Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Pirnero u celu
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIRNERO U CELU

Było późne popołudnie. Rezedilla siedziała przy oknie na swym zwykłym miejscu i cerowała.
Przy drugim oknie siedział Pirnero. Trzymał książkę w ręku, nie czytał jednak, lecz patrzył na zachodzące słońce.
W pokoju panowała niemiła cisza; ani Rezedilla, ani Pirnero nie chcieli jej przerwać.
Nareszcie stary chrząknął:
— Hm. Podła pogoda.
Rezedilla nie odpowiedziała.
Bardzo podła pogoda! — powtórzył po chwili.
Milczała nadal.
— No? — zawołał ze złością.
— Co, ojcze?
— Podła pogoda.
— Przeciwnie. Jest bardzo ładna.
Odwrócił głowę, spojrzał na nią ze zdumieniem, jakgdyby powiedziała coś niepojętego i mruknął:
— Co? Jak? Ładnie?
— Oczywiście. Popatrz tylko.
— Patrzyłem przez cały dzień, ale nic ładnego nie zauważyłem. Nikt nie przychodzi do gospody, nikt nic nie kupuje, nie ma z kim pogadać.
— Ach tak! Masz rację, przyjmując ten punkt widzenia. Nie ma nikogo — rzekła z pewnym smutkiem.
Tak, nawet — zięcia!
Pirnero spojrzał ostro na córkę. Pochyliła głowę; na twarz jej wystąpiły rumieńce.
— I cóż? — rzekł. Cóż powiesz o zięciu?
— No, gdzie masz rozum, słuch? Pamiętasz, ile wysiłku kosztowały mnie starania o zięcia?
— Tak — potwierdziła, nie chcąc pogarszać jego humoru.
— Był tu mały André. Przystojny, miły kawaler.
— Hm.
— Cóż mruczysz? Chłop w sam raz. Piwowar; Potem zjawił się następny.
Nie pytała, kogo ojciec ma na myśli. Zawołał więc:
— No? Następny! Wiesz, kto taki?
— O kim mówisz?
— O Sępim Dziobie?
— Tak. Był to sławny scout, wysłany przez lorda. Nie miałaby zgryzoty z powodu jego nosa; dziedziczyłyby go tylko córki, a nie synowie, córki bowiem dziedziczą cechy ojca, synowie zaś podobni są zwykle do matek. Potem zjawił się trzeci.
Pochyliła głowę jeszcze głębiej.
— No — mruknął — zjawił się trzeci. Któż to był taki?
— Myślisz o Gerardzie? — rzekła, zacinając się.
— Tak. Ten był najmilszy. Tobie także?
— Tak — szepnęła po chwilowym wahaniu.
— Do licha! Sławny człowiek. Dzielny, mocny, przystojny, przy tym łagodny, jak dziecko, skromny jak baranek. I bogaty!
Zacząłem sobie wyobrażać, że poprosi o twoją rękę.
Rezedilla milczała.
Był przecież taki słaby, kiedy odjeżdżał.
— Mówże, o co chodzi!
— Miał zamiar.... Chciał.... O mój Boże!
Przerwała w środku zdania. Utkwiła martwy wzrok w oknie. Była trupio blada; ręce przycisnęła mocno od serca.
Pirnero poszedł za jej wzrokiem. Otworzywszy okno, ujrzał jeźdźca, jadącego wolno po stromej ulicy. Za jeźdźcem szły cztery muły, obładowane towarem.
— Do kroćset bomb i kartaczy, to przecież on! — krzyknął oberżysta i wybiegł z gospody.
Życie wstąpiło znowu w Rezedillę. Opusciła ręce, po chwili podniosła je znowu do oczu. Popłynęły łzy ulgi.
— To on, to on, — zaszlochała. — Bogu niech będą dzięki. Nie chcę, aby mnie taką zobaczył, nie chcę...!
Czując, że w tej chwili nie umiałaby zapanować nad sobą i musiałaby paść Gerardowi na piersi, po biegła szybko na górę, do swego pokoju.
Pirnero wyszedł przed gospodę i wyciągnął obydwie ręce na powitanie gościa.
— Witam, witam serdecznie, sennor Gerard! — zawołał. — Gdzieście to byli?
— Dowiecie się o tym wkrótce, drogi sennor Pirnero. Pozwólcie, abym naprzód zsiadł z konia.
