Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
CZYNY I OBROTY BOB-LANTERNA.

Wyszedłszy z domu Edwarda i spółki, Bob-Lantern udał się ku cyrkułowi Saint-Giles. Ten poczciwy i godny chłopak, spiesząc popychał małych dzieciaków i sękowatémi łokciami uderzał w piersi kobiét; ale gdy spotkał jakiego dżentlmena, ostrożnie usuwał się z drogi. Taki jest rycerski zwyczaj tych poczciwych ludzi w Londynie.
Bob-Lantern przemijał domy i przerzynał mgłę z taką zręcznością, na jaką odrażające jego kształty i zwykle odrętwiałe poruszenia, nie zdawały się zezwalać. Wkrótce przebył przestrzeń oddzielającą Cornhill od błotnistego labiryntu, który nosi nazwę Saint-Giles, i wstąpił na uliczkę wązką, krętą, gdzie się zgęszczało powietrze a mgła tak była ciężka i ciemna, że zaledwie przed sobą można było rozpoznawać przedmioty, chociaż dopiéro było południe.
Popchnął drewniane drzwi, których potoczone od robaków deski i jakby w proch się rozsypujące, otworzyły się na zardzewiałych zawiasach.
Dom do którego tym sposobem wchodził, jak wszystkie inne w tym ogromnym cyrkule, był tylko jednopiętrowy. Bob-Lantern nie mieszkał ani na piérwszém piętrze, ani na dole, bo udał się na schody prowadzące do piwnicy.
W miarę jak niżéj zstępował otaczała go ciężka i gorąca atmosfera; cuchnące wyziewy tłoczyły się do jego piersi. Kto inny może byłby tego nie wytrzymał, możeby się był zadusił; ale Bob-Lantern pozdrawiał te wyziewy, jak koń pozdrawia dobry odór stajni. Chrząknął na znak że zdrów, pomacał kieszenie, aby przekonać się, czy zarobek nie uległ niebezpieczeństwu podróży i podniósł klamkę od drzwi łukowatych, które prowadziły do pewnego rodzaju piwnicy ogrzanéj do 30 stopni Reaumura przez lany piec, pełen rozpalonych aż do białości ziemnych węgli.
— Niech mi Bóg przebaczy, Temperancyo, rzekł wchodząc, smażysz się stara piekielnico!
Nikt nie odpowiedział, z czerwonego pieca buchał ogień jak z kuźni.
— Temperancyo! zawołał znowu Bob-Lantenrn; Temperancyo! szatańskie plemię, odpowiesz ty mi?
Chrapanie ludzkie połączyło się z chrapaniem pieca, a głos łający i opiły, jakby przez sen, ciężko wyjąkał te słowa.
— Jeszcze jednę szklankę mistress Groose; grok dobry, stary Bob zapłaci.
Lantern skoczył jak tygrys ku miejscu z którego głos ten pochodził. Na chwilę zgubił się w głębokiéj ciemności wszędzie panującéj, gdzie nie dochodziły czerwonawe promienie wyciskające się z pieca; potem wrócił, wlokąc za sobą nieczuły przedmiot jakiś, nakształt ogromnej massy.
Przyciągnąwszy go do pieca, puścił, a massa ta padła nieruchoma.
— Pijana jak beczka porteru! zawołał rozgniewany; Temperancyo! przeklęta czarownico! Temperancyo!
Temperancya — było to imię massy — nie ruszyła się.
— Niech mię Bóg skarze! rzekł znowu; ona tu zostać nie może... może ją potrafię obudzić.
Porwał gorącą głownię i zbliżył ją do nozdrzów Temperancyi, która wstrzęsła się gwałtownie i stanęła chwiejąc się na nogach.
Była to wysoka i silna czterdziesto-letnia kobiéta, której pałająca cera i zaczerwienione oczy zdradzały ulubioną namiętność.
— Pić chcę! rzekła chrapliwym głosem rzucając na Boba wzrok obłąkany.
— Ah! pić chcesz, gąbko! odparł on wstrząsając głownią; pić chcesz!... kiedy ja pracuję po całych dniach na kilka nędznych pensów, ty pić chcesz i upijasz się... Niech mię Bóg potępi!.. Temperancyo, ja ci kiedyś łeb o ten mur rozwalę.
Mimo grubijańskiéj energii tych słów, w głosie Boba była jakaś czułość, kiedy je wymawiał.
