zawołała ochmistrzyni, a jéj siwe, przeszywające oczy zrobiły się wielkie jak młyńskie koła.
Józefina właśnie chciała powiedzieć: „Owszem, mam przy sobie pieniądze!“ ale przyszło jéj na myśl, że takowe zostaną jéj odebrane, a wtedy przepadnie tak pożądane pudełko z farbami.
Przytém tego dukata dał jéj nieznajomy pan.
— Nic nie zatrzymałam i nic nie mam przy sobie, nakoniec wymówiła.
— Rumienisz się — wężu, kłamiesz!
— Domysł mój sprawdza się! powiedział sekretarz policyjny Schwartz.
Józefina nie śmiała dłużéj panować nad sobą — zalała się łzami.
— Czego płaczesz, kłamco? Rozbieraj się, zrewiduję cię! z lodowatą surowością powiedziała ochmistrzyni.
Dziewczę łkało, nie mogąc wymówić ani słowa — zupełnie było przestraszone.
— Czy słyszysz? Zdejmiéj odzież z siebie! głośniéj powtórzyła ochmistrzyni, albo cię stróżka rozbierze!
Pan przełożony kościoła radował się myślą, że powierzchownie bardzo ładna i delikatna dziewczynka, zapewni mu bardzo przyjemny widok — ponieważ okoliczności zmusiły go zaślubić kobietę prawie o dwadzieścia lat starszą od niego, więc tém grzeszniéj lubił dziewczęta wszelkiego wieku — ale potém spowiadał się bardzo szczerze i co tydzień modlił się w kościele. Oczy jego zatém nadzwyczajnie błyszczały.
Józefina wahała się ciągle jeszcze wykonać wściekły rozkaz chudéj ochmistrzyni.
— Nie tutaj! rzekła zawstydzona, spojrzawszy na pana przełożonego.
— Jakto! ta istota śmie jeszcze teraz być nieposłuszną? jeszcze gniewniéj niż ochmistrzyni zawołał pan Schwartz: myśli już, że ktoś na nią uważa, że jest już dorosła i ma swoją wolę!
Ochmistrzyni chwyciła ją za ramię i pociągnęła za sobą szybko i wcale niełagodnie do drugiego pokoju — tam nim Józefina przemówić zdołała, zerwała z niéj kaftanik i sukienkę.
W téj chwili padło coś na podłogę i głośno zabrzękło.
— Otóż mamy! zawołali ochmistrzyni i przełożony kościoła, prawie jednocześnie.
— O mój Boże kochany — nie opuszczaj mnie! z cicha modliła się dziewczyna.
— Dukat! zawołała zgorszona gospodyni i podniosła błyszczący pieniądz: o! ten wąż, to niegodziwe stworzenie — dukat! Milcz, złodziejko! O ja nieszczęśliwa! coś podobnego mogło zajść w moim domu poświęconym pobożności!
Stara gorliwa osoba, według zwyczaju, w największém oburzeniu chude ręce przycisnęła do twarzy, udając, że z oczu w niebo wzniesionych łzy ociera.
— Złoto! powiedziała bez głosu, wracając do kościelnego przełożonego i podając mu dukata: o! co za okropna hańba!
— Pociesz się pobożna przyjaciółko! Prawie byłem tego pewien — świat jest zły i pełen grzechu, kochana ochmistrzyni... pomyśl-no tylko, że taka młoda, a już niebezpieczna złodziejka!
— O, tego wstydu nie przeżyję! Najjaśniejsza królowa, dostojna protektorka tego domu, dowie się o tém — ten wąż nie uszanował nawet szlachetnego celu pieniędzy, zebranych z bazaru.
— Ja to święcie... mówiła Józefina, która szybko ubrała się w swoją biedną odzież i znowu weszła do pierwszego pokoju.
Na taką zuchwałość pan przełożony kościoła chciał się skryć pod ziemię.
— Ja to święcie otrzymałam, powtórzyło dziewczę, któremu oczy nagle śmiało zabłysły... dostałam w podarunku sznur korali — położyłam go, aby go znowu sprzedać...
— I pieniądze schować! cierpko dodał pan Schwartz.
— Moje obrazki, moje kochane kwiatki, ten jedyny mój majątek, z radością ofiarowałam dla ubogich tułaczy!