Był to dawny, prawdziwy Gerard. Na olbrzymiej postaci, prawie takiej, jaką się odznaczał Zorski, nie pozostał żaden ślad choroby. Ubranie miał podarte, co wskazywało, że doświadczył niezwykłych przygód. Opalona twarz wyglądała świeżo i jędrnie. Oczy błyszczały zdrowiem i siłą. Niktby nie odgadł, że niedawno jeszcze pasował się ze śmiercią.
— Witajcie, sennor Pirnero! — zawołał promieniejąc szczęściem. — Jakże się cieszę, że znowu jestem u was!
— Jak się ma sennorita Rezedilla? Czy jest wesoła?
— Wesoła? Niestety nie. Musiała sobie zepsuć żołądek, bo nic nie je. Chudycie, wzdycha po kątach, stęka, jęczy i płacze, jakgdyby wkrótce umrzeć miała.
Czarny Gerard znał Pirnera. Słowa starca nie działały też na niego tak, jak na innych.
— Gdzież jest teraz?
— W pokoju.
— Pozwólcie więc, abym się z nią przywitał.
Gerard wszedł do sieni, otworzył drzwi od pokoju i spojrzał do środka.
— Nie ma nikogo — rzekł.
— Ależ jest na pewno! — odparł stary.
— Gdzież się podziała? — zapytał Gerard z uśmiechem.
— Jest tutaj.
Pirnero wskazał na miejsce, na którym Rezedilla siedziała przed chwilą. Było puste.
— Jak mi Bóg miły, nie ma jej! — zawołał ze zdziwieniem. — Uciekła. To dopiero zachowanie! Do stu siarczystych piorunów! Cóżeście jej zrobili?
— Ja? Jakto?
— Nie znosi was!
— Trudno mi zrozumieć.
Cóż robić? Powiedzcie, drogi sennor Pirnero, czy mogę umieścić u was konia, muły i ładunek?
— Oczywiście.
— Wolałbym zostawić towar w zamkniętym miejscu.
— Ah, czy to rzeczy wartościowe?
— Owszem. Ołów.
— Ołów? Świetnie! Ołów jest poszukiwany. Dokądże go wieziecie?
— Chwilowo zostawię tutaj. Na górze, w Sierra, są pokłady ołowiu. Ponieważ w najbliższej przyszłości potrzebna mi będzie wielka ilość pieniędzy, pojechałem tam i zabrałem sporą porcję. Powinna mi wystarczyć.
— Mam nadzieję, że nie postawicie zbyt wysokiej ceny. Pocóż wam jednak tyle pieniędzy?
— Zgadnijcie.
— Lepiej powiedzcie sami.
— Dobrze! Chcę się ożenić.
Stary skoczył jak oparzony.
— Ożenić się? Nonsens!
— Skądże znowu? — odparł Gerard.
— Kiedyż to?
— Wkrótce.
— Z kim?
— Z pewną sennoritą, która mieszka niedaleko stąd.
— Czy straciliście głowę?
— Nie. Ale człowiek chciałby raz zakosztować szczęścia.
Pirnero zawołał swoich ludzi, po czym pośpieszył do kuchni, aby dać córce odpowiednie zlecenia.
— Gdzie Rezedilla? — zapytał starą służącą, która sama siedziała w kuchni.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Słyszałam, jak szła po schodach na górę.
— Uciekła — rzekł. — Hm, nie biorę jej tego za zło. To jednak setny głupiec!
— Dlaczego? — zapytała stara, korzystając z tego, że pan w drodze wyjątku rozmawia ze służbą.
— Ponieważ się żeni — odparł.
— Oh, Madonna, czy to naprawdę takie głupie? To nie głupota wziąć sennoritę Rezedillę za żonę. Po pierwsze jest miła, po drugie przystojna, po trzecie zamożna, po czwarte...
— Po pierwsze, po drugie, po trzecie i po czwarte powinnaś trzymać pysk! — przerwał gniewnie.
— Nie dam mu Rezedilli za żonę. Choćby był od głowy do stóp ze złota, nie dostałby mej córki. Umyśliłem sobie kogoś innego za zięcia, jemu też ją oddam. Nie poto starannie ją wychowałem, aby wyszła zamąż za strzelca. Dostanie lepszego męża!
Cieszę się, że Rezedilla nie chce o nim słyszeć. Niech zostanie tam, dokąd uciekła. Gerard chciałby coś zjeść. Przyrządzimy mu posiłek bez pomocy Rezedilli.
