Tajemnice Londynu/Tom I/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
EDWARD I SPÓŁKA.

W rogu utworzonym przez Finch-Lane i Cornhill, była wówczas ciasna zaledwie brukowana uliczka, z głębi któréj widzieć można było wązką tylko wstęgę pół żałobnego nieba. Uliczka ta ciągnęła się wzdłuż ogromnego kwadratowego domu, który z drugiéj strony wychodził na Finch-Lane, a także i na Cornhill, gdzie rozpościerał się obszerny jego fronton.
W owym czasie Finch-Lane była jeszcze błotnistszą i brudniejszą jak dziś. Sama uliczka zasłużyła na swą złą sławę. Widziano tam tylko cienie owych meklerów, którzy włóczą koło Royale-Exchange swą zgłodniałą a dumną nędzę. Tak było w dzień.
w nocy dwa czerwone światełka pokazywały się w głębi uliczki. Z ciemnych szynkowni niesforne dochodziły hałasy. Słyszano przynęcający dźwięk rozrzucanego złota, wyzywające głosy nierządnic i chrapliwe przekleństwa kłócącego się gminu.
Temu wybranemu miejscu nie brakowało żadnego z warunków oznaczających najsławniejsze jaskinie łotrów. Ubogie w pośród bogatego cyrkułu miasta, — ciemne o dwa kroki od pysznie oświetlonéj ulicy, nie potrzebowało nawet sąsiedztwa policyjnego bióra, téj najwyższej protekcyi podejrzanych kryjówek. Posterunek w Bishops-gate czuwał o kilkaset kroków stamtąd, mógł wszystko słyszeć, a nawet prawie i widzieć.
Dolna część wspomnionego domu, wychodzącą na Cornhill, zajmowały dwa piękne, wzajem sobie odpowiadające magazyny. Jeden z nich przez szyby okazałych okien pokazywał przepyszny assortyment biżuteryj; drugi mieścił w sobie wszelkiego rodzaju przedmioty służą ce do męzkiéj i damskiéj toalety, poczynając od werniksowanych bucików, ażurowych pończoch i zarękawków, aż do najwykwintniejszych fraków i indyjskich kaszmirów.
Oba te magazyny, doskonale zaopatrzone, ogromny miały odbyt. Na znaku jubilera czytano nazwisko Falkstone; na znaku zaś kostiumera nazwisko Bertram.
Od strony Finch-Lane, w tymże samym domu znajdował się sklep wekslarza, ale tu widok był zupełnie inny. Finch-Lane wązka i ciasna uliczka, tworzyła pewien rodzaj pośrednictwa między główną ulicą a czarną aleą, o której mówiliśmy. W sam dzień już tam ciemno, co wraz ze szczególnym rozkładem firanek i krat wewnętrznych nadawało sklepowi wekslarza prawie tajemniczą postać. Mimo to jednak nie działo się tam nic nadzwyczajnego, tak przynajmniéj mniemać wypada, bo dopóki trwał dzień, mieniano tam banknoty na złoto i nawzajem.
Obok wekslarza był tandeciarz: i u niego o jeden pokład większa ciemność. Tandeciarz zapalał swe lampy na dwadzieścia minut przed wekslarzem.
Wekslarz nazywał się Walter; tandeciarz zaś Piotr Practice.
Nakoniec w tyle domu od strony wązkiéj uliczki obecnie zniesionéj, otwiérało się ośm do dziesięciu okratowanych okien, których wybielone kredą szyby, niedozwalały niedyskretnym spojrzeniom przenikać do środka.
Tam to były bióra domu handlowego Edward i Spółka.
Jaki handel dom ten prowadził? nikt tego rzeczywiście nie mógłby powiedzieć, jakoż tajemnica ta mocno zajmowała małe kupcowe z Finch-Lane i wielkie z Cornhill. Mówiono na domysł i bez zasady, że Edward i spółka utrzymywali skład zagranicznych towarów.