— Wężu, chrypiąc zawołała ochmistrzyni: nędzne stworzenie, śmiesz jeszcze zaprzeczać? Ta sztuka złota wypadła z za twojego stanika!
— Dostałam ją w podarunku! śmiało powiedziała Józefina.
— Ach, to trzeba oszaleć! powiedział pan przełożony kościoła, załamując ręce.
— Dostała w podarunku? zawołała przełożona: o mój Bożo, dodaj mi siły, abym tego węża nie udusiła!
— Pozwól pobożna przyjaciółko, przerwał pan sekretarz policyjny Schwartz z miną mającego dobrą myśl — pozwól! Mówisz, że ci tego dukata darowano? Któż go ci darował, hę?
— Jakiś pan z ciemną brodą, odpowiedziała Józefina; to tylko niedobrze zrobiłam, że zaraz tego nie powiedziałam, ale sądziłam, że mi pieniądz ten zostanie odebrany!
Szczerość dziecka jeszcze bardziéj pogorszała jego nieszczęśliwe położenie.
— Zostanie odebrany! wołała prawie bez tchu zatwardziała gospodyni: wąż chce rzucić na mnie podejrzenie!
— Któż to był ten pan, który ci podarował dukata? wypytywał daléj pan sekretarz policyjny: jak się nazywał?
— Tego nie wiem! odpowiedziało dziewczę.
— Aha — otoż mamy! Już daleko zaszliśmy! Pieniądz ukradła i postępuje jak wszystkie doświadczone złodziejki, bo dla usprawiedliwienia się przytacza nieznajomego. No, pobożna przyjaciółko, ukarz pani! Tym razem postępek małéj winowajczyni jeszcze nie dojdzie do wiadomości sądu — ale na drugi raz może być pewna kary!
— Panie, ten złoty pieniądz dostałam w podarunku, możesz pan sądzić co się panu podoba! w dziecinnym gniewie zawołała Józefina — haniebny czyn i słowa jego tak ją bolały, że była w stanie rzucić się na niego — zbladła i drżała gwałtownie. Nieznajomy pan przybędzie tutaj — a wtedy okaże się, że jestem niewinna!
— Myślisz, że przez tę chytrą obietnicę odroczysz karę i mnie powstrzymasz? mówiła ochmistrzyni. Dopóty będziesz cierpiała karę, aż przybędzie ten nieznajomy!
— Bardzo słusznie, pobożna pani, tym sposobem sama oznaczyła czas trwania kary! Będzie ją cierpiała dopóki nie przybędzie nieznajomy, a to zapewne wiecznie potrwa! mniemał pan przełożony kościoła, i polecając się pobożnie względom ochmistrzyni, pożegnał ją.
Chuda osoba podziękowała panu przełożonemu za względność i pomoc; potém gdy pan Schwartz wyszedł, chwytając Józefinę suchemi rękami, wpadła na nią jak furya.
— Bezbożny wężu! wrzeszczała przytłumionym głosem i chciała wywrzeć swoją wściekłość na delikatném ciele dziewczęcia.
Ale Józefina nagle się zerwała i przybrała groźne stanowisko.
— Proszę mnie nie dotykać! zawołała blada jak śmierć: jestem niewinna!
— Co! chcesz rękę podnieść na mnie, chcesz się bronić, nędznico? ta ręka z grobu ci wyrośnie!
— Proszę mnie nie bić — teraz to na dobre nie wyjdzie. Gdybym była winna, tobym się poddała pod razy, ale tak to pani bić mnie nie śmiesz!
— Otóż twój upór wychodzi na wierzch, ty obłudnico, złodziejko! Ja ci zastępuję miejsce matki, a ty śmiesz...
— Miejsce matki? z bolesném zapytaniem powtórzyło dziewczę. O mój Boże! czyś się pani kiedy zemną jak z dzieckiem obchodziła, czyś mnie kiedy swojém dzieckiem nazwała?
— Nie, wężu, bo nie zasłużyłaś na to! Precz, precz mi z oczu! Udasz się zaraz na dół! W oddalonéj izbie pokutować będziesz za karę! Te dobre sukienki zdejmiesz, a przywdziejesz złe, zdejmiesz trzewiki i będziesz chodziła boso, będziesz nosiła wodę dla pobożnych pomocnic i dla nauczycieli i służyła we wszystkiém co ci rozkażą!