— No! no! mój Bobciu, odpowiedziała wysoka kobiéta, jedna szklanka więcéj lub mniéj... Dla Boga! widzisz, doprawdy pali mię w gardle.
— W żołądku twoim pełno groku, w piecu pełno węgla; czy ty mnie masz za bogacza kobiéto, że takie życie prowadzisz?
Temperancya machinalnie obeszła piec i zbliżyła się do stołu, na którym stała szklanka dzbanek od wódki, oboje wypróżnione.
— Ani kropelki, mruknęła zmartwiona. — Mój ładny Bobciu, czy nie masz w kieszeni choć pół korony, zrób przyjemność twojéj żoneczce?
— Pół korony, szaloną!... pół korony! wszak człowiek na to musi ośm godzin pracować. Ty mnie zrujnujesz...
— Pragnienie mam! przerwała Temperancya, a usiadłszy za piecem, znowu zaczynała zasypiać.
— Muszę się jednak jéj stąd pozbyć! szepnął Bob; gdyby wiedziała... Kobiéto, dodał głośno, niech mię djabli porwą, nie mogę ci nic odmówić... Masz, oto sześć pensów... ruszaj pić.
— Sześć pensów!... mój ładny Bobciu, daj jeszcze drugie tyle!
Lantern zmarszczył płowe brwi i groźnie podniósł głownię. Temperancya, której myśl, że łyknie parę szklanek groku, przywróciła władzę w nogach, wstała i wyszła śpiewając.
Lantern zwolna odprowadził ją aż do drzwi od ulicy, i zamknął je za nią. To uczyniwszy wrócił do swéj kryjówki i starannie zabarykadował drzwi.
— Czy to podobieństwo, mruknął zapalając lampę, aby ten klejnot kobiety miał ochotę do podobnych wydatkowi... Pięć stóp sześć cali, a jakie kolory!... Niech mię piorun trzaśnie, ale nie jeden lord chciałby mieć z niej swoję lady... Ale że mówię o lordach, wczorajszy mój kurs może mi do dwóch posłużyć celów. — Hrabia jest znawca zawołany, a mała kwestarka w istocie bardzo ładna dziewczynka... nie dla mnie; ja wolę kobiéty słusznego wzrostu; lecz dla dżentlmenów; oni lubią przechadzać się z kobiétami na pięć stóp wysokiemi... pięć stóp!
Lantern wzruszył ramionami i poszedł w kąt swéj piwnicy.
— Tym sposobem, mówił dalej, hrabia White-Manor należycie da się złapać na wędkę... to czyni jakie piędziesiąt gwineów jedna w drugą licząc: a cóż mi przyniesie ta metodystyczna gołębica?... może jeszcze więcéj?... interes pójdzie dobrze! życie jest djabelnie drogie, a Temperaneya wypiłaby całą Tamizę... Wyznać należy, że ona ma przymioty...
Dotknął jeden kamień w murze, który usunął się pod mocnym naciskiem jego palca.
— Pięć stóp, sześć cali! dodał, a nawet nieco więcéj!
Zepchnięty z podstawy swéj kamień, potoczył się i upadł otwierając szeroką i głęboką dziurę. Lantern zanurzył w niéj swój wzrok. Przestał mówić. Małe jego oczy zaiskrzyły się chciwą i namiętną radością.
Postawił zapaloną lampę na ziemi i pobiegł podsłuchiwać pode drzwiami.
Potém, za dwoma poskokami, wrócił znowu do swéj dziury i włożył w nią obie ręce konwulsyjnie drgające. Dreszcz przeszedł po całém jego ciele, a w dziurze dał się słyszeć brzęk poruszanego złota.
Na twarzy Lanterna, oświeconéj z dołu przez lampę stojącą na ziemi, odbijał się energiczny wyraz zadowolenia, które doszło do najwyższego stopnia swego paroxyzmu. Naprzód zwolna poruszał złoto, jakby pieścił ukochaną kobiétę, potem obie jego ręce skurczyły się; dziwne szeptał wyrazy, a palce zdawały się chcieć przebierać w jego skarbie.
Nie umielibyśmy powiedzieć dokładnie, wiele funtów zawierała ta oryginalna w swoim rodzaju kassa, ale dziura była wielka, a czasami ręce Lanterna znikały w złocie aż po same łokcie.
