Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

Enriko Kastellar nie miał znajomych, ani też przyjaciół w Toledo. Z kolegami utrzymywał zaledwie poprawne stosunki, gdyż nic nie łączyło go z tymi młodymi, pustymi i zarozumiałymi arystokratami. Z konieczności brał udział w ich hulankach w gabinetach hotelu de Castilla, lecz wymykał się czemprędzej, bo go nudziły i napełniały wstrętem. Jedynym jego znajomym był ospowaty mulat — franciszkanin, którego poznał pewnego razu, gdy w zakrystji katedry oglądał obrazy Rubensa, Greko, Van Dycka i Giovani Bellini. Obcowanie z nim przejmowało go teraz jednak jakiemś przerażeniem i przeczuciem niejasnego niebezpieczeństwa. Unikał go starannie. Czuł się więc zupełnie samotnym. Nawet kobiety nie pociągały go, chociaż rzucały mu ogniste spojrzenia, a nieraz szeptały słowa, w których wyczuwał nieukrywany zachwyt i utajone obietnice.
Zresztą zobojętniał do kobiet jeszcze w Madrycie. Po zerwaniu z donną Inezą de Mena, długo rozmyślał nad jej i swojem postępowaniem i przyszedł do wniosku, że dopuścił się zdrady względem Lizy, — zdrady fizycznej. Ineza dowiodła mu, że zmysłowe życie nie przemija bezkarnie, że stawia na kartę prawdziwe, głębokie uczucie, które wygasnąć może, roztopić się w szalonych porywach namiętności i okryć się popiołem zgliszcz.
Od tego dnia kobiety przestały istnieć dla niego. Przebywanie w małem, spokojnem miasteczku, jakiem jest Toledo, ogrom przedsięwziętej pracy, surowy, żołnierski tryb życia, ćwiczenia fizyczne, ciągły smutek po bezowocnem oczekiwaniu listu Lizy, wreszcie stałe niezadowolenie z siebie — pomagały mu w przezwyciężaniu wrodzonej zmysłowości. W chwilach, gdy przemawiały w nim żądze natrętne i skwarne, nienawidził siebie i pogardzał.
Rozumiał, że odradzała się w nim znienawidzona, hańbiąca krew murzyńska, pierwotna, „zwierzęca“ natura czarnej rasy.
Z zapałem, surowością i uporem zwalczał ją w sobie, wykorzeniał.
Tak minął pierwszy rok pobytu w szkole wojskowej w Toledo. Na wiosnę Enriko Kastellar, zdawszy świetnie egzaminy z obu kursów naraz, otrzymał awans na podporucznika z prawem, jako najwybitniejszy młody oficer, wstąpienia do akademji wojskowej, mieszczącej się na wyższych piętrach Alkazaru.
W dzień ukończenia szkoły Enriko otrzymał gratulacyjny list od don Dominika Kastellar hr. de l’Alkudia, srebrną papierośnicę i czek na tysiąc peset.
Odpowiedział ojcu w grzecznej formie, dziękując za powinszowania i upominek, lecz zwracając mu pieniądze, których, jak pisał, będąc stypendystą ministerjum kolonji, nie potrzebował.
Po tej wymianie korespondencji generał przybył do Toledo i zwiedził szkołę, wyrażając swoje szczególne zadowolenie z powodu postępów młodego podporucznika, swego „syna chrzestnego“, i tem jeszcze bardziej utrwalając uprzywilejowane stanowisko mulata. Któżby śmiał narazić się generałowi Kastellar hr. de l’Alkudia w tej dobie poważnych, rewolucyjnych wstrząsów, gdy coraz częściej wymieniano nazwisko generała wśród kandydatów na dyktatora Hiszpanji?