— Zrobię wszystko, drżącym głosem mówiła Józefina seryo i blada... i nagle łkając padła do nóg ochmistrzyni. O zlituj się pani! przez wszystkich świętych, jestem niewinna! Nie posyłaj mnie pani do oddalonéj izby na dole — tam tak okropnie!
— Właśnie, że widzę, iż się téj kary boisz, tém dłużéj ją cierpieć będziesz! rzekła ochmistrzyni, ciesząc się widokiem ukorzonéj. Już ja cię poskromię, zuchwałe, złe stworzenie! Uginałam już uporczywsze umysły! Precz mi z oczu! Daléj do dolnej izby!
Ochmistrzyni pociągnęła za sznurek od dzwonka.
Stróż wszedł.
— Ta bezbożna osoba od dzisiejszego wieczoru przenosi się na nieograniczony czas do izby na dole, zawołała pokazując stróżowi powoli powstającą Józefinę: o chlebie i wodzie ma tam uczyć się pokuty i modlitwy!
— Pokutować i modlić się, potrzebna rzecz! pobożnie mrugając oczami potwierdził stróż.
— Niech ją przytém twoja żona ubierze w jak najstarsze i najgorsze suknie, jakie ma u siebie w schowaniu, niech wszelką służbę pełni boso!
— Rozkaz szanownéj gospodyni będzie wykonany!
— Nie dawać jéj żadnego światła, żadnéj książki, żadnego pióra! Niech ten wąż pokutuje i modli się, aby się poprawił!
— Potrzebna rzecz! powiedział z ukłonem głupi stróż.
Ochmistrzyni nie mówiąc ani słowa do Józefiny, wskazała drzwi z dumą, którą tak często tak nazwani pobożni biednym swoim podwładnym okazywać lubią, a sami w obec wyższych jeszcze nikczemniéj się czołgają — stróż zaś chciał wyprowadzić swoją ofiarę.
Ale trzynastoletnia Józefina cofnęła się od niego.
— Nie dotykajcie mnie stróżu, pójdę sama! powiedziała mocno i groźnie — wreszcie jeszcze raz odwróciła się i dodała z głębi serca:
— Niech pani Bóg przebaczy! Boże nie opuszczaj mnie!
Przeszła obok zdziwionego stróża i wyszła z pokoju.
W wązkich i krętych korytarzach domu podrzutków było ciemno. Józefina znała znaczenie kary, którą wycierpieć miała — już raz przepędziła trzy dni i trzy noce w téj samotnéj izbie podziemnéj, z winy obłudnego podrzutka, który ją oskarżył.
Ale teraz kara była obostrzona!
Nadeszła noc, było zimno. Przybyła do mieszkania stróżki, zdjęła suknie i trzewiki, i dostała kilka podartych, nędnych łachmanów.
Tak ubrana, bez szemrania, zeszła na dół po stromych schodach, a towarzyszyła jéj stara stróżka z latarnią i dzbankiem wody.
Nakoniec zeszły do ponurego, okropnego dołu.
Po za deskami stały tam stare, połamane meble, daléj wisiała zużyta odzież, a indziéj znowu znajdowały się rozmaite sprzęty domowe, ale takie tylko, które oszczędziły myszy i szczury mające tu swoją siedzibę.
Przeszedłszy jakiś czas przez ciemne, pełne cugów korytarze, dostały się nakoniec do izby.
Stróżka otworzyła stare drzwi.
Józefina weszła do ciemnego, zimnego, pustego pokoju; w głębi jego było nędzne słomiane posłanie, gdzie dach przytykał ukośnie, tak że gdyby powstające dziecię zapomniało gdzie się znajduje, toby się koniecznie głową uderzyć musiało.
Stróżka postawiła dzbanek z wodą, przyniosła kawałek chleba i znowu izbę zamknęła.
Józefinę przejął tajemny dreszcz. Mała, zaledwie trzynastoletnia dziewczyna doznaje bojaźliwych wstrząśnień, jeżeli się znajduje w oddalonéj, ciemnéj, strasznéj przestrzeni.
Tak też było z Józefiną. Nie śmiała ona okryć się wełnianą kołdrą i spocząć na cuchnącém wilgocią słomianém legowisku. Przeciąg wiatru wiejącego przez otwory, zatrważająco stukał zasuwami i poruszał białemi staremi rupieciami jak widmami. Przytém myszy i szczury odbywały nieustanne polowanie nietylko na korytarzach, ale i w izbie, napadały na chleb Józefiny i uważały go za dobry rabunek.
