Przejdź do zawartości

Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
MORS FERRO NOSTRA MORS.

Pan Frank Percewal nie nosił żadnych tytułów, a to nie przez pogardę dla swego szlachectwa, lecz owszem przez prawy i dumny szacunek dla historycznego imienia swych przodków.
Starszy brat jego, hrabia de Fife, odziedziczył według praw angielskich prawie cały rodzicielski majątek. Mimo wszakże tak nierównego podziału, hrabia nie był tak dalece bogaty, iżby wydziedziczonemu bratu mógł wyznaczyć dożywotnią płacę. Zresztą dobrze był widziany u dworu i na pozór grał rolę wielkiego pana.
Frank zatém musiał prowadzić życie skromne, w porównaniu z książęcą niegdyś przodków jego wystawnością. Utrzymywał się ze szczupłego dziedzictwa i z części majątku swéj matki, która mieszkała w Szkocyi z najmłodszą, dwunastoletnią córką. Owdowiała hrabina Fife namiętnie kochała Franka. Był on jéj ulubioném dzieckiem, naprzód sam przez się, a powtore, ze wiek i rysy jego przypominały matce najstarszą córkę zmarłą nieszczęśliwym trafem przed kilku laty. Frank i ta jego siostra, miss Harriet Percewal, byli bliźniętami.
Frank zamieszkiwał w Londynie Doudley-house, własność swéj matki, położoną na Castle-Street przy Cavendish-Square. Miał tylko jednego lokaja i gospodynię, żadnych pojazdów, żadnych koni.
Słońce już dosyć wysoko stało, gdy Stefan Mac-Nab przestąpił próg w Dudley-house. Przyjął go stary służący Franka.
— Dzień dobry stary Jakóbie, rzekł młody nasz doktor; czy twój pan jeszcze nie wstał?
Jakób był godnym, milczącym, uczciwym, wiernym i przywiązanym służącym.
Namiętnie kochał swego pana i to mu jedynie za błąd poczytywał, że używał tylko prostego nazwiska Francis Percewal.
On Jaśnie Wielmożny, syn hrabiego, którego matka, miss Dutlley, pochodziła od Stuartów i pieczętowała się herbami Szkocyi i hrabstwa Courtnay! Jakób oddałby był chętnie trzechletnią płacę gdyby mógł był skłonić swego pana do przyjęcia jakiegobądź tytułu, a tém samém dozwolenia nazywać się przy każdéj sposobności: Jego Wysokością.
Znał on Stefana od dzieciństwa i wiedział jaką dla niego Frank żywił przyjaźń; z tych przyczyn przebaczał doktorowi, że nie był szlachcicem.
— Wasza Wielmożność zrobisz wielką przyjemność Jego Wielmożności, rzekł z uniżoną serdecznością, nie przerywając sobie pracy; Jego Wielmożność, pan mój, często wciągu podróży wspominał o Waszéj Wielmożności... Pan wyszedł dziś bardzo rano, ale jeżeli Wasza Wielmożność raczy poczekać, otworzę gabinet mojego pana.
Jak widać Jakób miał powód życzyć tytułu swojemu panu. Toby go było uwolniło od mnóstwa ciągłych powtarzam.
Stefan kazał się wprowadzić do gabinetu Franka. Opis tego pokoju nie wiele interesować będzie czytelnika. Całą jego ozdobą było mnóstwo książek, kilka artystycznych utworów, kilka portretów familijnych i wielkie genealogiczne drzewo, nad którémi wznosił się herh Dudlejów.
Stefan usiadł przy kominku.
— Nic się tu nie zmieniło, rzekł z uśmiechem; oto nasi ulubieni autorowie i portret biédnéj panny Hariet.
Jakób smutnie przetarł sobie czoło.
— Oto mówił dalej Stefan, statuetka księżny Berry...
Frank więc jest zawsze błędnym rycerzem?
— Chciałbym aby był przynajmniéj jakimkolwiek rycerzem, odpowiedział Jakób.
— Oto wielkie drzewo rodu Percewalów.
— Może Wasza Wielmożność żąda abym mu je objaśnił? żywo przerwał stary sługa.
— Inną razą, mój stary Jakóbie, rzekł Stefan.
— Zawsze będę gotów na rozkazy Waszéj Wielmożności. (To mówiąc Jakób dodał na stronie: „Jak to zaraz widać, że Jego Wielmożność nie szlachcic!“
— Twój pan, jak uważam, zabrał z sobą swoję broń? rzekł znowu Stefan, chcąc daléj prowadzić rozmowę, aby nie obraził poczciwego sługi.