W tym czasie Enriko cały pogrążył się w pracy, która istotnie wymagała wielkiego natężenia woli i myśli. Starał się zapomnieć o swoich troskach i pragnieniach, odrzucić wszelkie wątpliwości i obawy. Postanowił skończyć akademję i musiał ją skończyć. W rzadkich chwilach wypoczynku szedł do czytelni. Usiadłszy w zacisznym kąciku z papierosem, palił i, śledząc spirale i smugi dymu, silił się wyobrazić sobie, co w tej chwili myśli i robi Liza Floridablanca.
Nie mógł wyzbyć się pewnego zasadniczego błędu. Nie potrafił przedstawić sobie Lizy inaczej, niż jako tę bezpośrednią, wybuchową istotę, podlotka jeszcze, o kruczych warkoczach, związanych żółtą kokardą, i szafirowych, śmiałych oczach, które podlegały nagłej zmianie — to mrużąc się figlarnie, to ciskając gniewne ogniki, to znów roniąc łzy rozrzewnienia.
Zapomniał o tem, że Hiszpanki dojrzewają szybko, a w skwarnym kraju, wstrząsanym namiętnością wszystkich żywiołów natury, — jeszcze szybciej.
Tak mała, nikła, blado-zielona palma cieplarniana, przesadzona do gleby afrykańskiej, — wybuja ze zdumiewającą siłą, okrywa się nowemi liśćmi i dąży ku słońcu pierzastą koroną coraz wyżej i śmielej.
To też marzenia i wyobraźnia Enriko obracały się w ciasnem kółku rzewnych wspomnień i naiwnych przeżyć dzieciństwa.
Tymczasem w kolonji, w zacienionym, majestatycznym pałacu gubernatora zaszły przez te dwa lata znaczne zmiany. Zniknęły bez śladu szerokie wachlarze, zwisające z sufitów, a poruszane miarowem wahaniem czarnych ramion; natomiast wirowały na stołach inne, ożywione elektrycznością, bo w suterenie lewego skrzydła pałacu głucho turkotała dynamo-maszyna.
Elektryczne „słońca“ rozpraszały mrok nad gazonem, kortem tennisowym i pod rozłożystemi konarami drzew w parku.
Wraz ze staremi lampami naftowemi i wachlarzami z płótna zniknęła gdzieś wiotka, kapryśna panienka o wysmukłych nóżkach, wąskich, chłopięcych biodrach i niewysokiej piersi, prężącej się pod miękkim jedwabiem bluzki. Już nie migały czarne warkocze z kokardą, gdy ta zwinna osóbka mknęła szerokim korytarzem lub przebiegała amfiladę milczących, pustych sal. Panowała w nich teraz odmienna już istota — senorita Liza Floridablanca, dumna i nieprzystępna. Dawno już przystrzygła sobie włosy, a czarna czupryna, starannie uczesana i ujęta w karby zapomocą gorących rurek, nie spadała już na czoło i policzki pięknej, wybujałej panny, o ruchach leniwych i plastycznych. Całe popołudnie spędzała teraz w swoim pokoju, przeglądając się w lustrze i niecierpliwie tupiąc nóżką, gdy czarna służebnica, poczciwa Mittara, niedość zręcznie ujmowała szczypcami pukle kruczych włosów lub pilnikiem zadrasnęła smagłą skórę przy różowych paznogietkach swej pani.
Z małej, uroczej poczwarki wyfrunął wspaniały, barwny motyl.
Ostateczna metamorfoza zaszła w niej właśnie w chwili, gdy do wypieszczonych rączek senority dostała się wreszcie powieść Enriko Kastellara. Być może, że procesowi przemiany, nietylko fizycznej, lecz także i duchowej, dopomógł w znacznej mierze don Miguel Floridablanca.
Po rozmowie z córką, wręcz oświadczającą mu o uczuciu swojem do mulata, zamyślił się głęboko. Wydało mu się, że groźne niebezpieczeństwo zawisło nad całym rodem zubożałych grandów. Przez sen nawet widział się dziadkiem czarnych wnucząt i to napełniało go przerażeniem.
— Hańba! Hańba! — szeptał.