Ich nieznośny pisk przerażał tak dalece dziewczynę, że płacząc skurczyła się i ruszyć nawet nie śmiała.
Nazajutrz rano przyszła stróżka i kazała jéj wyjść na dwór do roboty. Małemi bosemi nóżkami musiała wyjść i drobnemi rękami nosić wodę ze studni dla pomocnic i nauczycieli i robić wszystko co jéj kazali.
Inne dziewczęta potajemnie szydziły z niéj i wskazywały ją palcami.
Józefina bez oporu wykonywała robotę — tylko noce męcząco ją przerażały.
Jednak utrudzenie przezwyciężyło trwogę, i dziecko spało na nędznéj słomie tak słodko, jak dzieci bogaczów w puchowéj pościeli.
W kilka dni późniéj powietrze było lodowato-zimne, a gdy nadszedł wieczór, wiał wiatr zapowiadający burzę, pierwszy śnieg na ulicach i dachach.
Józefina w zimnéj, pustéj izbie na dole drżała od zimna, a gdy w nocy wstrząsło nią przejmujące zimno, obudziła się, czuła że ma pełno śniegu na cienkiej kołdrze, którą się owinęła — śnieg ten napadał przez szczeliny w popsutym daszku. Ręce jéj prawie posztywniały, a zęby dzwoniły.
Tak tęsknie oczekiwała poranku, pragnąc wyjść z zimnéj i ciemnéj izby.
Jéj nóżki poodziębiały się, a boleść wyciskała jéj gorące łzy z oczu.
Nakoniec siwy blask przebił się przez dziury w dachu do izby, i wkrótce przyszła stróżka, przynosząc chleb i wodę. Zimna woda dla dziecka na wpół przemarzłego! Ani kropelki ciepłéj zupy, ani trochy kawy, ani filiżanki mleka nie podano biednéj dziewczynie.
Józefina dreptała, aby rozgrzać zesztywniałe nogi, i chodząc po korytarzach dostała się nakoniec do wygodniejszych przestrzeni, w których mogła zabawić tylko tak długo, ile potrzeba było dla ukończenia długiéj i utrudzającéj pracy. Na dworze było zimno, a śnieg leżał na dziedzińcu domu podrzutków i około studni.
Mała Józefina musiała bosemi, posztywniałemi od mrozu nogami ciągle chodzić po śniegu, napełniać przy studni konewki i dzbanki, gdzie spadłe krople wody zamarzały.
Wtém około godziny jedenastéj przed południem, ulicą przejechał jakiś ekwipaż i zatrzymał się w pobliżu domu podrzutków.
Pobożny stróż, który tylko co oczyścił na dziedzińcu drogę ze śniegu, przystąpił do drzwi i postrzegł królewski ekwipaż.
Czémprędzéj pośpieszył do domu i uwiadomił ochmistrzynię, że zapewne nastąpi dostojna wizyta.
W téj chwili już głośno zadzwoniono.
Chuda, pobożna ochmistrzyni zwołała natychmiast pomocnice i nauczycieli, i w kilka sekund rozległy się po wszystkich salach nabożne pieśni.
Zdyszały stróż doniósł, że u drzwi jest królewski lokaj, i żąda wstępu dla przełożonéj klasztoru Heiligstein.
Przełożona klasztoru Heiligstein.
Słowa te sprawiły niezmierne wrażenie na ochmistrzyni. Tak jak stała, pośpieszyła przez pokryty śniegiem dziedziniec do fórty, a stróż szybko zdążał za nią. W zapale nie uważała, że Józefina właśnie przy studni napełniała ostatnie konewki.
Z pokorną miną i gestem przyjęła u drzwi dostojną opatkę, ktôréj towarzyszył jakiś pan wojskowym płaszczem odziany.
— Niech Najświętsza Panna błogosławi pobożną księżniczkę! Łaska jéj odwiedzin podnosi i uszczęśliwia mnie! mówiła ochmistrzyni śpiewającym głosem, i założywszy ręce, z przyjemnością słysząc, że dochodziły tu odgłosy dziecinnych śpiewów, do głośnego wymawiania zachęcanych wcale niechrześciańskiemi pogróżkami nauczycieli.
Karolina nie bardzo zbudowana za nadto pokorną i pobożną miną i obejściem się ochmistrzyni, badawczo na nią spojrzała.