Wyjmował z niéj niekiedy pełne garści złota, wznosił je jak szalony po nad głową i potem znowu z łoskotem wsypał w dziurę.
Kiedy się już do syta nacieszył i nabawił swym skarbem, wyjął z kieszeni siedm suwerenów, które zebrał w domu handlowym Edwarda i spółki i dołączył je do reszty.
— Biédne moje małe amorki! westchnął; było wam bardzo ciepło w mojéj kieszeni!... Nie bójcie się... odwiedzę was znowu; sprowadzę wam gości, jeżeli Bóg pozwoli!
Znowu patrzył i znowu dotykał, bo trudno było poczciwemu Bobowi oderwać się od swéj drogiéj własności. Nakoniec, po długiem wahaniu się, położył znowu kamień na swoje miejsce i tak go zgrabnie wsunął, że najwprawniejsze oko nie mogłoby odróżnić od innych sąsiednich kamieni.
— Temperancya ma delikatny węch kiedy nie pijana, rzekł; ale ona zawsze pijana, a ja przebieglejszy jestem od niéj!... Wreszcie, dodał odsuwając barykady od drzwi, czyż ja nie dla téj kochanéj istoty pracuję?
W kilka minut późniéj, Bob-Lantern przestąpił ostatni stopień swych schodów i ujrzał światło dzienne, albo raczéj gęstą mgłę, która napełniała ulicę. O kilka kroków od swego mieszkania dostrzegł on zadymioną szynkownię, a w niéj swą towarzyszkę Temperancyę, która uparła głowę o stół i spała.
— Co za szkoda! pomruknął zasmucony; kobiéta na pięć stóp sześć cali!
Znowu więc rozpoczął swój kurs przyśpieszony, który już widzieliśmy go raz odbywającym, i przebiegał około domów z szybkością lokomotywy.
Było około drugiéj po południu.
Skoro Bob wyszedł z cyrkułu Saint-Giles, puścił się przez Oxfort-Street i gardząc chodnikami, obryzgiwał fiakrów galopując po błocie. Tak zaszedł aż na środek Portman-Square przed wielki dom zamożnego pozoru, według zwyczaju z przodu opasany kratą.
Między kratą a domem, po obu stronach ganku, cała armia groomów i lokai próżnujących rozprawiała i śmiała się.
Bob-Lantern wszedł na piérwszy stopień schodów.
— A ten łajdak czego tu chce? zawołał nowo przyjęty żokiéj, ważący najwięcéj kilkadziesiąt funtów.
— A mój dobry panie Tulipp, pan mię więc nie poznajesz?
— Jakiś żebrak!...
— Ej fe! zawołał Bob dumnie się poruszywszy.
A potém dodał sam w sobie:
— Ja tylko wieczorami żebrzę, czy rozumiesz, ćwiartko człowiecza?... Mój dobry paniczu, zaczął znowu głośno, jestem Bob-Lautern do usług twoich.
— A prawda, zawołało dwóch czy trzech groomów, Bob-Lantern małżonek mistresss Temperancyi...
— Do usług waszych dobrzy panowie.
— A czego chcesz?
— Złożyć panom moje uszanowania... i widziéć się, jeżeli to być może, z intendentem milorda.
— Intendent zatrudniony.
— Taki jego obowiązek, ale to nic nie szkodzi... pan Paterson i ja jesteśmy starzy znajomi, mówię to bez dumy; i pewny jestem, że rad mię przyjmie.
— O! ho! master Bob! kiedy tak, musisz nam przyrzec twą wysoką protekcyę... Tulipp! pójdź zamelduj mastra Bob.
— Zróbcie miejsce mastrowi Bob!
— Mastrowi Bob-Lantern!
— Małżonkowi przezacnéj mistress Temperrancyi!
— Na wasze usługi, moi dobrzy panowie, na wasze usługi, mruknął Bob przechodząc między tą wielką lokajską zgrają z odkrytą głową i nic tracąc swego uniżonego uśmiechu.
Bob-Lantern był to człowiek roztropny.
Nowo zaciężny żokiéj Tulipp, wiódł Boba na schody prowadzące na wyższe piętro.
— Długo będziesz musiał czekać, potężny Bobie, rzekł żartując, bo mnóstwo jest ludzi w przedpokoju pana Patersona.