Pragnął dla córki bogatego i arystokratycznego małżeństwa. Musi żyć w szczęściu i w bogactwie, oraz dźwignąć z nędzy sławny ród Floridablanca. I raptem — miłość do mulata, który zakończy swój żywot najwyżej, jako emerytowany naczelnik poczty kolonjalnej lub pomocnik administratora obwodowego! Była to tak przerażająca perspektywa, że na samą myśl o tem, gubernator doznawał zawrotu głowy.
Zaczął się rozglądać i namyślać.
Żyjąca samotnie i nudząca się dziewczyna musiała stworzyć dla siebie własny świat myślowy i uczuciowy. Stawało się zrozumiałem, że pierwsze, dziecięce jeszcze uczucie, odegrało tu rolę kamienia węgielnego, a piękny Enriko o płomiennych, natchnionych oczach pozostawał szczytem marzeń znudzonej panienki. Należało więc w jakiś sposób rozbić ten świat, uczynić w nim wyłom, wprowadzić do niego inne wrażenia i nowych ludzi.
Najpierw kazał naczelnikowi poczty zatrzymać wszystkie przychodzące zeszyty „Rondy“, zapowiadającej powieść mulata. Najgłówniejszem jednak zadaniem don Miguela stało się zaszczepianie w córce wstrętu do czarnych. Zaczął więc udzielać jej więcej czasu i rozmawiać na różne tematy, starannie nastrajając córkę przeciw tubylcom. W tym celu posługiwał się często historją, opowiadając o dawno zaszłych wypadkach, jako nowych, niemal wczorajszych. Ucieszył się, gdy spostrzegł oburzenie i wstręt na pięknej, trochę sennej twarzy dziewczyny. Rozwodził się nad zwierzęcem okrucieństwem murzynów, którzy napadli pewnego urzędnika hiszpańskiego, zamordowali go, a kobiety i dzieci rozszarpały ciało ofiary, wyrwały mu serce i pożarły je.
— To okropne! Co za okrucieństwo!! — wołała Liza, błyskając oczyma.
Generał czuł się szczęśliwym. Udało mu się wywołać ten szczery okrzyk zgrozy i nie czuł wyrzutów sumienia z powodu nieścisłości, ponieważ nie wspomniał, że wypadek ten zdarzył się w r. 1842 i przytem — w całkiem innej kolonji. Nie miał czasu namyślać się nad sposobami oddziaływania. Musiał kuć żelazo, póki było gorące. Rozwodził się więc nad tem, że owa „crueldad“ stanowi zasadniczą cechę murzynów, a w mieszańcach, nieraz po kilku nawet pokoleniach, wybucha z nową siłą.
Temu „uświadomieniu“ senority Lizy don Miguel poświęcał sporo czasu. Dawał jej do czytania przeróżne teoryjki o psychologicznych własnościach murzynów i mulatów, najczęściej wierutne brednie i bzdury, wyssane z palca, lub osnute na niedokładnych i przypadkowych pseudo-naukowych obserwacjach, ogłaszanych na zlecenie i za pieniądze rządu. Gubernator tak się przejął swoją misją wychowawczą, że stawał się coraz sroższym dla mieszkańców kolonji. Don Miguel Floridablanca zastosował politykę prowokacyjną, ściągając z całą surowością podatki, chociaż rok ten był wyjątkowo nieurodzajny; ścigał murzynów, kryjących się przed urzędnikami i policją po lasach; wysyłał do dżungli i najdalszych osiedli ekspedycje karne, a te przełapywały tubylców, przekraczających granicę i oddawały bezwzględnym sądom doraźnym. Na parterze pałacu zasiadał sąd i pracował w pocie czoła, gdyż gubernator improwizował proces po procesie, wynajdywał ludożerców, istniejących i nieistniejących bandytów, inscenizował zamachy na swoją osobę i spiski przeciwko Hiszpanji; murzynów, pracujących na okrętach, nie dopuszczał wgłąb kraju, a spotkawszy Jose Faruba, osobiście uderzył go w twarz, krzycząc, że mu się nie ukłonił.