Zakrzątał się w kuchni wraz ze starą.
Tymczasem służba zajęła się rozlokowaniem mułów i towarów Gerarda.
Gerard wszedł po schodach na górę. Stanąwszy przed drzwiami pokoju Rezedilli, który pozostawał mu żywo w pamięci, zapukał delikatnie. Usłyszawszy ciche: — Wejść! — otworzył drzwi. Rezedilla stała przy oknie. Piękne oczy były jeszcze wilgotne od łez. Zbliżył się.
— Czy masz mi za złe, sennorita, że ośmieliłem się przyjść?
— Nie — szepnęła.
— Ah, płakała pani?
— Trochę — rzekła cicho, uśmiechając się przez łzy.
— Gdybym znał przyczynę tych łez.....
Nie odpowiedziała. Ciągnął więc dalej:
— Gdy przybyłem, była pani na dole?
— Tak.
— I uciekła pani. Teraz zaś nie mówi pani ani słowa.
— Cieszę się, żeś przybył, sennor!
— Naprawdę? — zapytał, ujmując jej dłoń.
— Tak. Cieszę się bardzo.
— A jednak uciekła pani? Przede mną, czy tak?
— Tak — przyznała z wahaniem.
— Dlaczego?
— Nie chciałam, aby mnie pan zaraz zobaczył, bo, bo... Niech mi pan pozwoli nie odpowiedzieć!
Gerard spojrzał na nią badawczo.
— Dałbym jednak wiele, aby usłyszeć tę odpowiedź. Sennorita, błagam, niech pani powie!
Pochyliła główkę i rzekła nieśmiało:
— Nie byłam przecież sama.
— Nie była pani sama? Jak to mam rozumieć?
— Ojciec był na dole.
Ogarnęło go jakieś radosne przeczucie. Pochylił głowę.
— Dlaczegoż nie chciała pani, aby ojciec był świadkiem naszego przywitania?
Wyrwała ręce z jego dłoni, oplotła mu szyję ramionami i zawołała:
— Nie chciałem, aby widział, jak cię kocham, z jakim utęsknieniem na ciebie czekałam!
Mocny Gerard ledwie się powstrzymywał od wybuchu radości. Otoczył ją ramionami, przyciągnął do siebie i zapytał głosem, drżącym ze szczęścia:
— A więc to prawda?
— Tak — powiedziała, kładąc mu głowę na piersi. — Możesz w nią uwierzyć.
— Rezedillo moja! — przytulił ją mocniej. Po chwili odnalazły się ich usta i utonęli w długim pocałunku.
— Kochasz mnie więc, myślałaś o mnie? — szepnął.
— Myślałaś o zwykłym, biednym strzelcu.... O obcym, złym człowieku, który w ojczyźnie swej był....
— Nie mów już o tym nigdy! Bóg ci przebaczył! Bóg da ci szczęście!
— Ale co powie twój ojciec?
Na pięknej jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech.
— Boisz się go?
— Prawie.
— Sławny strzelec boi się starego Pirnera?
— Tak — powtórzył z uśmiechem.
— Niechże i tak będzie! Nie jesteś przecież sam. Znajdziesz we mnie oparcie. Zresztą, ojciec jest w tobie formalnie zakochany.
Przed chwilą oświadczyłem ojcu, że mam zamiar się ożenić. Zapytał, z kim. Odpowiedziałem: — Z dziewczyną, która mieszkała niedaleko stąd. — Usłyszawszy, zaczął mi gwałtownie odradzać żeniaczki.
Rezedilla roześmiała się serdecznie.
— Ojciec jest przekonany, że się chcesz ożenić z inną. Wpadnie w bardzo zły humor. Gdzież jest teraz?
— W kuchni. Prosiłem, aby mi podał jedzenie.
— Nie będzie najlepsze. Gdzie chcesz mieszkać? W swoim dawnym pokoju?
— Tak!
Tymczasem w stołowym pokoju służąca zaczęła nakrywać. Gdy skończyła, Pirnero posłał na górę po Gerarda. Potem usiadł przy oknie tak, aby widzieć dobrze, co się dzieje na nakrytym stole. Już z góry cieszył się z nietęgiej miny gościa.
Gerard wszedł i usiadł przy stole z powagą. Chwycił widelec i wpakował w mięso. Musiał wytężyć siły, mięso było bowiem twarde, jak kamień.