Częstokroć widywano przybywających tam ludzi z paczkami; widywano niekiedy jak wozy ładowne zatrzymywały się przy drzwiach. Wnoszono tam paki i paczki, ale nigdy, ani razu nie widziano, aby co stamtąd wychodziło.
Wyznać należy, że to było bardzo dziwném.
Nikt nigdy nie widział ani kominissanta, ani pana tego domu tajemniczego? Ci którzy dostali się do biur, bądź pod pretekstem wymiany banknoty bez ażio, bądź pod innym jakim handlowym pozorem, widzieli kraty, za kratami zielone firanki i nic więcéj.
Lokaj w liberyi ognistego koloru stojący u drzwi wchodowych, był jedyną żyjącą istotą, która przedstawiała swe oblicze w tym szczególnym domu.
Dla czego wreszcie — jakby umyślnie dla podniecania ciekawości okolicznych kramarzy — kostiumer, jubiler, tandeciarz i wekslarz jednocześnie wszyscy cztéréj tam się osiedlili, wówczas, gdy bióra Edwarda i spółki otwarte zostały przy uliczce bez nazwy?
Może, jak wielu zrazu mniemało, Edward i spółka byli wspólnikami cztérech tych podrzędnych kupców, których zresztą w City nikt nie znał; lecz, kiedy się rzecz tak miała, dla czego kupcy ci wzajem się nie odwiedzali? a nadewszystko dla czego nie mieli żadnych stosunków, oprócz prostego sąsiedztwa, z biórem Edwarda i spółki?
Takie to były ważne, trudne i nierozwiązane kwestye!
Od czasu do czasu, prawie co miesiąc, widziano że się otwiérały szerokie okna na piérwszém piętrze wychodzące na Cornhill. Wtedy jakiś dżentlmen, piękny i arystokratycznéj postawy, wyglądał czasami z pomiędzy jedwabnych draperyj firanek. Któż był ten dżentlmen? Możę głowa domu Edward i spółka?
I względem téj kwestyi znowu łamano sobie głowy.
Wiedziano tylko to, że Edward i spółka, tandeciarz, wekslarz, kostiumer i jubiler mieszkali tam już od roku; że jak się zdaje dobre robili interesa i że najmniejszemu nawet zarzutowi nie ulegał ich kredyt.
Jednego dnia, okoliczne przekupki i kilka tuzinów ich przyjaciółek, których nie mamy ochoty tu wymieniać, mniemały że rozwiązały zagadkę. Widziały jak około trzydziestu silnych ludzi, biédnie ubranych, przebyło próg domu handlowego Edwarda i spółki. Ludzie ci zapewne byli majtkami, przychodzili zapewne prosić o zatrudnienie, a Edward i spółka utrzymywali może biuro informacyjne.
Dobre, zyskowne i moralne rzemiosło!
Wyborne rozumowanie!
Ale po upływie miesiąca postrzeżono, że ci sami ludzie znowu przybywali. Ci majtkowie najmowali się więc cóś za często! Po upływie trzeciego miesiąca widziano że wracali znowu, następnie po upływie czwartego i t. d. A zatém nie byli to majtkowie.
Cóż więc za jedni?
Przyszło do tego, że zaczęto prawić niestworzone rzeczy — o tajemnych stowarzyszeniach, zbrodniczym handlu, rozbójnikach!.... słowem głupstwa, jakiemiby się rozsądni ludzie wstydzili zajmować.
Cokolwiek bądź, nazajutrz po balu w Trewor-house, ci ludzie odwiedzili znowu biura domu handlowego Edward i spółka. Około godziny 11 rano widziano ich jak przybywali po kilku i wchodzili do drzwi czworobocznego domu przy małéj uliczce.
Lokaj w ognistej liberyi poznawał ich, witał i wpuszczał. Było ich trzydziestu sześciu. Gdy wszedł ostatni, lokaj zamknął drzwi na dwa spusty i odszedł.