— Cóż chcesz dobry mój mały panie Tulipp, odpowiedział Bob, — życie okropnie drogie, ja na biédny kawałek chleba ciężko pracować muszę; ale jeżeli trzeba czekać, poczekam.
W rzeczy saméj w przedpokoju intendenta wiele osób czekało. Było tam pięciu czy sześciu dzierżawców lorda, chcących ponowić swe dzierżawy, liweranci, klienci w łacińskiém znaczeniu tego wyrazu, i pół tuzina faktorów, którzy przywłaszczali sobie tytuł koniuszych.
Tulipp otworzył drzwi do pokoju pana Patersona i wymówił nazwisko Lanterna.
Biédacy, czekający tam może już od kilku godzin, chciwym spojrzeli wzrokiem przez otwór ode drzwi, dla przekonania się jaki natrętnik długą swą wizytą tamuje im tak nielitościwie przystęp do pana intendenta. Patrzeli jak mogli najlepiéj, ale nie ujrzeli nikogo prócz samego pana Patersona, który na pół rozciągnięty w fotelu, opierał nogi na kracie od komina i bardzo starannie czyścił sobie zęby..
Dostawcy, dzierżawcy i faktorowie, pomyśleli że nie wszystko jeszcze dostrzegli.
— Lantern! powtórzył pan Paterson nie patrząc na Tulippa... Ah do djabła! Lantern powiadasz?... Co to za jeden ten Lantern?...
— To ja, jeśli się podoba Waszéj Wielmożaności, odpowiedział Bob chcąc naprzód postąpić.
— My piérwéj, człowiecze, my piérwéj! zawołali chórem dzierżawcy, dostawcy, faktorowie.
— Zdaje mi się, że znam ten głos, mruknął Paterson; ah! wiém! ten Lantern, to szelma pełen zasług... niech wejdzie!
Powstał szmer między dzierżawcami, faktorami, chcieli mu zatamować przejście.
— Moi dobrzy panowie... zaczął Bob ze zwykłą sobie pokorną minką, kiedy mówił do silniejszych od siebie.
Ale nie potrzebował silić się na wymowę. Tulipp trzymający jeszcze w ręku długą zabłoconą szczotkę, rzucił się odważnie między zgromadzonych i czarnym deszczem pokropił na prawo i lewo; dzierżawcy, dostawcy i faktorowie klnąc cofnęli się.
Bob spiesznie korzystał z otwartéj drogi i przeszedł kłaniając się na wszystkie strony.
— Zamknij drzwi, rzekł pan Paterson nie obracając się.
Bob uczynił to.
— Przystąp, rzekł znowu intendent.
Bob przystąpił.
Pan Paterson był to człowiek średniego wzrostu, skłonny do tycia, rzadkie i bez koloru włosy okalały bladą twarz jego, na któréj środku promienił się rubinowy nos. Fizyonomia pana Paterson wyrażała w ogóle odrażającą prawie, grubijańską spokojność. Oczy jego były bez żadnego wyrazu. Usta płaskie i ściśnione, gdy mówił wykrzywiały się i drgały, jakby słowa bodły gardło, z którego wychodziły. Angielski typ objawiał się w nim nadewszystko w zbytku wodnistego żywiołu.
Po upływie blisko minuty, podniósł oczy na Boba i wzruszył ramionami.
— Ty masz cóś na sprzedaż, rzekł szukając żartu, którego nie znalazł; cóś takiego co to?... Ależ, do djabła! cóś co... rozumiesz mię łotrze?
Bob zaczął się śmiać naumyślnie.
— To bardzo dowcipne cóś Wasza Wielmożność wyrzekła, mruknął, — koniec końcem ja sprzedaję cóś co to...
— Nie w porę przychodzisz; twój towar źle tu teraz popłaca... Milord go już nie chce.
— To źle, odpowiedział Bob obojętnie. Źle dla Jego Wysokości; bo co do mnie panie Paterson, nie mam ochoty długo trzymać tego towaru, używając pańskiego wyrażenia, w moim magazynie.
— Ona więc jest bardzo ładna? spytał intendent.
— Jak anioł!... A nawet mogę założyć się, że nie wiele jest takich aniołów.
Pan Paterson znowu wzruszył ramionami.
— Koniuszowie chwalą swoje konie, powiedział sentencyonalnie.
Wasza Wielmożność może ją obaczyć...
— Na co?... Milord stracił gust, mój biedny Jakobie Lantern.