— Delicje! — rzekł, oblizując się. — Jaka soczysta i miękka pieczeń. Cóż to za mięso, sennor Pirnero?
— Pieczone płuca cielęce — odparł gospodarz.
— Moja ulubiona potrawa! Wolę ją jednak na zimno. Schowam więc wasze mięso na później. W torbie od siodła mam jeszcze kawał mięsa bawolego, smażonego na ruszcie. Ogień się pali, sennor Pirnero?
— Nie — odparł ojciec Rezedilli, wściekły, że gość mu się wymyka.
Gerard nie dawał za wygraną. Otworzył drzwi do kuchni i rzekł:
— Ależ bucha jasnym płomieniem! Przyniosę swoją ćwiartkę mięsa. Sennorito Rezedillo, czy będzie pani łaskawa ją przyrządzić?
Stary rzucił w kierunku córki groźne spojrzenie; chciał, aby odmówiła. Ale Rezedilla podniosła się z krzesła i rzekła:
— Nie mogę odmówić, sennor, choć muszę przyznać, że mi żal naszej pieczeni.
W pokoju nastała cisza. Gerard znał naturę i przyzwyczajenia starego. Wiedział dobrze, że Pirnero nie wytrwa w milczeniu. Nie omylił się. Po pięciu minutach oberżysta zaczął skakać na stołku!
— Podła pogoda.
Gerard nie odpowiedział. Pirnero powtórzył więc:
— Podła pogoda!
Skoro i teraz nie odpowiedział, odwrócił się i zawołał:
— No?
— O cóż chodzi? — zapytał Gerard z uśmiechem.
— Podła pogoda. Co za upał!
— Można wytrzymać.
— Można? Do kroćset! Możecie sobie wyobrazić większą posuchę?
— Owszem. W Liano estacado były większe posuchy.
— Może. Ale dla naszej okolicy jest to klęska. Przeklęty kraj! Od czegóż jednak głowa na karku? Wyniosę się z niego.
Postanowienie to zaskoczyło Gerarda.
— Ah. Naprawdę? Dokądże to?
— Hm. Nie wiecie, skąd pochodzę? Z Pirny. Tam powrócę.
— Dlaczego?
— Ponieważ wczoraj otrzymałem stamtąd list. Mam tam kolegę szkolnego, który po długoletniej pracy doszedł do stanowiska tajnego wachmistrza sądu zamiejscowego. Ten rzeczywisty tajny radca prosi mnie listownie o rękę Rezedilli dla swego syna.
— Do licha! Zna ją?
— Głupie pytanie! Tacy dostojni ludzie żenią się zwykle na odległość.
— Daliście już odpowiedź?
— Owszem. Oświadczyłem, że się zgadzam. Dałem swe błogosławieństwo.
— Życzę szczęścia.
— Dziękuję — rzekł stary, kiwnąwszy protekcjonalnie głową.
— Ale, ciągnął Gerard — jak zamierzacie rozporządzić swoją posiadłością?
— Sprzedam ją. Na gospodę zawsze znajdzie się kupiec.
— Macie już kupca?
— Mam.
Stary nie myślał nawet o opuszczaniu Guadelupy, był jednak zły na Gerarda i chciał mu dokuczyć. Gerard odparł z najniewinniejszą pod słońcem miną:
— To szkoda. Przybyłem bowiem poto, by się dowiedzieć, czy nie macie na sprzedaż gospody?
— Co...? Wy...? Skądże to pytanie?!
— Znam pewnego kupca, któremu wasza oberża i fermy mleczne bardzoby odpowiadały.
— Gdzież ten kupiec?
— To obojętne. Przecież już macie innego.
— To nie powód do milczenia! Kiedy dwóch reflektuje, większy jest wybór. A więc, któż to taki?
— Ja sam.
— Wy —?!
— Ile żądacie?
— Sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Jeżeli zapłacicie tę sumę, będziecie mogli zabrać wszystko, nie wyłączając mieszczących się w składach zapasów.
Gerard pokiwał głową.
— Hm. Toby było niezłe. Niestety, nie rozporządzam taką sumą.
— Byłem tego pewien! Ileż macie?
— Dwanaście tysięcy dolarów.
— To drobiazg, prawie nic! Takimi sumami rozporządzają jedynie biedacy. A więc z naszego interesu nici, nawet gdybyście dostali kilkaset dolarów za ołów, który od was kupię.
— Tak, niestety. Ileż dacie za ołów?