Nasi przybylcy byli prawie wszyscy silne chłopy, pełni determinacyi. Jedni nosili na swych twarzach ślady rozwiązłości; drudzy szlachetne ślady ran, skutki odbytych świeżo potyczek; innym nakoniec z pośród gęstego lasu faworytów wyzierało czyste i pełne oblicze. Ci zapewne niedawno dopiéro zaczęli deptać po błocie Londynu, ale nikt bezwątpienia nie radby spotkał się z nimi w nocy, na otwartém polu i pustej drodze.
Kilku młodzieńców wyszłych zaledwie z dzieciństwa należało do tego zgromadzenia.
Większą ich część już widzieliśmy, a czytelnik poznał zapewne w tém szanowném towarzystwie znaczną liczbę nocnych naszych flisów z Tamizy.
A tak byli tam: barczysty Tom Turnbull, który przy świetle dzienném, wyrzec to trzeba na jego pochwałę, miał minę wyuzdanego łotra; gruby Charlie wioślarz łodzi admiralskiej którą wczoraj wieczór dowodził poczciwy kapitan Paddy O’Chrane; Patrick, Saunie szczekacz, Ślimak miauczarz i inni, których nazwisk jeszcze nie wymieniliśmy.
Brakowało tylko samego poczciwego kapitana, jego niebieskiego fraka z czarnémi guzikami, żółtych spodni i laski nie dawno uratowanéj od zatonięcia.
Biurem, do którego się zgromadzili, był wielki pokój na dwoje kratą przedzielony, po za którą wisiała gęsta zielona zasłona. W kracie téj były małe okienka, a nad jedném z nich czytano wyraz: Kassa.
Naszych trzydziestu sześciu zuchów umiało przeczytać ten magiczny wyraz.
Zasiedli w milczeniu drewnianą ławkę ustawioną w około pokoju. Ten tylko który przyszedł na ostatku, nie mogąc znaleźć miejsca na ławie stał w framudze i przytykał nos do szyb, które okrywała gęsta warstwa krédy.
Na piérwszy rzut oka rzecby można, że probował czy nie dojrzy czego przez tę ciemną zaporę; ale lepiéj się przypatrzywszy, łatwo było rozpoznać, że umysł jego zajmowała mniej materyalna praca. Wskazujący palec jego prawéj ręki szybko przybiegał po wszystkich palcach lewéj; widać cóś rachował i dodawał.
Śmieszna rzecz rachmistrz w łachmanach? Był to człowiek bardzo nizkiego wzrostu, a niezgrabnie spojone członki jego przedstawiały ogół pozbawiony wszelkiéj symetryi, lecz odznaczały się znakomitą siłą.
Twarz jego miała wyraz zwyczajny. Kapelusz jakkolwiek był mały, przecież dozwalał tylko widzieć czoło szerokie najwięcéj na trzy palce. Z czoła tego wychodził nos orli, cienki, blady, mocno ściśniony, którego wązkie nozdrza zaledwie mogły wciągać ilość powietrza niezbędną do oddechu. Brody nie miał wcale, tylko tu i owdzie po kilka rudawych włosów, przebijało pożółkłą skórę jego policzków. Po obu stronach szczupłych i wklęsłych ust zwykły uśmiech wydrążył dwie małe, dosyć jowialne zmarszczki. — Wzrok przenikliwy, czasem ostrożny, czasem zuchwały pokrywał się rudemi gęstemi brwiami. Cała nakoniec jego fizyonomia wyrażała zarazem pewien rodzaj wrodzonéj dobroduszności, nieograniczonej chciwości i zatwardziałéj obojętności, wyrytej na wszystkich prawie czołach dzieci gminu londyńskiego.
Takim był nasz człowiek w chwilach spoczynku; ale skoro się poruszył, cały ogół jego osoby pokrywała nowa warstwa odrażającéj brzydoty. Ruchy jego miały w sobie cóś niegodziwego, a drgające zmarszczki przy ustach, nagle dziwaczne tworząc linie, nadawały twarzy charakter okropnego zuchwalstwa i potwornéj hypokryzyi.
