Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wiedziałem, że don Bagliares wprowadzi tę ohydną czarownicę — skłamał. — Bardzo to przykra historja...
Rzekłszy to, urwał.
Liza milczała, więc gubernator ciągnął dalej:
— Powinienbym był wyznaczyć jej surową karę, bo sprzeciwiała się policji i znieważyła przedstawiciela jego królewskiej mości... ale nie chcę tego, bo...
Panienka podniosła na niego zapłakane i pytające oczy.
— Nie chcę, bo ona jest matką... Enriko Kastellara... — rzekł dobitnym głosem don Miguel.
Liza wydała rozpaczliwy, brzmiący śmiertelnym strachem krzyk.
Ojciec uląkł się nawet, bo myślał, że zemdleje, lecz postanowił raz na zawsze całą sprawę zakończyć za jednym zamachem.
Podszedł więc bliżej i, głaszcząc córkę po głowie, mówił dobrotliwym, lekko szyderczym głosem:
— Maleństwo widzi teraz, że było niemądre, bardzo niemądre? Maleństwo coś tam bąkało o miłości swojej do Enriko... Piękną i dostojną miałabyś... świekrę, co? Cha-cha-cha!
Liza wydała nowy okrzyk, a w nim miotały się zgroza i wstręt.
Bastante![1] — zmiarkował generał i, poklepawszy córkę po ramieniu, odszedł, śmiejąc się w duchu. Był zadowolony z siebie. Już wiedział, że teraz mógł spać spokojnie.

Liza przełknęła odtrutkę, lecz cierpiała bardzo. Należało zastosować teraz środki wzmacniające. Don Miguel znalazł je w postaci dwóch nowoprzybyłych do kolonji młodzieńców. Obaj z arystokratycznych rodzin,

  1. Dosyć!