— Dobrze, już dobrze, moja kochana, rzekła cokolwiek chłodno: przybywamy nietylko dla zwiedzenia tego domu nieszczęśliwych sierot.
— O, Bóg błogosławi mu! Pobożna, dostojna księżniczka zapewne raczy pochwalić drogi, któremi tutaj chodzimy! wtrąciła ochmistrzyni, korzystając z krôtkiéj przerwy w słowach Karoliny.
— Tak się spodziewam moja kochana! Ale prócz tego sprowadza nas inny powód — przybywamy, dowiedzieć się o jedném z waszych biednych dzieci!
— Wszystkie są zdrowe, wychowują się w pokorze i pokucie, w śpiewie i modlitwie!
— Słyszę to sama, moja kochana! W pokorze i pokucie — bardzo to dobrze, jeżeli z tém wszystkiém połączona jest praca i czystość serca! Wyznać ci muszę, mówiła daléj Karolina, że bez twojéj wiedzy jestem żarliwą orędowniczką twojego domu, od czasu jak oto ten dostojny wojskowy, książę Waldemar i ja przypadkowo poznaliśmy i polubili jedno z waszych dzieci — ale wejdźmy do wnętrza domu!
Ochmistrzyni była zachwycona, a jéj mina i wszelkie ruchy stawały się coraz bardziéj pełne namaszczenia, bo widziała, że ją chwalą.
— Dzieci w waszym domu, w wolnych godzinach, jeżeli mają po temu skłonność, zajmują się rysunkami i t. p. rzeczami? powiedziała księżniczka idąc z księciem i ochmistrzynią przez dziedziniec.
— O niech wszyscy święci strzegą dzieci od tak grzesznych skłonności! odpowiedziała ochmistrzyni.
— Jakto! spytała Karolina — czy podobne rzeczy miałyby być zabronione?
— To nigdy się nie robi. Tu uczą pokory i pokuty!
Księżniczka spojrzała nieco zdziwiona i nieprzyjemnie dotknięta na swojego towarzysza, który właśnie przy okrytéj lodem studni postrzegł małą dziewczynkę, stojącą w śniegu bosemi nogami i zacierającą małe jak raki czerwone rączęta.
Była to Józefina, która nie postrzegła jéj dotyczących odwiedzin opatki i księcia.
Nogi i ręce niezmiernie ją bolały, a oczy mimowolnie napełniały się łzami.
— Spojrzyj-no tam na to biedne dziecię, moja droga kuzyno! rzekł książę do opatki, która teraz zwróciła uwagę na Józefinę.
Stanęła przerażona.
— Jakto! moja kochana, szybko spytała: biedne dzieci tego domu, na taki śnieg i deszcz nie noszą trzewików?
— To kara, którą to niesforne dziecię ma odpokutować. Pobożna, dostojna księżniczka raczy młodą winowajczynię przez to surowo ukarać, jeżeli nie będzie zwracała na nią uwagi!
— I cóż to ona popełniła? spytała opatka.
Wtém książę nagle zawołał:
— Dla Boga, wszak to nasza mała Józefina!
Ochmistrzyni myślała, że niedobrze słyszała i zrozumiała, wielkiemi oczami spojrzała na księcia, który po śniegu poszedł do studni.
— Ależ zaledwie ją teraz poznać można! zawołała Karolina — zbladła i znędzniała! Co to się. stało?
— O, święta Panno, oświeć zbłąkaną owieczkę! wzniósłszy oczy w niebo mówiła ochmistrzyni, gdy książę zbliżył się do małéj, od mrozu drżącéj Józefiny, która poznała w nim swojego dobroczyńcę.
Boleści, zimna, łez, wszystkiego teraz zapomniała.
Rozjaśniona, uśmiechająca się przystąpiła do księcia, swego dostojnego obrońcy.
— Okropność! zawołała Karolina: biedne dziecię! Powiedzże raz moja kochana, co cię spowodowało do tak ciężkiego ukarania téj biednéj dziewczynki?
— Ona jest — serce krwią zachodzi, gdy to mówię — ona jest złodziejką, która w sukniach przechowuje złoto z bazaru skradzione!
Karolinę mocno to wzruszyło, ale w téj chwili nadeszła Józefina, którą książę szybko przyprowadził za rękę.