Nim powiemy nazwisko jego, znane już czytelnikowi, dodamy jeszcze jeden rys jego oryginalności: wszędzie, w spodniach, w bluzie, w kamizelce, a nawet w koszuli, miał on kieszenie; sama bluza liczyła ich pięć. Główna, będąca w miejscu niezwyczajném, wychodziła od pasa sięgając połowy goleni z przodu i była szczelnie wyłożona podwójną skórą. Inne, obszerne i starannie uszyte, ukrywały się gdzie mogły.
Człowiekiem tym był Bob-Lantern, znany nam zbójca z Temple-Church.
Od kilku minut trzydziesta pięciu towarzyszy Bob-Lanterna zebrało się już było w całym komplecie, wtém po za zielonemi firankami zawołał głos jakiś:
— Czy jesteście tam?
— Jesteśmy wszyscy panie Smith, odpowiedział Tom-Turnbull, silny chłopak, który zdawał się wywierać pewien rodzaj wpływu na zgromadzonych.
— Jesteśmy! odpowiedział fossetem mały Ślimak.
Po za firankami dał się słyszeć chrapliwy i suchy szelest otwieranego sztucznego zamka.
— Jaki ja jestem roztrzepany! rzekł w téj chwili niewidzialny pan Smith; zapomniałem zmienić papiery... Mikołaju!
A ponieważ nie rychło pospieszono na zawołanie, gwałtownie zadzwonił.
Mikołaj, lokaj w ognistej liberyi, wszedł natychmiast wewnętrznemi drzwiami do kryjówki pana Smith, ten włożył mu w ręce związaną paczkę banknotów.
— Drobnych! rzekł, natychmiast!
Mikołaj wyszedł.
— Słyszeliście, hej koledzy? rzekł po-cichu Tom-Turnbull; drobnych!
— A jakże! Tomciu, mój kotku odpowiedział gruby Charlie, plunąwszy poczerniałą od tytuniu śliną wprost na sam środek pobielanych szyb, poszli dla nas po drobne.
— Charlie ma słuszność, poparł Ślimak, na pół obnażone dziecko, którego już wyniszczone rysy, znamionowały się najgorszemi namiętnościami.
— Milczeć, obrzydliwy Ślimaku! ostro odpowiedział Charlie; rozumie się, że mam słuszność, przeklęty bębnie.
— Tak, Charlie, mruknęło dziecko; każdy wié o tém.
Tom Turnbull wstał i nic nie mówiąc wlazł na ławkę, aby mógł co dojrzeć przez kraty.
— Cóż tam u djabła robisz, Tomciu? spytał Charlie.
— A tak Tomciu, co tam robisz? dodał Ślimak nieznośnym swym głosem.
— Tomcio zeskoczył, usiadł znowu między towarzyszami i położył palec na ustach.
— Sza! rzekł po-cichu.
— Sza! powtórzył Ślimak mnóstwem giestów zalecając milczenie.
Charlie pociągnął go za ucho.
— Ja cię kiedy uduszę, niegodziwy wyrzutku, mruknął; no i cóż tam Tomciu?
Ślimak miauknął żałośnie.
Tomcio zgromadził wszystkich wkoło siebie.
— Tam z tyłu, o dwa kroki od nas, rzekł przerywając sam sobie, jest żelazna kassa, kassa otwarta.
— A więc?
— W téj kassie, nie ma srebra...
— Tém gorzej!
— Ani złota...
— Ah! właśnie...
— Cicho, na miłość szatana! zawołał Tom Turnbull, zabiję piérwszego, który się odezwie.
Ślimak roztropnie cofnął się do drugiego szeregu.
— Ani złota! powtórzył Turnbull; a wiécie dla czego nie ma złota?...
— Nie, Tomciu; zapewne nam powiesz.
— Bo nie ma na nie miejsca! bo od wierzchu do spodu leżą same banknoty.
Wszystkich oczy zaiskrzyły się; powstał głuchy szmer.
— Bo, mówił daléj Tomcio, tam, za kratą, o dwa kroki, każdy z nas znalazłby sposób zostania milionerem.
Szmer wzrastał. Na wszystkich twarzach malowała się namiętna chciwość. Wszystkie spojrzenia strzeliły w kratę.