— Bob-Lantern, jeśli się podoba Waszej Wielmożności... Ah milord... nie dobrze zrozumiałem.
— Stracił gust!... Nie pojmujesz tego? Powiedzno, czy zjadłeś ty kiedy więcéj pieczeni, niż twój żołądek mógł wytrzymać?
— Bardzo rzadko kiedy Wasza Wielmożności, życie okropnie drogie!...
— Czy raz, czy sto razy, mniejsza... ale tego dnia straciłeś gust do pieczeni.
— To jest nie chciałem jéj więcéj.
— A tak... a milord nie chce już żadnych aniołów.
— Bo się ich zanadto objadł... teraz rozumiem... ale kiedy tak, to moja żona Temperancya dawno już powinna była stracić gust do groku... Co do milorda, szkoda, będzie bardzo żałował... Przepraszam, żem niepokoił Waszą Wielmożność.
Lantern skłonił się bardzo nizko i chciał odejść. W chwili gdy miał próg przestąpić, wstrzymał go głos pana Paterson.
— Ile ma lat? spytał niby od niechcenia.
— Cóś tak nakształt siedmnastu... może ośmnaście... Ah! Wasza Wielmożności, świeża jak wiśnia, wysmukła jak trzcina, układna, grzeczna, blondynka, skromniutka...
— Ta, ta, ta, ta! przerwał intendent; a gdzie mieszka?
— To należy do towaru, odrzekł Lantern, podle się uśmiechając. — Ulica i numer, to połowa interesu... a zresztą milord... jak to pan powiedziałeś... milord nie ma apetytu.
— Słuchaj, poczciwy Janie, zaczął Paterson.
— Bob, jeśli się podoba Waszéj Wielmożności.
— Jack, Bob, albo Jan, wszystko mi jedno mój chłopcze; ale nie przeszkadzaj mi... można by sprobować jeszcze ostatni raz... jeżeli jest tak ładna jak powiadasz...
— Tysiąc razy ładniejsza!
— Może milord zakocha się w niéj skoro ją obaczy.
— Niech mię Bóg skarze, jeśli to nie nastąpi.
— Trzeba sprobować.
— I ja tak mniemam.
— Prócz tego, od czasu jak milord zmienił swój sposób życia, mój kredyt upada. — Czy uwierzysz dzielny Jakóbie, że jego Wielmożność przed kilku dniami żądał odemnie niektórych wyjaśnień co do swoich interesów.
Bob niby mocno się zdziwił.
— Czy to być może? rzekł bez uśmiechu.
— Tak jest w istocie... Czas aby powrócił na dawną drogę. Chciałbym widzieć tę dziewczynę.
— I owszem!
— Czy można jutro?
— Kiedy tylko Wasza Wielmożność zechce.
— Cóż chcesz za to?
Bob cofnął się od kominka i oparł się łokciem o gzems jego.
— Powiem panu jéj nazwisko, jéj adres, a pan wyliczysz mi trzydzieści suwerenów złotem, odrzekł.
— Głupiś, Szanowny Janie! zawołał intendent. Trzydzieści suwerenów za sam adres!
— I za nazwisko... za nazwisko i adres najpiękniejszéj w Londynie panienki. Czegóż więcéj potrzeba? Na resztę Wasza Wielmożność ma dosyć pieniędzy!
— Ale trzydzieści suwerenów.
— To prawie darmo... Kiedy ją pan zobaczysz, powiesz pan: głupi ten biédny Bob-Lantern. Ona warta sto gwineów.
Pan Paterson namyślał się przez chwilę, potém wstał nie mówiąc ani słowa, i poszedł do swego biurka. Bob ścigał go chciwym wzrokiem.
Intendent wyciągnął szufladę i policzył wolno trzydzieści suwerenów złotem.
— Drogo, mruknął, ale ten łotr nigdy mię nie oszukał... A potém wszak to nie moje pieniądze, milord płaci... zbliż się mówił daléj głośno; jeżeli mię zwodzisz!...
— No, no! przerwał Bob; Wasza Wielmożność żartuje; dla takiéj bagatelki nie chciałbym postradać takiego jak pan kupca.
— Weź to! Bob nie dał sobie tego drugi raz powtórzyć.
Chwycił złoto i jakby w zachwyceniu wrzucił je w jednę z obszernych swych kieszeni.