Opowiadał córce o różnych okropnościach, wykrytych przez sąd i policję, a w tak jaskrawych barwach, że przerażona, zgrozą przejęta panienka zasłaniała twarz rękami i wydawała co chwila okrzyki przestrachu:
— Nędznicy! Nędznicy!
Gubernator nie był jednak całkowicie ze siebie zadowolony. Uważał, że nie dopiął jeszcze najważniejszego celu: nie poniżył i nie oczernił w oczach córki mulatów. Wszystko, o czem opowiadał z udanem oburzeniem, dotyczyło jedynie murzynów — półdzikich, bezbronnych, oszalałych ze strachu Bantu, Dengisów, Luru i innych szczepów, przebywających częściowo w dżungli, częściowo — na przedgórzach Pahola.
Szczęście sprzyjało stroskanemu ojcu.
Pewnego razu zameldowano mu naczelnika policji. Stary urzędnik kolonjalny, ponury i małomówny, dotknięty oddawna „chorobą słoneczną“, a więc obłędnie rozpustny, zatruty „kolą“[1] i haszyszem, zapytał o rozkaz gubernatora, jak ma postąpić z pewną murzynką, stawiającą opór zarządzeniom władz.
— Wsypać jej dwadzieścia kijów — co tu długo myśleć! Dziwi mnie, że caballero ceremonjuje się z jakąś tam czarną wiedźmą!
Policjant skrzywił usta, czem wyrażał uśmiech, i mruknął:
— Hm... hm... Nie oszczędzałbym czarnej skóry, gdyby nie...
Umilknął i znowu skrzywił usta, drwiąco i bezczelnie patrząc na generała okrągłemi, ptasiemi oczami — mocno zaczerwienionemi i pozbawionemi rzęs.
— Gdyby? — zapytał gubernator. — Mówże pan dokroćset...
Zaklął i uderzył pięścią w stół.
Urzędnik ani drgnął i spokojnym głosem dodał:
— Gdyby nie to, że jest to Belira... dawna kochanka generała Kastellara de l’Alkudia, a matka tego młodego Kastellara, z którym... przyjaźniła się w szkole senorita Liza...
— Matka Enriko Kastellara?! — zawołał gubernator, zrywając się z miejsca... — Dawać ją tutaj! Prędzej! Natychmiast!
Szef policji wyszedł i w kilka minut potem powrócił.
— Belira czeka na kurytarzu — oznajmił, stojąc na progu.
Gubernator dał znak ręką.
Po chwili dwóch policjantów wciągnęło do gabinetu starą murzynkę. Miała ręce związane, opierała się, kopała nogami, pomrukiwała, jak dziki zwierz. Kędzierzawe, twarde włosy spadały jej na twarz i ramiona. Obnażona aż do pasa, chuda i wynędzniała — wzbudzała wstręt. Na twarzy, pooranej głębokiemi brózdami, okrytej bliznami tatuowania, płonęły jak kwiat jadowity, pomalowane jaskrawym barwnikiem wargi, niezwykle wydatne i grube, dotknięte jakąś chorobą, bo farba nie mogła ukryć czarnych krost i ropiących się wrzodów. Była to twarz zżarta przez życie, nacechowana żądzami, chorobą i wściekłością, która biła z szeroko rozwartych oczu, o żółtych białkach i ciemnych, niebieskich cieniach, podkreślonych falagarem — węglem, zmieszanym z indygo.
Murzynka mruczała i sapała, wyrywając się dwum tęgim policjantom, z trudem ją powstrzymującym.
Nieprzytomna z wściekłości i pijana, żuła orzech „koli“ i co chwila spluwała czerwoną śliną, tupiąc bosemi, brudnemi stopami i podskakując bezradnie.
— Poprosić tu natychmiast senoritę — krzyknął gubernator do „czausza“. — A niech senorita się pośpieszy!
Po chwili do gabinetu weszła Liza, w czepeczku jeszcze i lekkim, jedwabnym szlafroczku, przepasanym niebieską wstążką.