— A. tak, pan zabrał swoje podróżne pistolety...
— Nie widzę także jego szpady...
— Wasza Wielmożność myli się, jeśli mi wolno tak się wyrazić.
— Jego szkatułki z pistoletami także nie ma na swojém miejscu.
Jakób zbladł i zadrżał.
— Prawda, wyjąknął; Wasza Wielmożność ma słuszność... O Boże zmiłuj się nad nami!
— Cóż to jest! zawołał Stefan wstając.
— Pan wyszedł bardzo rano, odpowiedział Jakób przytłumionym głosem; ja jeszcze spałem... Nie widziałem go... zabrał swoję szpadę... szkatułkę z pistoletami...
— Pojedynek!... przerwał Stefan.
— I pana jeszcze nie widać! rzekł stary sługa, padając osłabiony na krzesło.
Stefan wielkiemi kroki zaczął chodzić po pokoju.
— Pojedynek! powtórzył mocno wzruszony, wczoraj dopiéro przybył!... dziś rano pojedynkuje się, a to rzecz szczególna!... Ale może to tylko nic nieznacząca sprzeczka, która nie pociągnie za sobą złych skutków...
Jakób zwolna opuścił siwą swą głowę.
— Wszystko co dotyczę honoru Percewalów jest ważném, rzekł, a pan mój nie należy do rzędu ludzi, którzy napróżno biorą broń swoję... Wkrótce będzie południe... a pan wyszedł o siódméj rano!...
I schwycił się oburącz za głowę.
— O Boże! Boże! ty nie dopuścisz, aby stary Jakób doczekał takiego nieszczęścia!
— Biédny Jakóbie, przerwał Stefan, który sam siebie uspokoić pragnął, niesłusznie się lękamy. Frank od wczoraj nie mógł się z nikim na seryo pokłócić.
— Pau mój nie widział się z nikim, był tylko na balu u lorda Trewor.
— U lorda Trewor! zawołał Stefan, jakby piorunem rażony.
Potem dodał smutnie:
— Markiz de Rio-Santo!
Jakób spojrzał na niego zdumiony.
— Markiz, powtórzył z pogardą, markiz de Rio-Santo! Wszyscy ci cudzoziemcy są najmniéj markizami; poczytywaliby sobie za ubliżenie być tylko baronetami... Wasza Wielmożność nie znasz tego markiza?
— Rio-Santo! rzekł znowu Stefan; spotkali się zapewne...
— I kogóż zapytać? mój Boże! od kogo dowiedzieć się?...
Dokąd biedź! dodał Jakób; przez litość, Wasza Wielmożności, nie dręcz biédnego starca. Nie zrozumiałem słów pańskich, ale zdaje mi się... O! jeżeli Wasza Wielmożność wiesz gdzie jest mój pan, powiedź mi... Pobiegnę, choćbym miał umrzeć w drodze, będę się starał przynieść mu pomoc... Mój pan! dodał załamując ręce i zalewając się łzami, mój mały Francis, którego na ręku nosiłem, którego kołysałem, którego kocham!
Stefan, którego niespokojność własna powiększała się bardziéj jeszcze na widok takiéj rozpaczy starego Jakóba, zbliżył się do okna i machinalnie podniósł firankę.
Jakiś powóz przejeżdżał w téj chwili koło rogu Regent-Street.
— Niestety! mówił dalej Jakób, już to jakieś nieszczęście ciąży nad tym szlachetnym domem. Prawie wszyscy Percewalowie ojcowie i synowie poginęli w pojedynkach... a dewiza okalająca ich herb, zdaje się być wieczną i krwawą groźbą...
Stefan odwrócił się dla przeczytania dewizy.
Mors ferra nostra mors! szepnął, (śmierć przez żelazo jest naszą śmiercią).
Są chwile, w których chora dusza bez odporu przyjmuje najzabobonniejsze przeczucia. Stefan ze zgrozą odwrócił oczy od dewizy. Zdało mu się, że widzi krew na świetnéj emalii genealogicznego drzewa; że widzi łzy płynące po surowych licach szlachetnych lordów, których portrety ozdabiały gabinet.