— Anna Mac-Farlane, rzekł nakoniec cicho, a pan Paterson tymczasem to zapisywał, numer 32, Cornhill naprzeci Finch-Lane, dwie siostry, stara ciotka, czy matka... jeden chłystek zapewne brat lub jaki krewny.
— Nie lubię tych chłystków! mruknął intendent.
— Prawda, oni są zawsze na zawadzie... ale w razie potrzeby... biorę go na siebie.
Lantern zrobił przytém giest, którego znaczenie nie mogło być wątpliwém. Pan Paterson spojrzał mu w twarz i zaczął śmiać się.
— Ty musisz miliony gromadzić, godny Jakóbie! rzekł po chwili milczenia.
— Ja!... życie okropnie drogie!... Upadam do nóg Waszej Wielmożności, i dziękuję! Za dwa tygodnie dowiem się, czy będę potrzebny... byleby chłystek nie bardzo panu lazł w oczy.
— Przyjdź jutro, rzekł Paterson.
Bob kiwnął głową na znak zgody i wyszedł. Dzierżawcy, dostawcy i faktorowie zazdrośném na niego spojrzeli okiem. On kłaniał się pokornie.
Skoro się oddalił, dał się słyszeć dzwonek intendenta, a lokaj wyszedł oznajmić oczekującym, że Jego Wielmożność dopiero jutro przyjmować będzie.
Nieulękniony Bob znowu kurs swój rozpoczął; ale że już była czwarta po południu, a po Londynie już noc cienie swoje rozpościerała, ciągle więc trzymał rękę w kieszeni zawierającéj jego trzydzieści suwerenów.
— To mi dobry interes! rzekł sam w sobie, dam sześć pensów Temperancyi.
Jakiś przyzwoicie ubrany jegomość zatamował mu drogę, właśnie gdy się zwracał na Finch-Lane; Bob chciał mu ustąpić z drogi, ale ten jegomość dał mu znak, aby zatrzymał się, i francuzkim akcentem zapytał:
— Przyjacielu, gdzie tu kościół Śgo Pawła?
— To piękny kościół, zimno odpowiedział Bob.
— Czy nie mógłbyś wskazać mi do niego drogi?
— Eh! eh! rzekł Bob, to nie łatwo; ale za dwa szyllingi powiém panu którędy masz iść.
— Dwa szyllingi, zawołał Francuz; za jedno słowo!...
— No, no, daj pan jeden szylling, panie Francuz...
Bob wyciągnął rękę, cudzoziemiec włożył w nią szylling, klnąc angielską gościnność.
— Dobrze, rzekł Bob... A więc milordzie nie zmieniaj drogi, o sto kroków przed sobą ujrzysz drzwi do kościoła Śgo Pawła.
— A więc ja tam szedłem? spytał Francuz.
— Prościuteńko, milordzie.
Bob odszedł na bok i zginął w tłumie, zostawując zdziwionego i zmartwionego Francuza.
— Teraz, rzekł do siebie Bob, mamże pójść do chłystka i sprzedać mu nazwisko pana Edwarda?... Nie. Niech wszystko idzie swoim torem. Mógłby mieć mię w podejrzeniu i zmienić bieg całego interesu... Ah! ah! ah! pan Paterson dzielnie ze mną pohandlował! Pan Edward świśnie mu dziewczynę z przed nosa, nim będzie mógł powiedziéć hola! Ha! to już jego rzecz.
Bob więc nie wracał na Finch-Lane. — A że nie czas jeszcze było udać się na spoczynek, chciał przeto korzystać z reszty dnia. Bob był bardzo czynnym człowiekiem.
— Dziś wieczór, pomyślał, odwiedzę moich przyjaciół rezurrekcyonistów... Ich rzemiosło, prawda że jest nieprzyjemne, a do tego nieintratne... ale cóż robić, trzeba zapracować na biédny kawałek chleba. Niech mię Bóg skarze! dziś dobra pora na żebraninę. Mgła ciepła, a stare baby wyłażą z swych dziur... Baczność na policyantów!
To powiedziawszy Bob, tak wykrzywił całe swe ciało, że wyglądał jak najnędzniejszy żebrak. Jedno ramię podniosło mu się w górę, a drugie zupełnie znikło; lewa ręka, niby poraniona i wykręcona, doskonale odgrywała rolę sparaliżowanéj, lewa noga umyślnie skrócona, kulała chwiejąc tym sposobem całą jego osobą, tak że aż litość brała.