Na widok białej panienki stara murzynka uspokoiła się na chwilę i wpiła w dziewczynę ogromne oczy — złe i nienawidzące.
Nagle szarpnęła się, wyrwała z rąk policjantów i pobiegła przez salę.
Zatrzymano ją i schwycono za ramiona. Długo szamotała się, wierzgała nogami, aż krzyknęła dziko i przeraźliwie.
Bryzgając śliną, mówiła potem długo i namiętnie, szczerząc zgniłe, czarne zęby i oblizując się grubym, białym językiem. Nikt nie rozumiał mowy Luru, choć bezwątpienia rzucała słowa obelżywe i zuchwałe. Murzynka podniecała się coraz bardziej, już brakowało jej tchu, więc charkotała, syczała i wyła przeciągle. Piana ukazała się na jej wargach; kurczyły się i prostowały długie, cienkie palce; związane ręce prężyły się rozpaczliwie, usiłując zerwać sznur.
Umilkła i obejrzała się nieprzytomnym wzrokiem.
Gubernator zamierzał już wydać rozkaz, aby wyprowadzono poczwarę, gdy Belira roześmiała się pijanym, bezczelnym śmiechem i, szeroko otwierając usta, rzuciła po hiszpańsku kilka słów. Straszliwe, ohydne wyzwiska, wyuzdane przekleństwa padały, jak kamienie, a echo ich tłukło się po obszernej sali, skąd gubernator Hiszpanji kierował losem, dobrobytem i pokojem czarnych tubylców i dumał nad pozyskaniem ich dla wspaniałej cywilizacji europejskiej. Takich słów nigdy nie słyszały te ściany, więc jakgdyby się przyczaiły i oczekiwały czegoś najstraszniejszego.
Lecz najstraszniejsze zostało już dokonane — nieznacznie i podstępnie.
Liza z jękiem przerażenia wybiegła z gabinetu ojca, zatykając uszy i zakrywając twarz rękami. Czuła wyraźnie, że stara murzynka spoliczkowała ją zgniłemi słowy, plunęła jej w oczy jadem pogardy.
Don Miguel Floridablanca skinął na szefa policji i rzekł:
— Ukarać chłostą, potem wsadzić do więzienia na miesiąc, na chleb i wodę, a wyznaczać na ciężkie roboty, na najcięższe!
Policjanci wywlekli murzynkę, a wraz z nimi opuścił też zaraz gabinet gubernatora ponury urzędnik.
Don Miguel wszedł do pokoju córki. Liza siedziała na łóżku, ściskając sobie skronie i drżąc cała.
— Pocóż kazałeś mi przyjść? — jęknęła.
— Nie wiedziałem, że don Bagliares wprowadzi tę ohydną czarownicę — skłamał. — Bardzo to przykra historja...
Rzekłszy to, urwał.
Liza milczała, więc gubernator ciągnął dalej:
— Powinienbym był wyznaczyć jej surową karę, bo sprzeciwiała się policji i znieważyła przedstawiciela jego królewskiej mości... ale nie chcę tego, bo...
Panienka podniosła na niego zapłakane i pytające oczy.
— Nie chcę, bo ona jest matką... Enriko Kastellara... — rzekł dobitnym głosem don Miguel.
Liza wydała rozpaczliwy, brzmiący śmiertelnym strachem krzyk.
Ojciec uląkł się nawet, bo myślał, że zemdleje, lecz postanowił raz na zawsze całą sprawę zakończyć za jednym zamachem.
Podszedł więc bliżej i, głaszcząc córkę po głowie, mówił dobrotliwym, lekko szyderczym głosem:
— Maleństwo widzi teraz, że było niemądre, bardzo niemądre? Maleństwo coś tam bąkało o miłości swojej do Enriko... Piękną i dostojną miałabyś... świekrę, co? Cha-cha-cha!
Liza wydała nowy okrzyk, a w nim miotały się zgroza i wstręt.
