Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pewnego razu zameldowano mu naczelnika policji. Stary urzędnik kolonjalny, ponury i małomówny, dotknięty oddawna „chorobą słoneczną“, a więc obłędnie rozpustny, zatruty „kolą“[1] i haszyszem, zapytał o rozkaz gubernatora, jak ma postąpić z pewną murzynką, stawiającą opór zarządzeniom władz.
— Wsypać jej dwadzieścia kijów — co tu długo myśleć! Dziwi mnie, że caballero ceremonjuje się z jakąś tam czarną wiedźmą!
Policjant skrzywił usta, czem wyrażał uśmiech, i mruknął:
— Hm... hm... Nie oszczędzałbym czarnej skóry, gdyby nie...
Umilknął i znowu skrzywił usta, drwiąco i bezczelnie patrząc na generała okrągłemi, ptasiemi oczami — mocno zaczerwienionemi i pozbawionemi rzęs.
— Gdyby? — zapytał gubernator. — Mówże pan dokroćset...
Zaklął i uderzył pięścią w stół.
Urzędnik ani drgnął i spokojnym głosem dodał:
— Gdyby nie to, że jest to Belira... dawna kochanka generała Kastellara de l’Alkudia, a matka tego młodego Kastellara, z którym... przyjaźniła się w szkole senorita Liza...
— Matka Enriko Kastellara?! — zawołał gubernator, zrywając się z miejsca... — Dawać ją tutaj! Prędzej! Natychmiast!
Szef policji wyszedł i w kilka minut potem powrócił.
— Belira czeka na kurytarzu — oznajmił, stojąc na progu.
Gubernator dał znak ręką.

Po chwili dwóch policjantów wciągnęło do gabinetu starą murzynkę. Miała ręce związane, opierała się,

  1. Orzech, działający podniecająco.