— To zależy od gatunku.
— Jestem bardzo ciekaw.
— Pokażcie!
Gerard oddalił się w milczeniu. Po chwili wrócił z jednym workiem skórzanym.
— Dlaczego tutaj? — zapytał Pirnero. — Załatwimy interes w składzie.
— Wszystko jedno, bo i tak nie kupicie ołowiu.
Położył worek przed Pirnerem.
— A dlaczego?
— Nie będziecie mogli zapłacić.
Pirnero schylił się, aby obejrzeć metal. W tejże chwili odskoczył w tył. Zawołał:
— Przecież to złoto, szczere, najszczersze złoto. Nuggety wielkości orzechów włoskich!
— Do kroćset — zaklął Gerard z uśmiechem. — Cóż ja zrobiłem! Pomyliłem się. Napchałem worek nie ołowiem, ale nuggetami.
Pirnero skamieniał. Wyciągnął ręce, pełne nuggetów, i patrzył nieprzytomnie na złoto. Rezedilla, która przysłuchiwała się rozmowie w kuchni, teraz weszła do pokoju i przyglądała się złotu z równym zdumieniem co Pirnero.
— Pomyliliście się? — zawołał wreszcie. — Na miłość Boską, ileż waży ten worek?
— Sześćdziesiąt funtów — odparł strzelec.
— Każdy muł niósł takie dwa worki!?
— Tak.
— Do kogo to wszystko należy?
— Do mnie.
Pieniądze są mi potrzebne do zawarcia małżeństwa, o którym wam mówiłem.
— Niestety, niestety. Nie bierzcie mi za złe, sennor, ale muszę was ostrzec, że popełniacie niezmierne głupstwo. Mogliście dostać wcale inną żonę, a w dodatku tęgiego teścia.
— Nie przeczę, że to coś warte, — rzekł Gerard z uśmiechem. — Z początku szukałem dziewczyny, któraby mi przyniosła w posagu dobrego teścia, alem się spóźnił. Ojciec przyrzekł ją innemu.
— Nie znał was?
— Przeciwnie. Znał doskonale.
— W takim razie był głupi! Kto was zna, ten wie dobrze, ileście warci.
— Nie byłem tyle wart, co ten, który dziewczynę dostanie.
— Ah, naprawdę? Ojciec złowił tak grubą rybę?
— Bardzo grubą — oświadczył Gerard poważnie. — Kandydat jest rzeczywistym tajnym radcą.
Pirnero cofnął się i wybałuszył oczy na strzelca.
— Jak to rozumiecie? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, kim jest tamten człowiek.
— Mówicie o tamtym z Pirny?
— Tak.
— Czyście rzucili okiem na Rezedillę?
— O tak! Nawet obydwoma.
Stary wybuchnął:
— A wasza narzeczona?
— O sennor! Powiedziałem tylko, że chciałbym wziąć za żonę dziewczynę, która mieszka w pobliżu. Czyż córka wasza nie mieszka w najbliższym sąsiedztwie?
— A więc to był żart? — zagrzmiał Pirnero. — Takie figle mogą najdzielniejszego człowieka wtrącić w opresję! Zresztą, Rezedilla nie chce was wcale.
— Jesteście pewni?
— Tak! Ucieka od was.
— Cóż z tego? Pobiegłem za nią i zapytałem, czy uciekła z nienawiści, czy z miłości.
— Koszałki opałki! Żadna kobieta nie ucieka z miłości.
— Tak jednak było. Oświadczyła, że mnie kocha i że gotowa jest zostać moją żoną.
— Chodźcie, dzieci, niech was przycisnę do serca! Nareszcie mam zięcia, nareszcie! I w dodatku jakiego!
Uściskał ich gorąco.
Wieczorem, przy uroczystej kolacji, Pirnero przyszedł nagle do wniosku, że należy wyprawić się w podróż poślubną. Zaproponował, aby pojechano do szwagra, Pedra Arbelleza. Spotkają tam zapewne Zorskiego i towarzyszy. Gerard przyjął plan przyszłego teścia z wielką radością. Pewnym szkopułem była wyręka Pirnera w interesach. Postanowiono jednak rozejrzeć się za zastępstwem.
— Drogie dzieci, — rzekł — wspaniały to pomysł z waszej strony. To się dopiero zdziwią Pedro i Emma, gdy ich odwiedzę w towarzystwie — zięcia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.