Bastante![2] — zmiarkował generał i, poklepawszy córkę po ramieniu, odszedł, śmiejąc się w duchu. Był zadowolony z siebie. Już wiedział, że teraz mógł spać spokojnie.
Liza przełknęła odtrutkę, lecz cierpiała bardzo. Należało zastosować teraz środki wzmacniające. Don Miguel znalazł je w postaci dwóch nowoprzybyłych do kolonji młodzieńców. Obaj z arystokratycznych rodzin, obaj zamożni, obaj — wysłani tu jakgdyby na wygnanie za jakieś tam, niecałkiem piękne sztuczki. Jednego z nich narzucono gubernatorowi jako trzeciego sekretarza, a minister kolonji pod urzędowym podpisem nominacji dodał kilka słów od siebie, polecając szczególnym względom ekscelencji Floridablanca sympatycznego młodzieńca, którym się interesuje wielki marszałek dworu królewskiego.
Drugi z przybyłych pośrednio tylko zostawał pod jego rozkazami. Przysłano go do dyspozycji dowódcy załogi. Młody, elegancki i przystojny rotmistrz konnych karabinierów gwardji, książę Lacy-Martinez, wraz z nowomianowanym sekretarzem rozpoczęli swoją karjerę kolonjalną od rozbijania twarzy murzynom. Dlaczego zawadzały im mocne szczęki czarnych, spokojnych ludzi — tego nikt, ani też oni sami nie wiedzieli. Zdaje się, że jedyną przyczyną tak energicznego demonstrowania „wyższej cywilizacji“ stał się nadmiar szampana, wypitego na pożegnalnej uczcie na pokładzie statku.
Teraz tych arystokratów gubernator zamierzał użyć, jako antidotum dla ostatecznego uzdrowienia zrozpaczonej, wzdrygającej się ze wstrętu i zgrozy senority Lizy Floridablanca.
Wprowadził obydwóch „caballeros“ do swego domu i przedstawił córce.
Od tej chwili zaczęły się częste spotkania, konkursy tennisowe, konne wycieczki, jachting i polowania. Młodzieńcy, świetnie wychowani, prześcigali się w umizgach do przystojnej i powabnej panienki, chociaż żaden z nich nie myślał o pozyskaniu serca córki jakiegoś tam gubernatora zakazanej kolonji afrykańskiej. Usiłowali przetrwać jakotako wyznaczony im termin wygnania, więc flirtowali, wzdychali, dogadzali senoricie i, co było najważniejsze, bawili ją i śmieszyli przez cały dzień.
Pewnego razu „trzeci sekretarz“, Rodrigo hrabia Riego, zastał Lizę, czytającą „Rondę“. Dostała ją dopiero po pół roku. Nie mogła jednak ukryć swego wzruszenia, bo w oczach jej połyskiwały łzy.
Czytała właśnie pierwszą połowę „Świtu czy zmierzchu?“ i zrozumiała odrazu, że Enriko pisze o niej i dla niej. Kobiece serce nie mogło nie zabić żywiej na odgłos głębokiej i szczerej miłości, więc wzruszenie coraz bardziej ją ogarniało.
— Co pani czyta? — zapytał sekretarz. — Dios mio, jakżebym pragnął, żeby pani kiedykolwiek z takim samym cudnym wyrazem oczu czytała mój utwór.
— A pan też pisze? — zapytała zdumiona.
— Tak... weksle... — odparł z błazeńską miną.
Odpowiedziała mu uśmiechem, ale wnet spoważniała i rzekła:
— Jest to powieść, napisana przez mego kolegę szkolnego, Enriko Kastellara.
— Kastellar?! — zawołał hrabia Riego. — Znam hrabiego Kastellara de l’Alkudia. Moja rodzina jest nawet spokrewniona z Kastellarami po kądzieli. To z tych Kastellarów?
Liza opuściła oczy i odparła z westchnieniem:
— Nie, to inny Kastellar... mulat...
— Ach, mulat! — powtórzył. — No, to nie warto czytać, senorito Lizo.