Ochmistrzyni rozwarła znowu wielkie oczy, jak koła u powozu.
— O dostojny panie, rzekła dziewczynka, która słyszała jak mówił wąż: chciéj opowiedzieć łaskawéj ochmistrzyni, że mi złoty pieniądz darowałeś, i że mi za te pieniądze chciałeś kupić nowe pudełko farb!
Ochmistrzyni czuła, jak lodowate zimno po całym jéj grzbiecie przebiegło.
— Niesłychane brutalstwo! Patrz droga kuzyno, na to kochane — na to nieszczęśliwe dziecię! wykrzyknął do głębi oburzony i wzruszony książę.
— Królewska wysokość na prawdę dałeś sztukę złota? Przecięż pan przełożony kościoła Schwartz powiedział... bełkotała chuda, ze strachu blada jak śmierć i zupełnie zgnębiona pobożnisia.
— Rzeczywiście darowałem temu małemu, kochanemu dziewczęciu dukata! niechętnie powiedział książę, gdy Karolina całowała małą Józefinę — a pani, kobieta pobożna, na prawdę temu delikatnemu dziecku nierozważnie cierpieć kazałaś? Czasby już było, aby dobroczynne instytucye, podobnie jak ta, dla nieszczęśliwych, miłosierdzia potrzebujących małych istot urządzone, przeszły w łagodniejsze i lepsze ręce, w ręce prawdziwie chrześciańskie!
— Jak ty drżysz, moja kochana Józefino! powiedziała opatka, i dziecko zadowolone usprawiedliwieniem się, a bardziéj jeszcze nadzieją posiadania farb otuliła ciepłém okryciem. Chodź, biedna mała — zabieram cię z sobą!
— Zapewne droga kuzyno, teraz równie jak ja, nie pragniesz dowiedzieć się nic więcéj o rezultatach teraźniejszego tutaj zarządu! cierpko powiedział książę. Oszczędź sobie dalszego trudu, pani przełożona, i każ biednym dzieciom w salach, aby dłużéj nie wysilały swoich małych płuc! śpiewem i modlitwą nic nie osiągniecie, jeżeli nie połączycie tego obojga miłością, z pracą i dobrobytem! Czy mogę cię odprowadzić do powozu, droga kuzyno?
Ochmistrzyni, pod którą, kolana drżały, chciała jeszcze kilka słów powiedzieć dla objaśnienia rzeczy i usprawiedliwienia się, ale za nadto była pomieszana.
— Miałam panią, za matkę dzieci, których domem jest dom podrzutkowi upominająco powiedziała Karolina — biada tym, którzy starają się zapomnieć, że Bóg jest miłością! Przypominam pani słowa: „Dopuśćcie maluczkim przyjść do mnie a nie brońcie im!“ Bolesnego nabrałam przekonania!
— O nie gniewajcie się tak bardzo, dostojny panie, na szanowną ochmistrzynię! półgłosem prosiła mała Józefina, błagalnie patrząc na księcia — ona już drży!
— Królewska wysokości, załamując ręce wołała nabożnisia — coś podobnego nigdy się już nie zdarzy — bez surowości nic poradzić nie można — a modlitwa i pokora to nasze dzieło! Jeszcze mam — oddać dukata...
— Kup pani za niego jakiekolwiek potrzebne rzeczy dla biednych dzieci! rzekł książę do ochmistrzyni. Pudełko z farbami, moja kochana mała, ja ci kupię!
Opatka i książę zimno pożegnali ochmistrzynię, a pierwsza oświadczyła, że sama zajmie się wychowaniem małéj Józefiny.
Stróżka domu, który Józefina po raz ostatni opuszczała, znowu włożyła jéj trzewiki, poczém Józefina pożegnała pomocnice, nauczycieli oraz chłopcowi dziewczęta, i z rozpromienioną twarzą udała się za opatką i księciem do powozu.
Ochmistrzyni ze strachu i wzruszenia dostała gwałtownego attaku migreny, i przez kilka dni nie pokazywała się nikomu.
Dla uspokojenia naszych czytelników dodamy, że dom podrzutków niedługo już pozostawał pod zarządem nabożnisi i jéj zwolenników, lecz poruczono go zarządowi, który obok modlitwy, więcéj wglądał w umysłowe i fizyczne rozwijanie się biednych istot w domu tym wychowywanych, aniżeli zarząd dawniejszy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.