Mors ferro nostra mors! zwolna powtórzył stary Jakób. Ostatnią razą słyszałem te słowa łacińskie z ust ś. p. ojca Jego Wielmożności, zmarłego hrabi Fife. Boże przyjmij duszę tego pana! wymówił je idąc za trumną najstarszego syna, który zginął w pojedynku.
Stefan nic nie słyszał.
Powóz stanął przede drzwiami Dudley-house. Wysiedli z niego dwaj nieznajomi, którzy, za pomocą woźnicy, podnieśli jakiś nieruchomy przedmiot rozciągnięty na siedzeniu.
Stefan wydał rozdzierający okrzyk:
— Frank! biédny mój Frank! zawołał i Wybiegł.
Stary Jakób podbiegł do okna i spojrzał na dół:
— Jego Wielmożność! wymówił z cicha i ciężko upadł na ziemię: Mors ferra nostra mors!
Zemdlał.
Gdy przyszedł do siebie, leżał na tém samém miejscu gdzie upadł. — Nikt go nie myślał podnieść.
Z osłupiałym i obłąkanym wzrokiem przebiegł pokój. Niebyło w nim nikogo.
Wspomnienie tego co zaszło kręciło mu się w głowie, nic nie pojmował. Miał jakieś niepewne wyobrażenie o straszném i wielkiém nieszczęściu, ale nie mógł, albo może nie śmiał rozjaśnić ciemnéj otchłani swego rozsądku, bo czuł że światło za nadto go paliło.
Gdy tak sam od siebie usuwał wszelkie wyjaśnienie, oczy jego padły na genealogiczne drzewo, wkoło którego obiegała łacińska dewiza Percewalów. Serce mu się ścisnęło jakby piorunem rażone.
— Wasza Wielmożności! wrzasnął przeraźliwie: pojedynek... krew!... widziałem trupa Franka Percewal!...
— Cicho! zawołał głos nieznajomy przez nieco uchylone drzwi; na życie twoje zaklinam, milcz!
Drzwi zamknęły się.
Jakób padł na kolana i przyczołgał się aż do progu.
— Nic nie słychać, szepnął przytykając ucho do szczeliny we drzwiach: nic! Cóż się dzięje? o Boże!... czy on żyje?... czy?...
Jakób nie mógł dokończyć myśli swojéj. — Słaby szmer dał się słyszeć w przyległym pokoju. Było to jakby powolne tarcie się dwóch kawałków stali.
Jakób wstał i przytknął oko do dziurki od klucza.
Postrzegł na środku pokoju łóżko swego pana, które wyniesiono z alkowy dla większego światła. Na nim leżał Frank Percewal bez ruchu, z zamkniętémi oczami, wybladłą twarzą, odrętwiałymi członkami jak u trupa.
Tu i owdzie na podłodze porozrzucano pokrwawioną bieliznę.
Przy oknie siedział Stefan Mac-Nab, blady, » pochyloną głową, twarz zakrył obu rękami.
Po obu stronach łóżka stali dwaj nieznajomi: jeden, ubrany czarno, jak marmurowy posąg obojętny i ponury, trzymał rękę Franka; drugi odwijał swoje rękawy. W zakrwawionéj dłoni miał długi stalowy instrument, którego koniec znikał pod zakrwawioną koszulą biédnego Franka. Ta druga osoba była niemniéj obojętna jak piérwsza. Ona to otworzyła drzwi i nakazywała milczenie.
Jakób wstrzymał w sobie oddech. Całe swe życie skoncentrował we wzroku.
Czarno ubrany człowiek, bez wątpienia doktor, ciągle szukał pulsu u Franka. Drugi nieznajomy, pomocnik piérwszego podług wszelkiego podobieństwa, wprowadzał do rany swoje narzędzie, dotykał, macał i kręcił głową zmocném powątpiewaniem.
Wymówił kilka słów, których Jakób nie mógł dosłyszeć. Człowiek czarny odpowiedział na to wzruszeniem ramionów i dziwnym uśmiechem.
— Co on powiedział? spytał sam siebie biédny Jakób i co znaczy ten uśmiech?... Czy to przepowiednia uratowania?...
Pomocnik W tej chwili wydobył zakrwawione narzędzie i obojętnie zmierzył głębokość rany.
Jakób nie mógł już dłużéj wytrzymać. Lekko przycisnął klamkę.— Drzwi się otworzyły. Dwaj nieznajomi nie uważali na to. Jakób mógł słyszeć, ale nic już nie mógł widziéć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.