— Dlaczego pan tak myśli? — zapytała, marszcząc brwi.
— Madonna! — zawołał. — Ci mieszańcy w kratki i cętki są nader zarozumiali i przebiegli... Umieją oni naśladować nas w najdrobniejszych szczegółach... Mogą wydawać się ideologami, myślicielami, romantykami, ale, jak mój papa powiada, im jaśniejszą mają skórę, tem czarniejszą duszę! Cha-cha-cha!
— A pański papa przytaczał jakieś dowody takiego twierdzenia? — zadała pytanie.
— O, mój ojciec może się uważać za specjalistę od mulatów... On się tem nie chwali, ale ja cośniecoś wiem. Nic dziwnego! Pani zrozumie, jeśli powiem, że kochany papcio dowodził naszemi wojskami na Antyllach... Ho, tam mógł mieć duże pole do popisu!
— Nie wiem tego — odparła szorstko. — Ale nie widzę dowodów.
Sekretarz, o ile mógł — spoważniał i wprawnym ruchem wcisnął monokl do lewego oka. Do twarzy mu z tem było i Liza mimowoli to spostrzegła.
— Senorito! — zaczął. — Opowiadano mi, że mulaci posiadają wygórowane ambicje i zły charakter. Nic dziwnego, są przecież ludźmi bez miejsca na ziemi. Biali pogardzają nimi, a czarni — jeszcze bardziej. Mieszańcy starają się schlebiać nam i wysługiwać się przed nami. Są oni stokroć surowsi dla murzynów, niż Hiszpanie lub Anglicy... Jakgdyby się mścili za wstrętną, wyklętą krew niższej rasy. Gdy jednak dochodzą do pewnej sytuacji społecznej, stają się niemożliwie zuchwali i brutalni. Nieliczne małżeństwa ich z białemi kobietami kończą się zwykle dramatem, bo w mulacie budzi się murzyn, uważający żonę za zwierzę domowe i niewolnicę... Wyobrażam sobie, jak się czuje biała małżonka mulata, gdy się nagle zjawi jego niebardzo aromatyczna, czarna mamusia, żująca „koli“ lub tytoń i drapiąca się w kudłatą głowę... Cha-cha!...
Nie skończył, bo piękna senorita wydała żałosny jęk i wybiegła z pokoju.
Liza przez szereg dni potem nie miała odwagi wziąć do rąk „Rondy“. Ciekawość jednak przemogła. Przeczytała całą powieść Enriko Kastellara, a gdy doszła do końcowych wierszy, w których autor rzucał w przestrzeń krótkie, namiętne, tylko dla niej zrozumiałe wołanie: „Stań samotna pod palmami, spójrz na migotliwą łuskę morza i szepnij głosem duszy: — Usta moje, które znasz i czujesz, nie kłamią! Świt mieni się purpurą i złotem. Zmierzch, daleko, a gdy nastanie, spotkamy go razem, zapatrzeni tam, skąd przyjdzie świat nowy — wiekuisty, cichy, promienny, niegasnący...“ — senorita Liza drgnęła nagle. W uszach jej zabrzmiały ohydne słowa starej murzynki...matki natchnionego Enriko Kastellara, mulata, który widzi w kobiecie niewolnicę i... o czem to jeszcze mówił hrabia Riego?
Wzdrygnęła się cała, odłożyła oba zeszyty „Rondy“ i szepnęła cicho, lecz stanowczo:
— To straszne!
Senorita Liza Floridablanca została gruntownie uleczona.
Gdy urzędnik z kancelarji ojca, sortujący korespondencję, doręczył jej przysłaną przez kogoś książkę Enriko Kastellara, rzuciła na nią niechętne spojrzenie i odesłała ją do czytelni.
Oczywiście ani razu nie stała „samotna pod palmami“ koło altany i tylko z konieczności patrzyła „na migotliwą łuskę morza“.





  1. Orzech, działający podniecająco.
  2. Dosyć!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.