Rzucił w około siebie baczne spojrzenie dla przekonania się czy na chodniku nie ma jakiego ajenta policyi.
Drugiém spojrzeniem dostrzegł w tłumie, siara kobiétę w wielkim czarnym kapeluszu, zapewne wdowę po właścicielu okrętu, lub jakim marynarzu zmarłym w służbie rządowéj.
Bob przywlókł się ku niéj, kołysząc się jak statek podczas burzy.
— Szanowna mistress, szepnął za nią, nie jadłem już od pięciu dni i pół.
Dama przyspieszyła kroku.
— Dobra mistress! zaczął znowu Bob, ulituj się nad nieszczęśliwym majtkiem, któremu rana otrzymana w pamiętnéj bitwie pod Trafalgar, w oczach sławnego Nelsona, nie dozwala pracować i zmusza prowadzić smutne rzemiosło żebraka.
— Nie mam nic przy sobie, mój waleczny człowieku, odpowiedziała dama.
— Niestety! rzekł znowu Bob, napróżno więc dziś wyciągać będę tę rękę, która dotykała ręki wielkiego Nelsona.
Dama spojrzała na rękę Boba. Nazwisko Nelsona zawsze wywiera przeważny wpływ na ucho angielskie.
— Miej litość, dobra mistress, albo umrę u twych nóg na bruku.
Dama poszukała w ogromnym swoim worku i wyjęła koronę, która zapewne miała jéj służyć do partyi wista. Bob pocałował koronę i przyrzekł damie błogosławieństwo bozkie.
— Milady! zawołał napastując drugą ofiarę, która podług niego miała torysowską postawę — niedozwalaj zginąć z osłabienia walecznemu żołnierzowi naszego półbożka Jego Wysokości potężnego księcia Wellingtona... Mam piędziesiąt trzy rany, szlachetna lady, a Napoleon, Napoleon sam, przysięgam na moje zbawienie! złamał mi nogę, silnie w nią bótem uderzywszy.
Milady dla pozbycia się dała mu szylling.
Bob tak się bawił żebraniną kilka godzin i to rozmaitym skutkiem. Zebrał tym sposobem pewną liczbę koron; ale musiał także włożyć do kieszeni mnóstwo kułaków i pół tuzina kijów, któremi go potraktował jakiś przechodzący członek parlamentu, którego on wziął za dzierżawcę z hrabstwa Walii.
W chwili gdy miał już zaniechać na dziś żebraniny, spostrzegł staroświecką mistress, któréj widok mocno go skusił. Bob nie umiał się oprzeć tego rodzaju pokusom. Zbliżył się więc do tej damy i zaczął swój poetyczny opis batalii pod Trafalgar. W pośród tego opisu uczuł, że któś ciężką rękę opiera mu na barkach.
Bob wcale się nie obracał. Znał dobrze ręce policyantów. Poruszywszy się nagle jak błyskawica, wrócił znowu do zwyczajnéj postaci, zgrabnie się schylił i umknął policyantowi; bo nim się ten zastanowił, Bob, obu pięściami, zagrał w bęben na piersiach policyanta.
Ajent policyjny padł w błoto na wielką uciechę uliczników (cocney’s), Bob odszedł najspokojniéj. Coraz bardziéj ściemniało się... Posiadał on jeszcze kilka innych rzemiosł, z których korzystał w wolnych godzinach, ale tego wieczoru opanowały go jakieś czułe myśli o Temperancyi, której pięć stóp sześć cali nigdy więcéj nie udawały mu się mieć wdzięku.
— Inną razą odwiédzę moich przyjaciół rezurrekcyonistów, powiedział sobie. — Dzień był nie najgorszy, jestem strudzony... Bishop dałby mi za noc gwineę... Gwinea wprawdzie cóś znaczy!... Ale Temperancya czeka na mnie, moja kochana, słodka kobiéta... Niech mię Bóg potępi, dałbym dziesięć szyllingów, żeby się tylko nie upijała sześć razy na tydzień.
Bob więc przez Holborn wracał do Saint-Giles; teraz szedł z podniesioną głową, ręce włożył w kieszenie, jak to czyni każdy uczciwy człowiek ze spokojném sumieniem, który odebrał zapłatę za uczciwą pracę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.