— Cierpliwości! moi przyjaciele, cierpliwości, rzekł pan Smith, który mniemał że się nudzą.
Pan Smith siedział przed swém biurkiem i czytał spokojnie ogromne i ściśnięte kolumny dziennika Times.
Nie jesteśmy w stanie odmalować jego portretu. Mógł to być bardzo przystojny człowiek, ale wielkie zielone okulary i ogromna umbrelka prawie zupełnie twarz mu zakrywały.
— Milionerem! mruknął mały Ślimak; a to wybornie być milionerem!
— Milionerem! powtórzył gruby flis Charlie.
— Moi kochani, odezwał się głos dotąd jeszcze nie słyszany, tu trzeba roztropnie postępować.
— Bob-Lantern! zewsząd zawołano: skąd się u djabła wyrwałeś Bobie?
Bob zwolna opuścił stanowisko które zajmował przy oknie i przyłączył się do gruppy otaczającej Toma-Turnbull.
Wszyscy ku niemu się obrócili. Machnął ręką nakazując milczenie, przewrócił oczami i rzekł po-cichu.
— Mam zwyczaj, moi drodzy, tyle tylko hałasować ile potrzeba. Przyszedłem tu razem z wami... Otóż, dziś rano z rozkazu Jego Wielmożności chodziłem was szukać; ale gdybym był wiedział, że z téj beczki chcecie zagrać łajdaki!...
— Panie świętoszku! rzekł Tomcio, ty nam najpiérwszy dopomożesz... Powiadam ci, że tam są wiązki banknotów!...
— To djabelnie ponętne! odparł Lantern oblizując się. Gdyby można zwolna przystępować do rzeczy... wtedy nie mówię... Byleby kapitan nie przyszedł!
— Nie, odpowiedział Charlie, nie przyjdzie.
— Djabelnie ponętne! powtórzył Bob i zaczął namyślać się.
Podsunął się pod kratę i wstrząsnął nią ostrożnie.
— Cierpliwości, moi przyjaciele, cierpliwości! rzek? pan Smith ciągle czytając dziennik.
— Mocna, mruknął Bob-Lantern, ogromnie mocna.
— Mocna! powtórzył Tom Turnbull wzruszając ramionami, słuchajcie no chłopcy, czy czujecie wy w sobie duszę?
— Tak, niech mię Bóg potępi! odrzekł mały Ślimak.
— Cóź mamy czynić? spytali drudzy.
Tom nic nie odpowiedział, ale poskoczył na-przód i uderzył olbrzymim swym butem w podporę kraty.
Krata zachwiała się, ale nie przewróciła.
— Co to jest? zawołał z gniewem, wzruszony pan Smith.
Tom chciał powtórzyć swoje manewra. Bob Lantern zatrzymał go.
— Za nadto hałasujesz, mój mały, rzekł; zawsze trzeba tak się przyszykować, aby wszystko robić od jednego zamachu.
I bez rozpędzania się, bez wielkiego na pozór wysilenia, tak silnie uderzył żelazną swą piętą w kratę, że zamek z łoskotem odleciał.
To uczyniwszy odskoczył na bok, wpuszczając całą tłuszczę do ukrytego biura.
— Jedno tylko dałem pchnięcie, ale było djable piękne!
Gdy naszych trzydziestu sześciu oblegających wpadło do kryjówki; — pan Smith ostrzeżony piérwszém uderzeniem Toma Turnbull, usiłował przybrać obronną pozycyę. Wsunął swe biurko między drzwi i kassę, którą teraz chciał zamknąć; jale strwożony nie mógł tego uskutecznić, bo przyskrzypnięta poła od surduta niweczyła wszystkie jego usiłowania.
— Na co pan sobie zadajesz tyle pracy, mości Smith, rzekł po grubijańsku Tom Turnbull; interes już skończony, a jeżeli pan będziesz grzeczny, podzielimy się z nim.
— Nędznicy! zawołał pan Smith, z pod którego umbrelki widać było kawałek twarzy bledszéj, jak u śmierci. Nim się dotkniecie tej kassy, chyba mię tu trupem położycie.
— I to być może, zimno odpowiedział Tom Turnbull.
Głośny wybuch śmiechu dał poklask temu żartowi.
— To być może! powtórzył mały Ślimak; niech mię Bóg potępi! to być może.
Bob-Lantern wytknął szyję przeze drzwi i aż w głąb kassy zanurzył przezorny, jaśniejący roztropnością wzrok swój.
— W rzeczy saméj tu można się czegoś spodziewać, mruknął; ale ja widziałem, że takie żarty bardzo na złe wychodziły...
Wnętrze ukrytego biura zajmowało prawie połowę pokoju. Umeblowane było jak wszystkie biura. Na prawo otwiérały się drzwi do rozległych magazynów należących do domu handlowego Edwarda i spółki: na lewo kręcone schody prowadzące na piérwsze piętro.
Nasi oblegający nie mieli czasu przypatrzyć się temu, bo czém inném zajęci byli. — Podczas gdy Tom, Charlie i inni odsuwali stół, który pan Smith rzucił jakby przedmurze przed kassę, inny zwinniejszy wskoczył na tenże stół wołając:
— Dla mnie dawajcie najpiérwéj.
— Brawo Saunie! zawołał tłum.
Pan Smith zaniechał zamykać kassy.
— Ty najpiérwéj dostaniesz! powtórzył, raptem wydobywając z zanadrza parę pistoletów.
Zmierzył. Saunie zachwiał się. Mózg jego zbryzgał oblegających, — aż wstecz odskoczyli.
— Ah! to w ten sposób? rzekł Bob-Lantern cofając się aż do drzwi wchodowych. Ale inni nie poszli za jego przykładem; Tom Turnbull i Charlie jednocześnie rzuciwszy się przewrócili pana Smith. Turnbull szukał noża, który mu chciał w gardło wpakować.
W téj chwili stało się cóś dziwnego. Wszyscy oblegający, oprócz Toma Turnbull i Charlie, nagle przejęci zostali zimnym dreszczem jak Bob-Lantern cofnęli się po za kraty, zostawując trupa Sauniego rozciągniętym na stole. Kaźdy ukrył się jak mógł najlepiéj, a spuściwszy nos na kwintę, (jak mówi przysłowie) wszyscy wyglądali jak dzieci schwytane na uczynku przez srogiego professora.
Przyczyna trwogi była następująca:
Na odgłos strzału pistoletowego, który zapewne nie dał się słyszeć na ulicy, ale mocno rozległ po wnętrzu czworobocznego domu, człowiek w czarnéj masce pokazał się na schodach i spojrzał w dół, potém nie mówiąc ani słowa zeszedł po stopniach.
Wszyscy go widzieli, wyjąwszy Charlie i Toma mocno zajętych.
Zamaskowany człowiek niedbale zapytał kassyera:
— Co znaczy ten hałas panie Smith? potrzebuję spoczynku... Niech tu będą cicho!...
Turnbull i Charlie usłyszawszy ten głos, natychmiast puścili swą ofiarę i spojrzeli w górę, a potém cofnęli się drżąc od stóp do głów.
— Jego Wielmozność! zawołał Tom.
— Djabelnie się sparzyli! mruknął Bob-Lantern w swoim kącie. Ja zawsze myślałem, że te przeklęte schody gdzieś prowadzą...
Jego Wielmożność zwolna odszedł tą samą drogą którą przyszedł.
Charlie i Tom smutni, pobiegli czém prędzéj połączyć się z towarzyszami.
Pan Smith wstał i postawił biurko na swojém miejscu.
— Trzeba się będzie tego pozbyć, rzekł zimno wskazując na trup Sauniego.
— Tak jest panie Smith, odpowiedział z uszanowaniem Turnbull.
Jakby nigdy nic nie zaszło, pan Smith wziął znowu do ręki Times, zaczął czytać od miejsca, w którém mu przerwano, czekając aż Mikołaj przyniesie drobnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.